Me

Me

niedziela, 27 października 2013

Żywioły: Powietrze 24 - Moja?

A.
Wracam na polanę, ile sił w nogach, bo mam wrażenie, że słyszę niejasne wezwania Nalani. Dziwne trochę to, ze są jakby przygaszone, przyciszone, jakby nie kierowała ich do mnie. Przez chwilę się nad tym zastanawiam, a potem już nie mam czasu na rozmyślania, bo wpadam do obozu. Moje serce staje na chwilę. Nalani leży nieprzytomna na ziemi, a on się do niej dobiera. Znowu. W tym momencie rozumiem, ze jej wołanie skierowane było do niego, a nie do mnie. Nie wierzyła w to, że ja mogę jej pomóc, albo nie chciała wierzyć… Może to kwestia tego, że ostatnio to on ją ocalił, kiedy ja odszedłem, mimo, że prosiła, żebym został. Postawiłem cel naszego istnienia ponad nią. A przecież wcale tak nie myślę. Nic nie jest ważniejsze od niej. Nic nigdy nie będzie.
Valien pochyla się nad nią i próbuje ją pocałować, a jej pierś na chwilę przestaje się unosić. Traci oddech, bicie serca ustaje. Słyszę to, mimo, że stoję parę ładnych metrów od niej. Każde uderzenie jej serca rezonuje w mojej głowie, a potem nagle nastaje cisza. Chcę na niego krzyknąć, ale sam odsuwa się przerażony. Wtedy opuszcza mnie nagły paraliż, który ogarnął moje ciało, kiedy zobaczyłem to wszystko… pogorzelisko, coś, co kiedyś było naszym obozem.
Podbiegam do niej i klękam. Biorę na ręce jej bezwładne ciało, sadzam ją sobie na kolanach. Czuję na karku urywany oddech, czuję, jak serce tłucze się w jej piesi, nierównym rytmem uderzając o klatkę piersiową. Przyciągam ją mocniej do siebie. Jest rozgrzana, muszę ją ochłodzić. Całuję ją lekko, bo nie mogę się powstrzymać. Raz, drugi, trzeci… Potem już wcale nie jest lekko. Pochłaniam ją sobą.
„Kocham cię” – myślę, gdzieś wewnątrz, ale nie mówię tego. Po co, skoro ona i tak jest nieprzytomna?
W końcu, po czasie, który mi wydaje się wiecznością, Nalani otwiera oczy, spogląda na mnie, a ja zatapiam się w jej spojrzeniu, jak zawsze. Wtula się we mnie. Moje serce przyspiesza, a moje dłonie zaczynają wędrować po jej włosach, po jej twarzy, po jej ciele. Delikatnie, nie chcąc jej urazić, pokazuję jej w ten sposób siebie. Muskam jej usta, jej policzek, jej ramię, żebra, udo…  Mruczy cicho i unosi kącik ust.
- Cześć kochanie – szepczę, kiedy tylko odzyskuję władzę nad samym sobą.
Zarzuca mi ręce na szyję, opiera głowę na moim ramieniu i przyciska wciąż jeszcze ciepłe usta do mojego policzka. Rozkoszuję się uczuciem bliskości i powracającą nadzieją na to, że ona jednak może być moja…   
Słyszę prychnięcie. Jestem pewien, że wiem komu się nie podoba to, co się teraz dzieje. Nawet nie podnoszę wzroku, nie zaszczycam go spojrzeniem, ale widzę, że jej wzrok wędruje w jego kierunku, więc nakierowuję jej twarz na siebie. Delikatnie, bez przymusu, sprawiam, że spogląda mi w oczy. Uśmiecham się lekko i z zadowoleniem obserwuję, jak kąciki jej ust unoszą się ku górze, jak uśmiech nie zatrzymuje się w połowie twarzy, tylko wędruje do samej góry. Uwielbiam to.
Val zbliża się do nas, widząc jej reakcję, nie patrzę. Czuję jego wzrok na swoich plecach i ciepło, rozchodzące się po moim ciele od prawego boku. Ściągam brwi, bo już mnie zaczyna wkurzać, już mam wstać i powiedzieć mu, żeby się odczepił, ale Nalani rozluźnia się w moich ramionach, traci przytomność.
Przygarniam ją mocniej do siebie, przyciskam do swojej piersi i wstaję powoli.
- Odejdź – mówię do niego, ale na niego nie patrzę. Wiem, że wie o kogo mi chodzi.
Nie rusza się. Słyszałbym jego buciory walące o podłogę.
- Odejdź! – powtarzam z naciskiem.
- Odpierdol się!
No tak, standardowa odpowiedź Ognia. Czy on nie może normalnie? Bez przekleństw, bez wyzywania? Nie widzi co się dzieje?
- Ona będzie moja, tak ma być! – Podchodzi bliżej, czuję jego oddech na karku i jednocześnie słyszę coraz bardziej urywany oddech Nalani.
- Zwariowałeś? – pytam. – Ty ogień, ona lód… Jak możecie być razem?
Dotyka mojego ramienia. Czuję jego palce zaciskające się na moim ciele. Złapał za mocno. Boli, ale nie dam tego po sobie poznać.  
- Wiesz to tak samo dobrze jak ja… - syczy mi do ucha przez zaciśnięte zęby. Cedzi oddzielnie każde słowo, jakby się chciał upewnić, że zrozumiałem. – Czujesz to, że ona ci się wymyka. Wiem, że czujesz!
Czuję, pewnie, że czuję. Ale nie mam zamiaru się poddać! Nigdy!
-Nie! – odpowiadam i odwracam się do niego.
- Tak… - szepcze, ale jest w tym jakaś groźba
- Osłabiasz ją! – warczę.
Ściaga brwi, spogląda na nią. Wyciąga rękę i głaszcze ją po włosach. Przez chwilę, jej serce przestaje bić. Cofam się o krok, jego ręka przez chwilę pozostaje w powietrzu. 
Przytulam ją mocniej do siebie, oddalam się jeszcze o kilka kroków. Nalani budzi się po krótkiej chwili. Podnosi na mnie wzrok, uśmiecha się.
- Assan – szepcze. Moje imię w jej ustach brzmi inaczej, lepiej, pełniej… Całuję ją delikatnie, ale krótko, bo nie oddaje pocałunku.
- Lani! – Val krzyczy wyzywająco.
Czuję, jak drży na dźwięk jego głosu. Przenosi wzrok na niego, a on zbliża się.
- Nie. – jej głos jest cichy. – Nie Valien. To niewłaściwe… Nie możemy… - głos jej się łamie, ale on jakby tego nie słyszał. Jest wściekły. Podchodzi do niej w dwóch krokach, wyrywa ją z moich objęć i stawia na ziemi, całuje, mocno, brutalnie, a ona o dziwo nie słabnie w pierwszej chwili, tylko oplata go ramionami i przyciąga mocniej do siebie.
- Nie?! – odsuwa się od niej.
- Nie. – szepcze moja parterka. – Nie… odejdź…
Puszcza ją. Patrzy jeszcze przez chwilę na jej bladą twarz, jakby się upewniał, ale ona zaciska usta, zagryza wargi. Walczy ze szlochem. Ja to widzę, on nie. On jej nie zna.
- Tego chcesz?! – krzyczy.
Nie odpowiada, tylko kiwa głową. Blond włosy obsypują jej twarz.
Ogień zaciska pięści i odwraca się na pięcie. Po chwili znika w ciemnym lesie. Nie odwraca się, nie pyta o nic więcej.
Nalani przytula się do mnie. Czuję, że jest osłabiona. Obejmuję ją i przyciągam mocno do siebie. Przez chwilę stoimy tak. Ona się nie rusza, ani ja.
- Tak powinno być, prawda? – szepcze w końcu. – Ty mój, a ja twoja… - błękitne oczy świecą bólem, kiedy na mnie spogląda, ale ja nie umiem się tym przejmować… Nie przy takich słowach.

- Tak. 

poniedziałek, 30 września 2013

Żywioły: Powietrze 23 - Nie

O.
Jak on mógł?!
Jestem wściekła. Nie wiem co go napadło, żeby pozwolić na taką tragedię, na śmierć tylu istot. Po co? Żeby ocalić jedno życie? Żeby ocalić mnie od przejścia na stronę cienia?
Nie! Nie miał prawa. To nie była jego decyzja, a jednak ją podjął. Sprowadził tu te dziwne świetliste istoty, a one zabiły… bez mrugnięcia okiem, zabiły zwierzęta, spaliły rośliny.
Biegnę ile sił, bo nie mogę patrzyć na tę tragedię. Nie wiem jak on mógł?! Przecież zniszczył swój żywioł, zniszczył to, co miał chronić i po co?
Łapie mnie za ramię i odwraca przodem do siebie. Wyrywam się, ale jest za silny. Nie daję rady. Trzyma mocno, ale potem puszcza otwiera dłoń i przygląda się jej. Czuję ostry zapach palonej skóry, ale nie zwracam na to uwagi.
Czuję pieczenie w nadgarstku. W mojej głowie pojawia się prawo. Nie wiem dlaczego, nic nie zrobiłam. „… żeby nikt nie łączył tego, czego łączyć nie wolno. Dwa żywioły, ukryte, których wypuszczać nie wolno. Dwa żywioły, które niszczą. Dwa żywioły, które złamią wszystko.”
Próbuję spojrzeć wstecz. Cienie i światło, to są te dwa Żywioły. Wiem, kto sprowadził jasność, ale skąd wzięły się demony ciemności, nie mam pojęcia. Nie analizuję tego, nie mam teraz do tego głowy, później się tym zajmę, teraz najważniejsze jest to, co czuję, to co w środku.  Z tym muszę się rozprawić najpierw.
Podnoszę wzrok. Stoi przede mną. Zaciska pięść, widzę, że ręka, którą mnie dotykał go boli i chcę mu pomóc, ale jednocześnie jestem na niego zła. Nie ruszam się więc. Stoję i czekam. Po coś mnie w końcu łapał, nie? Może się w końcu odezwie. Może powie o co mu chodzi, może powie dlaczego, może w końcu, chociaż raz, pokaże emocje, może chociaż raz... Ehhh, na co ja właściwie liczę?
Prostuję się, patrzę mu prosto w oczy, unoszę brew. Stawiam mu wyzwanie.  Niech choć raz coś zrobi tak, jak powinien.
Ściąga brwi. Denerwuje się, widzę. Przykłada zaciśniętą rękę do piersi, na której ma znak, krzywi się, patrzy w niebo. Wiem, e też słyszy prawo. Wiem, że już wie, że zrobił błąd i że będzie musiał za niego zapłacić. Ma podartą koszulę, więc widzę, jak jego znak robi się czerwony, rozrasta się w stronę ramienia.
Odchrząkuję, brązowe oczy wpatrują się we mnie, wwiercają się boleśnie w moją świadomość. Wiem, że on nie chce mówić, wiem, że chce, żebym się domyśliła, ale nie jestem w stanie. Zamknęłam się na to, co kiedyś było. Nie umiem mu czytać w myślach. Już nie.
Nie tak to miało wyglądać. Nie w tę stronę chciałam iść. Miałam nadzieję, ze go zmuszę, żeby się odezwał, sam z siebie, ale cisza przedłuża się i nie mogę jej już znieść. Kątem oka tylko zauważam Assana, który wbiega na polanę. Nie obchodzi mnie to, co się tam dzieje. Nie obchodzą mnie inni, dbam tylko o zwierzęta i rośliny, które przypłaciły życiem mój powrót.
- Po cholerę żeś to zrobił? – warczę.
Nie rusza się. Nawet powieka mu nie drga. Patrzy na mnie, jakby to miało mi opowiedzieć całą historię, jakby w ten sposób mogła zrozumieć co się w tym jego chorym, zamkniętym umyśle roiło, że popełnił najgorszą ze zbrodni – zbrodnię przeciwko własnemu Żywiołowi, przeciwko własnemu dziedzictwu.
- No?! – naciskam – Powiedz coś, choć raz powiedz co ci siedzi pod czaszką do cholery!
- Musiałem – szepcze i milknie od razu.
Jak zwykle. Jedno słowo a ja mam się domyślić reszty. Trzęsę się z wściekłości. Zaciskam szczękę, żeby mu czegoś nie powiedzieć, żeby na niego nie nawrzeszczeć, choć nie… Dlaczego właściwie mam nie krzyczeć?
- Prosiłam cię, przecież! Błagałam, żebyś mnie zabił, żebyś to skończył! – Podchodzę do niego. Dzielą nas centymetry, niemal czuję jego szorstką skórę, choć go nie dotykam. Czekam na reakcję, ale on się nie rusza. Zacisnął szczęki, napiął mięśnie i stoi, jak zwykle. Niewzruszony.
- Czy ty nie możesz choć raz zrobić tego, o co cię proszę? – pytam, tym razem łagodnie. – Czemu mnie nie zabiłeś. – Dotykam jego dłoni, ale odsuwa się ode mnie. W miejscu, w którym nasze ciała się zetknęły pojawia się oparzenie. Podnoszę rękę na wysokość oczu, przyglądam się sobie. Jestem jakaś inna, jakby przeze mnie prześwitywało jakieś światło, od wewnątrz. Zaczynam rozumieć Prawo, które usłyszałam. Uzdrowili mnie, ale jestem teraz taka jak oni, trochę mniej paląca, trochę mniej zabójcza, ale jednak. Kucam. Dotykam rosnącego w pobliżu krzaczka czarnej jagody. Więdnie pod moim dotykiem. Zabiłam go. Opadam bezwładnie na ziemię, kulę się w sobie, podciągam kolana do brody i łkam bezgłośnie. Zabijam. Nie umiem już leczyć. Z uzdrowiciela stałam się… Nieeeee!!!!
Keb pochyla się nade mną, czuję jego dłonie na ramionach, czuję jego oddech na karku. Odsuwam się. Wstaję, otrzepuję kolana z ziemi, choć nie wiem po co.
- Zrobiłeś ze mnie mordercę! – krzyczę mu prosto w twarz – Wiesz, że to dla mnie ważne, że ja nie umiem… że ja musze leczyć, wiesz! – podnosi się powoli. Emocji zero, jak zwykle. Wściekam się w środku. – Zabiłeś mnie w ten sposób jeszcze bardziej niż gdybyś mnie zadźgał, kiedy cię o to prosiłam, wiesz?
Podnosi rękę, wyciąga ją do mnie.
- Misiałem… - powtarza.
- Już to mówiłeś. Dlaczego, dlaczego, co cholery, musiałeś?
Wzdycha, przyciska palce do skroni, bierze głęboki wdech, patrzy na mnie, Znowu próbuje mi coś powiedzieć samym spojrzeniem. To nie zadziała. Nie tym razem… Czekam, ale tym razem niedługo. Nie mam już do niego cierpliwości.
- Keb! – wrzeszczę – Zdejmij wreszcie tę swoją cholerna maskę „nic mnie nie obchodzi” i pokaż, że cokolwiek cię rusza! Dlaczego, do cholery!?
Widzę, że walczy ze sobą, Otwiera kilka razy usta, jakby miał coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Nie rozumiem. Patrzę i czekam. Ostatni raz. Ma trzy sekundy, odejdę i nie wrócę. Robię pierwszy krok i ostatni raz na niego spoglądam i nagle staję jak wryta. Pierwszy raz widzę coś takiego. Jego twarz się zmienia łagodnieje. Surowe rysy wygładzają się. Spojrzenie staje się cieplejsze. Przełyka głośno ślinę. Rozchyla usta. Może w końcu coś powie, do cholery. Może w końcu zrozumiem.
- Bo cię kocham.
Ręce mi opadają. Nie mógł mi tego wcześniej powiedzieć?

poniedziałek, 23 września 2013

Żywioły: Powietrze 22 - Covu

V.
- KURWAAAA! – nie mogę się powstrzymać, kiedy znowu słyszę jej wezwanie, rozpaczliwe wołanie o pomoc. Nie do Assana, do mnie. Wzywa mnie, bo wie, że jej pomogę, a może czuje, że jestem bliżej? Dlaczego?
Mniejsza z tym, kurwa. Znowu ją zostawiłem i znowu przeze mnie może zginąć. Jasna cholera, co mnie podkusiło ,żeby poleźć do lasu, po cholerę mi to było? Miałem ją w garści, była moja, w całości. Mogłem zrobić wszystko, to sobie poszedłem. Logiczne, faktycznie.
Wzdycham, a po chwili biorę się za siebie. Daję sobie porządnego kopa w mózg.
„Idioto”, myślę, „ty sobie tu dywagujesz, a ona tam umiera.”
Biegnę ile sił w nogach i w duchu przeklinam moment, w którym pierwszy raz wsiadłem na motocykl. Od tamtego czasu nie biegałem, więc teraz tempo mam zabójcze. Zabójcze dla niej, bo jeśli nie zdążę, to będę mógł tylko wziąć łopatę i zakopać ją w tym chrzanionym lesie. Przyspieszam, bo wiem, że już niedaleko. Wpadam na polan, rozglądam się przez chwilę. Jasność oślepia nawet mnie. Kiedy przyzwyczajam się do niej i zauważam co się dzieje, przecieram oczy ze zdumienia. Cenie się cofają, dziewczyny leżą nieprzytomne gdzieś w okolicach środka obozu. Ziemia dookoła nich jest wypalona, Phoen walczyła, jak umiała. Cieni było za dużo, inaczej nie dałaby rady się chronić, tylko ścianą. Ale nie to przykuwa moją uwagę, nie to jest źródłem łuny w środku lasu. Na środku polany stoi ognisty lis wielkości hipopotama, połyka właśnie jeden z cieni i oblizuje się. Nie wierzę własnym oczom.
Zbieram szczękę z podłogi i podbiegam do dziewczyn. Phoen żyje, właśnie się podnosi i rozgląda. Nalani leży nieprzytomna, blada. Pochylam się nad nią.
- Pocałują ją, książę z bajki, to się może obudzi ta twoja śpiąca królewna… – ironizuje za moimi plecami ruda.
Uderzam ją lekko po udzie, żeby wiedziała, że zauważyłem dowcip. Przykładam palce do szyi Wody, wyczuwam bardzo słabe tętno. Pochylam się, chcę ją pocałować. Pewnie, że chcę! Właściwie to mógłbym nic więcej nie robić, no prawie. Delikatnie przyciskam usta do jej czoła, a wtedy tętno zanika na chwilę. Odsuwam się gwałtownie. Kurwa. Podnoszę się i odwracam gwałtownie. Kątem oka tylko zauważam, ze wielkiego lisa nie ma, a na jego miejscu stoi to maleństwo, które jeszcze niedawno towarzyszyło nam w ognistym namiocie.
- Co robiłaś? – łapię rudą za ramię. – Przegrzałaś ją?
Kiwa głową i wzrusza ramionami, a ja czuję jak mi rośnie ciśnienie. Wiem, że zaraz stracę panowanie nad sobą. Ściągam brwi i zaciskam pięści. Ona wie, że to ostrzeżenie, ale ignoruje je.
- Nie miałam wyjścia. – odpowiada, a widząc w wściekłość w moich oczach, dodaje – Alternatywnie mogłam im pozwolić, żeby ją zeżarli!
Prycham.
- I co teraz? – pytam, popycham ją. – Co mam teraz zrobić, co?! – podnoszę na nią rękę, ale nie uderzam, bo coś uwiesza się na moim łokciu. Strzepuję to z ręki i dopiero, kiedy ląduje na podłodze, zauważam, że to ten pieprzony lis. Jestem pewien, że ten sam, mimo, że jest trochę inny. Teraz jego futerko wydaje się być zrobione z ognia. Spoglądam na niego, a potem na nią.
- Co to, kurwa, ma być? – pytam, rozcierając krwawiący nadgarstek.
Phoenix uśmiecha się i podchodzi do zwierzaka. Głaszcze go po grzbiecie, a on wygina się, żeby być jeszcze bliżej jej dotyku.
- To jest ten, który nas uratował, kiedy ciebie znowu nie było.– odwarkuje.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Odwal się! – krzyczę – Musiałem odejść, bo… - urywam, bo właściwie sam nie wiem czemu musiałem odejść. Zapada cisza, słychać tylko nierówny oddech Nalani. Cholera, z tego przejęcia nazywam ją pełnym imieniem, nawet w myślach. Co się ze mną dzieje?
Miotam się. Łażę w tę i z powrotem. Podchodzę do bledziutkiej blondynki. Chcę jej pomóc, zrobić cokolwiek, żeby chociaż otworzyła oczy, Ale kiedy tylko zbliżam się na odległość mniejszą niż trzy metry, jej oddech zamiera, a jej serce przestaje bić.
- KURWAAA! – wrzeszczę i padam na kolana waląc pięściami o ziemię.
Phoen łapie mnie za ramię i odciąga od niej.
- Daj jej odetchnąć. – mówi cicho. – Zobaczysz, wróci do nas. Jest po prostu koszmarnie osłabiona. – Poklepuje mnie po plecach, ale ja się nie ruszam. Czuję jak drżą mi wszystkie napięte mięśnie. Jestem wściekły na siebie, bo znowu zawiodłem. Ukrywam twarz w dłoniach i zaciskam pięści na włosach tak mocno, że czuję, że za chwilę wyrwę je, garściami. Oddycham głęboko, próbuję się uspokoić i zrozumieć to, co przed chwilą powiedziała moja partnerka. Ona wróci, musi wrócić…
Nagle czuję coś zimnego na twarzy. Odsuwam się gwałtownie. Musze wyglądać idiotycznie, bo Phoen się śmieje. Rozglądam się. Mały rudzielec znowu do mnie podchodzi i liże mnie po nosie. Spoglądam na rudą. Uśmiecha się zachęcająco.
- Chyba cię Covu polubił… - mówi.
- Covu? – warczę, wskazując lisa, Phoen przytakuje.
- No – zakłada ręce na piersi. – To akronim. – wyszczerza zęby w ironicznym uśmiechu. Kiwam dłonią, żeby kontynuowała, choć wiem, czuję podskórnie co się kroi. - Czemu Odważny Valien Uciekł – Oznajmia, po czym zniża głos do szeptu i dodaje: - od panienki, która mu się podoba.
Marszczę brwi. Sam chciałbym wiedzieć czemu…
Na polanę wpada Omala. Wygląda na wściekłą. Nie czaję. Za nią biegnie Keb. Łapie ją za ramię tak mocno, że on prawie się przewraca. O coś się kłócą, ale nie wiem o co, wyłączam się dosłownie po chwili, bo na polanę wpada też Assan. Rozgląda się szybko, jego wzrok praktycznie od razu fiksuje się na Nalani. Podbiega do niej, potrącając mnie po drodze. Mam ochotę mu przywalić, ale albo to ja jestem zbyt wolny, albo on jest za szybki. Podnoszę się tylko ciężko i wlepiam w niego wzrok.
Klęka przy niej. Robię krok do przodu, ale Phoen łapie mnie za ramię i ciągnie do tyłu. Wyrywam się, znowu idę do nich. Znowu mnie łapie. Szarpie mocno, obraca mnie tyłem do nich. Kładzie mi dłoń na piersi. Zaczynam słyszeć swój urywany oddech i bicie serca, takie całkiem nienaturalne. Przez chwilę patrzy mi w oczy. Uspokaja mnie.  
- Val, nie. – szepcze – Spójrz…
Odwracam się powoli. Assan trzyma Lani na kolanach, przytula ją i kołysze, całuje. Zaczyna się we mnie gotować. Już chcę iść powiedzieć mu co o tym wszystkim myślę, wyjaśnić mu, że ona jest moja, na zawsze, ale ruda mi nie pozwala.
- Czekaj. – mówi.
Marszczę brwi, bo nie wiem na co mam czekać. Przyglądam im się, choć to boli jak cholera. Po chwili zauważam to, co Phoenix. Nie umiem tego powstrzymać. Westchnienie ulgi. Wracają jej kolory. Otwiera oczy.
- Cześć kochanie – Assan mruczy do niej, a ona wtula się w niego.

Niech to szlag!

piątek, 20 września 2013

Żywioły: Powietrze 21 - Uzdrowiona

K.
Błąkam się po lesie, w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mi pomóc. Wiem, że Val jest niedaleko, ale czuję, że nie mam po co do niego iść. On mi nie pomoże. Szukam dalej. Nie czuję już pozostałych obozowiczów, ani Żywiołów Powietrza. Są poza moim zasięgiem. Powoli zaczynam się poddawać rozpaczy. Klękam na ziemi, kładę jej bezwładne ciało. Odgarniam włosy z jej czoła i na chwilę przykładam wargi do jej skóry. Nieważne, że jest cała umorusana ziemią. Nic nie jest ważne, liczy się  tylko to, że wciąż jeszcze mam szansę. Jej pierś unosi się, dziewczyna walczy o każdy oddech, urywany i nierówny, ale walczy. Chcę myśleć, że dla mnie. Jej ciało wciąż jest ciepłe, nawet za ciepłe, ale to znaczy, że żyje. Rozglądam się. Znajduję liście i mech i strumyk z wodą. Przemywam jej ranę, wkładam mech do ust i żuję przez chwilę, żeby zmiękczyć łodyżki, a potem układam go na ranie. Słyszę jak coś skwierczy i widzę dym unoszący się z przykrytych miejsc. Omala krzywi się z bólu i łapie mnie mocno za nadgarstek. Otwiera na chwilę oczy.
- Keb… - szepcze tak cicho, że ledwo ją słyszę. – Zostaw… - wbija paznokcie w moją skórę. – Albo zabij… Nie wyleczysz mnie – krztusi się własną krwią.
Zaciskam szczękę i z trudnością walczę ze łzami. Omala wpatruje się we mnie. Kładę jej dłoń na policzku. Chcę jej powiedzieć, że dam radę, że zrobię wszystko, żeby została ze mną. Otwieram usta, ale znowu nie jestem w stanie wypowiedzieć słowa. Ona kładzie rękę na mojej i wtula twarz w moją otwartą dłoń. Całuje lekko jej wnętrze. Wciągam mocno powietrze, żeby się otrzeźwić, bo łapię się na tym, że obejmuję jej twarz coraz mocniej, że zaraz mógłbym ją zmiażdżyć… Muszę się opanować.  Przymykam oczy i kilka razy głęboko oddycham, a potem znów uchylam powieki. Nie mogę się nadziwić jaka ona jest piękna.
- Proszę… - kładzie mi dłoń na sercu i patrzy mi w oczy. Widzę w nich błaganie, odwracam wzrok, bo nie mogę zrobić tego, o co mnie prosi. Nie umiem jej zabić, nie potrafię.
Kręci lekko głową i unosi w wymuszonym uśmiechu jeden kącik ust.
- Pocałuj mnie jeszcze raz... – chrypi, a ja natychmiast pochylam się i przyciskam usta do jej czoła tak, jak poprzednio. – Nie! – kręci głową – Tak naprawdę. Chociaż raz. – jej głos jej pełen żalu i błagania, jakby myślała, że ja tego nie chcę. Drobna dłoń przesuwa się po moim karku, powodując delikatne, przyjemne dreszcze. Rozwiązuje mi włosy i wsuwa w nie palce. Zaciska kurczowo na kilku kępkach i ciągnie mnie w dół.
Jej wzrok jest pełen tęsknoty, a ja po raz kolejny walczę z sobą, bo chcę jej wszystko powiedzieć, chcę jej wyjaśnić, że to nie tak, jak ona myśli, ale już po chwili jestem tak blisko, że czuję jej oddech na swoich policzkach. Nawet nie wiem kiedy nasze usta się stykają. Moje ciało przeszywa prąd. Dotyk jej warg jest niesamowity, czuję, jakby całe moje ciało dopiero teraz budziło się do życia. Czuję każdą komórkę coraz wyraźniej, coraz bardziej, jakby to ona dawała mi siłę do walki, do wszystkiego. Słyszę, jak mruczy delikatnie, a ja walczę o każdą następną sekundę, bo czuję, że coś mnie od niej odciąga. W końcu przegrywam. Tylko moja dłoń pozostaje na jej policzku. Gładzę jej skórę kciukiem, żeby dodać jej otuchy. Patrzę jej w oczy i liczę na to, że zrozumie to wszystko ,co chcę jej pokazać, a czego nie mogę jej powiedzieć.
- Dziękuję.  – szepcze i po chwili jej głowa opada bezwładnie na bok.
Znowu ją straciłem. Przykładam palce do tętnicy na szyi. Żyje. Jeszcze mam szansę. Ponownie walczę ze łzami i tłumię wzbierający w gardle krzyk rozpaczy. Wkładam do ust kolejną porcję mchu. Musi jej pomóc, przynajmniej na chwilę. Przynajmniej do czasu, aż wymyślę co właściwie mogę zrobić, żeby ją uratować.  Przykrywam całą ranę leczniczymi roślinami, owijam liśćmi i związuje mocną trawą. Biorę ją na ręce i idę, w kierunku, w którym wyczułem jedyną osobę, która może mi pomóc. Nie jest daleko. Po kilku krokach napotykam spojrzenie zielono-niebieskich oczu.
Przygląda mi się badawczo, ze smutkiem. Patrzy na Omalę i krzywi się. Kręci głową, ale nic nie mówi. Wiem, że spisał ją na straty, ale ja się tak łatwo nie poddam. Nie ma mowy!
- Assan, wezwij ich! – krzyczę, kiedy napotykam jego wzrok. Udaje, że nie wie o co chodzi, więc dopadam go jednym susem i łapię mocno za ramię, wciąż tuląc Omalę do siebie drugą ręką.
- „Znam twój dar. Wiem, że możesz…” – mówię do jego myśli, bo tak mi zdecydowanie łatwiej. Nie umiem składać zdań. Myśli łatwiej przeskakują, nie musze się starać. Woda porusza się niespokojnie i krzywi się. Wiem, czuję, że nie chce robić tego, o co go proszę. Nie chce ich tu ściągać. Wie, że to niebezpieczne. Ja też wiem, choć chyba nie tak dobrze jak on. Nie obchodzi mnie jednak cena, zrobię wszystko, żeby ją ocalić. Poświęcę siebie i każdego, kto żyje na tej planecie. Bez wahania. W tej chwili nic nie obchodzi mnie bardziej niż jej życie.
„Uratujcie ją, a zrobię wszystko, żeby Nalani była twoja.” – znowu przemawiam do jego myśli.
Patrzę mu prosto w oczy. Widzę, że go zaciekawiłem, bo jego oczy błyszczą zdecydowanie bardziej niż przed chwilą.
- Wszystko, rozumiesz? – przejeżdżam palcem po własnej szyi. On zrozumie. Na pewno. Doskonale wiem, że tego właśnie chce.
Unosi lekko kącik ust i kiwa głową. Zamyka oczy i unosi dłonie do góry, delikatną, wewnętrzną częścią w stronę nieba. Szepcze coś pod nosem, mamrocze słowa, w języku, którego nie rozumiem. Z początku zastanawiam się po co to całe przedstawienie, ale kiedy zaczyna się robić jasno, dociera do mnie, że on spełnia moją prośbę. Przywołuje ich. Na początku widzę tylko światło spływające z góry na nas. Wszystko skupia się w promieniu kilku kilometrów od nas. Są!
Lądują między nami, tworząc świetlisty krąg w środku lasu. Drzewa w ich bezpośrednim sąsiedztwie powoli usychają, ale mnie to nie obchodzi. Teraz mam tylko jeden cel. Zbliżam się do nich. Słyszę delikatne dzwonki, wyciągam rękę, żeby się z nimi przywitać, bo stają się coraz bardziej materialni. Już prawie dotykam jednego z nich, kiedy Assan zwala mnie z nóg. Uderzam plecami o ziemię i patrzę na niego wściekły. Marszczę brwi.
- Zdurniałeś? – warczy na mnie – Oni cię zabiją. – pokazuje mi rośliny dookoła nas. – Dlatego nie chciałem ich tutaj sprowadzać.
Marszczę brwi. Przecież oni, to słońce. Nie wiem dlaczego szkodzi roślinom, nie rozumiem. Jakiś ptak spada z nieba, wygląda jakby umarł w locie. Wzdrygam się i patrzę na Wodę, a on kręci z niedowierzaniem głową.
- Nawet Słońce z bliska jest niebezpieczne – szepcze, a potem odwraca się do nich i coś mówi. Chyba mówi, bo ja znowu słyszę tylko delikatne brzmienie dzwonków powietrznych, to chyba ich język, mam wrażenie, że do przywoływania używał innego.
- Tamto było wezwaniem. To jest ich język. – wyjaśnia, nie odwracając się do mnie – Znają też twoje myśli. To by wyjaśniało dlaczego ty znasz nasze plany. – dodaje jakby do siebie, a potem ciągnie: - Żywioły Światła, jako najczystsze ze wszystkich, przejmują dar każdego, kto jest w ich okolicy, ale mogą go używać tylko przeciwko jego właścicielowi.
Patrzę w jego plecy i wsłuchuję się dalej w niesamowity język, którym się posługują.  Mam wrażenie, że mija szmat czasu. Wciąż trzymam Omalę w objęciach. Nie ciąży mi, ale oddycha coraz płycej. Boję się, że nie zdążymy, ale nie chcę im przerywać, bo czuję, że to zły pomysł. W końcu Assan odwraca się do mnie.
- Zgodzili się jej  pomóc. Mówią jednak, że to będzie miało konsekwencje. – patrzy mi prosto w oczy. Czuję, że chce mnie ostrzec, ale nie obchodzi mnie przed czym. Mam wrażenie, że w ich obecności, moje czytanie w myślach jest osłabione, wiec nawet nie jestem w stanie zobaczyć, o co chodzi. Nie zastanawiam się. Dla mnie wszystko jest jasne.
- Zgadzam się – odpowiadam bez wahania.
Assan cofa się o krok.
- Oni chcą tu zostać. – mówi – pomogą nam, pomogą tobie i mnie, ale chcą tu zostać, rozumiesz?
- Powiedziałem zgoda. – warczę.
Woda kręci z niedowierzaniem głową.
- Połóż ją na ziemi i odsuń się – nakazuje.
Robię to, o co prosi. Odsuwam się i staję za jednym z drzew. Dzwonki znowu dzwonią, tym razem nerwowo. Wiem, że cos jest nie tak.
- Odwróć się. Nie wolno ci na to patrzeć. – rozkazuje, a ja robię dokładnie to, o co prosi. Nie przeszkadza mi to, że wyjątkowo dzisiaj to ja słucham jego poleceń, a nie on moich. Dziś zrobię wszystko. Zamykam oczy o opieram się plecami o szorstką korę dębu. Liczę oddechy, bo czas się dłuży niemiłosiernie. Po chwili ktoś klepie mnie w ramię. Odwracam się gwałtownie. Jasnych nie ma, zniknęli. Omala leży na ziemi. Jej ręka jest cała, wygląda na nietkniętą. Podbiegam do niej i kucam obok. Uśmiecham się lekko, kiedy otwiera oczy. Rozgląda się dookoła. Polana, na której stały Żywioły Światła przypomina cmentarzysko. Wszędzie trupy zwierząt, zwiędnięte rośliny i wypalona do cna ziemia. Moja partnerka podnosi na mnie wzrok.
- Co ty zrobiłeś? – pyta ze łzami w oczach.   – zabiłeś ich wszystkich dla mnie? – wyciąga do góry dłonie, w których zamknęła malutkiego dzięcioła, pokazuje mi nieżywego ptaka i kręci głową - Jak mogłeś?!- Klęka, grzebie paznokciami w ziemi i chowa go w tym dołku. Zasypuje ziemią.
Nie podnosi się z kolan, tylko na czworakach rusza do kolejnego zwierzęcia, tym razem to wiewiórka. Znowu patrzy na mnie, potem na nią, płacze i jej także urządza pogrzeb. Trwa to długo. Kiedy kończy, podchodzę do niej i klękam przed nią. Dopiero teraz zauważam, że jej oczy są inne niż były, jej skóra też. Jakby trochę świeciła. Łapię ją za nadgarstki, ale zaraz puszczam, bo jej skóra mnie pali. Wnętrza dłoni mam pokryte pęcherzami. Omala bez słów bierze mech do ust i pokrywa nim zmienioną skórę, uważając, żeby mnie nie dotknąć. Ja tymczasem zastanawiam się co się właściwie stało.
- Uleczyli ją swoim światłem – odzywa się za moimi plecami Woda. – Teraz stała się po części jednym z nich.
Odwracam się do niego, bo jestem wściekły. Jak mógł mi o tym nie powiedzieć.
- Nie chciałeś słyszeć o konsekwencjach. – wzrusza ramionami. – Powiedziałeś, że cię nie obchodzą, to masz, co chciałeś. Omala żyje. To był twój cel. – Odwraca się i powoli rusza w kierunku obozu, a ja przenoszę wzrok na nią i po raz pierwszy widzę w jej twarzy złość.    
- Jak mogłeś ich wszystkich zabić, żeby ocalić mnie? Jak mogłeś?! – Oskarżenie dźwięczy w moich uszach – Prosiłam cię, tłumaczyłam. Wiesz, że nie potrafię znieść tylu śmierci. – krzyczy i ukrywa twarz w dłoniach. Chyba czeka na moją odpowiedź zbyt długo, bo podnosi się i otrzepuje. Nie czeka na mnie, tylko idzie za Assanem, a ja zastygam w podziwie dla niej, dla jej siły. Rozglądam się po tych wszystkich mogiłach, które dziś musiała usypać, patrzę na nie po kolei z niewypowiedzianymi słowami przeprosin i błagania o wybaczenie na ustach.

Bo ja nie potrafiłem znieść tej jednej śmierci. 

czwartek, 12 września 2013

Żywioły: Powietrze 20 - Tomik

T.
- Nieeeee!! – krzyk sam wyrywa mi się z gardła i za chwilę więźnie gdzieś głęboko w mojej piersi, uniemożliwiając mi oddychanie. Miotam się przez chwilę, walcząc o powietrze, walcząc o tlen. Prawie przegrywam, prawie... 
Nie bardzo wiem, gdzie właściwie jestem. Nie chcę nawet wiedzieć. Jedyne, co do mnie dociera z tak zwanej rzeczywistości, to jego obecność. Jak zawsze jest tam, gdzie powinien, jest przy mnie, kiedy go potrzebuję. Poza tym widzę tylko przerażające obrazy, chyba z chwili obecnej, albo niedługiej przyszłości. Wygląda na to, że jeszcze sekunda, może dwie i zostanę jedyną królową Żywiołów. Przerażające. Gwałtownie łapię powietrze.
Omala zaatakowana przez cienie jest poważnie ranna, ledwo żyje. W sumie nie wiem dlaczego jeszcze nie odeszła z tego świata. Wytrzymuje ekstremalnie dużo, nawet jak na Żywioł. Krzyczy, błaga o śmierć i wije się w męczarniach, a ja czuję niemal namacalnie jej ból i nie potrafię zrozumieć jak ona to wytrzymuje.  
Woda i Ogień walczą z demonami, ale to bezsensowny opór przeciwko nieuchronnemu losowi. Wiem, że za chwilę polegną. Widzę to. Obie są słabe. Jeśli cud ich nie uratuje, to po nich. Nie ma im kto pomóc. Keb jest zajęty Omalą i nie zostawi jej, choćby od tego zależało ocalenie całego świata. Val jest za daleko i choćby nauczył się latać, nie zdąży. Assan jest w takim stanie, że nie usłyszy żadnego wezwania. Zatracił się w rozpaczy, bo odkrył oczywiste – nie on jest tym, który spędzi resztę życia u boku Nalani. Ona jest przeznaczona innemu i to jest jego przekleństwo, jego osobista klątwa, z którą musi się nauczyć żyć. Powoli dociera do niego, że nigdy nie zazna miłości, jaka będzie udziałem jego partnerki. Strasznie mi go żal, więc przesyłam mu pozytywne myśli, staram się go pocieszyć, bo on jeden może teraz skorzystać z mojej pomocy. Omala ma opiekę Keba, która na niewiele się zda, ale jej daje więcej niż można by przypuszczać. To on trzyma ją przy życiu, chyba siłą woli, bo nie wiem czym innym. Prawda jest taka, że mogą liczyć tylko na cud. Jeśli ten się nie zdarzy, będziemy wszyscy zmuszeni pożegnać ciemnoskórą miłośniczkę zwierząt.
Dziewczyny w obozie też mają poważny problem. Ceni jest za dużo. Nalani nic nie może zrobić, bo woda tylko je spowalnia, ale w ogóle im nie szkodzi. Phoenix robi, co może, ale i to tak za mało.
- Kurwa! – krzyk Valiena słychać doskonale nawet na końcu lasu, gdzie właśnie jesteśmy. Podejrzewam, że właśnie usłyszał wezwanie Nalani. Teraz on jest kolejnym, który wie, że potrzebny jest cud.  
Erion przyciąga mnie mocniej do siebie.
- Tadi, obudź się! – prosi cicho, przykładając usta do mojego czoła – Co się dzieje? Powiedz mi.
- Ciemność… - szepczę. Chcę mu powiedzieć dosłownie, że czuję w powietrzu śmierć, ale nie mogę. Jak zwykle coś mnie powstrzymuje. Nie walczę z tym, bo wiem, że to bez sensu, mam za słabą motywację. Liczę więc, że on zrozumie, jak zawsze.
- Jest źle? – pyta, a ja w odpowiedzi kiwam lekko głową. – Możemy pomóc?
Nie odpowiadam. Zaciskam powieki i znowu krzyczę. Omala wrzeszczy, ale Erion tego nie słyszy, tylko ja, bo on jest tutaj, a ja jestem trochę z nim, ale bardziej tam, tam gdzie rozgrywa się tragedia, przy niej, przy nich. Czuję rozdzierający ból, ale nie jej. Ona już prawie nic nie czuje. To Keb. Jej cierpienie niemal trawi go żywcem. Umiera z każdym jej krzykiem, z każdym spazmatycznym skurczem mięśni, z każdym grymasem na twarzy i z każdą prośbą:
- „Zabij” – szepcze do jego myśli dziewczyna Ziemia, chyba po raz setny tego wieczora, a ja widzę, jak cząstka jego duszy odrywa się, pozostawiając ziejącą, krwawą ranę w jego piersi, w jego sercu i w jego świadomości. Zaciska szczękę, prawie wyłamując sobie zęby. Cały krzyczy, ale tylko wewnątrz. Gdyby ktoś stanął teraz koło niego, byłby pewien, że jest spokojny i opanowany jak zawsze, bo tak wygląda. Wystarczy jednak jedno spojrzenie na jego wnętrze i zobaczmy zgliszcza, krajobraz po bitwie, rozpacz, żywą tragedię. Jest na siebie wściekły za własną niemoc, za to, że kiedy jego własna kobieta go potrzebuje, on nie potrafi jej pomóc. Krzyczy w duchu, prosi o łaskę, choć sam nie wie kogo. Modli się, choć czuje, że nikt nie wysłucha jego pieśni. Nie chce przyjąć do wiadomości tego, co ja czuję, tego ,że jeśli za chwilę nie będziemy świadkiem cudu, to nie ma szans na uratowanie Omali.
Przymykam oczy, bo nie mogę znieść jego bólu. Słyszę jego myśli.
- „Oddam wszystko, tylko nie zabierajcie mi jej.”
Nie umiem go winić. Wiem, że poświęciłby życie całego świata, żeby uratować swoją ukochaną. Wiem, że nie drgnęłaby mu nawet powieka, gdyby miał poświęcić życie swoje i wszystkich istot na ziemi. Zrobiłby to bez sekundy wahania, gdyby miał pewność, że ona ocaleje. Nie umiem go potępić.
W mojej głowie pojawia się obraz Eriona w agonalnym stanie. Krwawi, umiera na moich rękach. Szukam kogoś, kto zrozumie mnie tak, jak on, kto będzie wiedział, co robić, kogoś, kto go ocali. Muszę znaleźć osobę, która będzie wiedziała o czym mówię, która tak jak Erion przebije się przez zasłonę mojej klątwy i odczyta, co chcę powiedzieć. Nie mogę. Błąkam się. Krzyczę z rozpaczy. Nie umiem bez niego  żyć, a wiem, że za chwilę go stracę. Raz na zawsze. Ta świadomość pozera mnie całą od środka. Na zewnątrz jestem taka, jak Keb, taka, jak zawsze, nieobecna, obojętna. Nikt nie widzi, że w środku trawi mnie bezlitosny ogień rozpaczy.
- Tadi! – jego głos wyrywa mnie z tego dziwnego stanu, w jakim się znalazła.. – Jesteś ze mną? – pyta.
Przez chwile nie rozumiem co się dzieje, aż dociera do mnie, że to był tylko zły sen, koszmar na jawie. Podnoszę na niego wzrok. Chcę mu powiedzieć, że jestem, że zawsze będę, ale nie mogę. Znowu coś dusi mnie za gardło. Wtulam się tylko w jego szyję. Pachnie lasem, pachnie wolnością i wiatrem, o ile wiatr w ogóle ma jakiś zapach.
- Wracamy? – pyta.
Kręcę głową, bo wiem, że to nie ma sensu. Wiem, że nie zdążymy. Czuję, że po powrocie trafilibyśmy na skutki cudów, albo… musielibyśmy wziąć łopaty  i wykopać trzy groby. Nie, już nie trzy, pięć, albo i sześć. Val i Assan już postanowili i wiem, że to ostateczna decyzja – nie potrafią żyć bez swojej ukochanej. Każdy z nich mieszka stworzonej przez siebie wyspie, a ona jest centrum każdej z nich. Dwa oddzielne światy, świadome swojej obecności, ale odmawiające jakiekolwiek współpracy. Kiedyś ścierały się ze sobą, walczyły, teraz mają wspólny cel – ocalić sens istnienia. Bez niej ich świat przestanie istnieć. Bez niej nie będą mieli do czego wracać, ich życie bezpowrotnie straci wszelkie barwy.
Myślę, że Keb czuje podobnie, ale obecnie skupia się na wyrzucaniu sobie błędów, na wyrzucaniu sobie tego, że nie jest wystarczająco silny, żeby przezwyciężyć klątwę i pokazać ukochanej, jak wiele dla niego znaczy.
Krzyczę, bo i mnie i jego znów przeszywa ból. Próbuję przesłać mu ciepłe myśli, ale nic do niego nie dociera. Jest jakby za szkłem, jakby nic z tego świata go nie obchodziło. Zamknął się w sobie, w swoich odczuciach i w swoim żalu. Niby widzi, co się dzieje, ale nie czuje tego, nie czuje nic poza wszechogarniającym bólem.
Próbuję dalej. Musze im pomóc, bo mnie wykończą. Valien nigdy na mnie nie reagował, teraz jest tak samo. Staram się uspokoić chociaż Assana, ale tylko go tym rozwścieczam. Krzyczy z bezsilności, nie wiem czy jest wściekły na mnie, czy na porządek tego świata.
Nalani i Phoenix walczą, ale słabną. Wiedzą już, że nie mają szans i nie liczą na zwycięstwo, chcą tylko odsunąć w czasie ostateczny atak cieni. Boją się śmierci, bo nie chcą jej. Nie dziwne, są młode, mnóstwo życia przed nimi. Nie rozumieją dlaczego teraz miałaby je zakończyć. Ostatni zryw, atak na cienie, które otaczają je coraz ciaśniejszym kołem. Dziewczyny spoglądają na siebie. Podają sobie dłonie tuż przed tym, jak opadają bezwładnie na ziemię. Nic ich nie boli, ale boją się tego, co może się stać. Ich ciała krzyczą, ich dusze też. Ja też.
- Tadi?! – Erion po raz kolejny wyrywa mnie z zamyślenia.
- Dom – szepczę, a on przyspiesza kroku i po chwili delikatnie wkłada mnie do samochodu.
Znowu napadają mnie ich wizje, ich myśli, ich tragedie. Jestem zmęczona. Mieszają się w jedno. Nie umiem ich odróżnić. Wiem tylko, które należą do dziewczyn. One już pogodziły się z losem i nie walczą, nie rozpaczają, nie krzyczą o litość. Przyspieszone bicie ich serc wynika tylko ze strachu przed odejściem z tego świata, albo z przeszywającego bólu, zalewającego falami całe ciało.
Chłopaków nie umiem rozróżnić. Nie wiem, który cierpi najbardziej. Wszyscy są chyba tak samo zdruzgotani i rozbici. Ich dusze są w strzępach, ich serca krwawią.  Ich myśli to modlitwa, modlitwa o cud. Modlitwa o to, żeby coś poszło nie tak, kiedy nadejdzie czas, kiedy zjawi się kościsty kat, żeby zabrać dusze ich ukochanych. Błagają o cokolwiek… żeby kosa nie była ostra, żeby czarny materiał kaptura został zerwany z nagiej, trupiej głowy... Jakby to mogło powstrzymać chudą postać w czarnym całunie.
Żaden z nich nie potrafi się modlić, ale wszyscy trzej śpiewają teraz w duchu pieśń błagalną, prośbę o wyjątek, o odroczenie wyroku, na kolanach stają, prosząc o litość tego, kto nie ma serca. Nie modlą się do Stwórcy, modlą się do śmierci. Żaden nie ma szans.
Znowu krzyczę. Erion dociska pedał gazu. Wiezie mnie tą samą drogą. Drogą, którą już raz przebywaliśmy, drogą przez lasy i pola, drogą, którą znam, a raczej powinnam znać, drogą, której nie poznawałam i nie poznaję, bo nie jestem i nie byłam tu. Jestem tam, jestem z nimi i znowu słucham pieśni nadziei, beznadziei, błagania...
- Wypij to.
Samochód stoi. Erion pochyla się nade mną z kubkiem brunatno-zielonej cieczy. Marszczę czoło, bo nie wiem co to jest. Przyglądam mu się badawczo przez chwilę, a on przechyla kubek. Wypijam do dna. Ufam mu. Nie musi mi się tłumaczyć. Po prostu wiem, że nigdy mnie nie skrzywdzi.
Nagle głosy cichną. Dookoła mnie i we mnie jest cisza, jasność. Biało i pusto. Zwijam się w kłębek na tylnym siedzeniu auta i zasypiam.
Kiedy otwieram oczy, jesteśmy na miejscu. Przeciągam się powoli i rozglądam. Pustka w głowie jeszcze nie zniknęła. Jestem przytomna, tak naprawdę przytomna, pierwszy raz od zmiany.
Erion wyszedł na zewnątrz. Stoi twarzą do wiatru, oparty o maskę samochodu i patrzy na wschodzące słońce. Uśmiecha się, kiedy wysiadam i podchodzę do niego. Głosów wciąż nie ma, więc jestem tylko z nim, tu.
- Jak? – pytam, pokazując na swoją głowę.
Uśmiecha się szerzej i podchodzi do mnie.   
- Omala pokazała mi zioła hamujące wizje. – wyjaśnia, a potem widząc moją zafrasowaną minę, dodaje: - Nie będę tego nadużywał, bo wiem, że tego nie chcesz… ale oni ci strasznie męczyli. Musiałaś odpocząć. – kładzie dłoń na moim policzku i pociera go lekko kciukiem, patrząc z nadzieją w moje oczy. Prosi mnie o wybaczenie, ale ja nie mam mu czego wybaczać. Umożliwił mi powrót do normalności, no prawie…
Kiwam głową. Bo wiem, że ma rację. Potrzebowałam tego. Stoję chwilę, chwytając pierwsze promienie słońca, odbijające się od kropli rosy na trawie. Zachwycam się ciszą i zachłystuję pięknem świata.
Potem przypominam sobie po co tu przyjechaliśmy. Idę do domu. Czekam na niego przed drzwiami, bo chcę, żebyśmy weszli tam razem. Powoli zbliża się do mnie, jakby nie był pewien moich intencji. Wyciągam do niego dłoń i razem przechodzimy przez próg i kierujemy się do mojego pokoju. Tam wywalam z półek wszystkie tomy wierszy, aż znajduję ten jeden, najbardziej wysłużony, mój ulubiony. Tulę go chwilę do piersi, przypominając sobie niezliczone noce, które spędziliśmy razem, kiedy wciąż i wciąć, nieskończony raz czytałam te same słowa, odkrywając je za każdym razem na nowo. Otrzepuję go z kurzu i podaję Erionowi. Patrzy na mnie zdziwiony i delikatnie przesuwa palcem po grzbiecie, a potem po kartkach. Jego palce zatrzymują się na zagiętym rogu. Dobrze wiem, co tam znajdzie, pamiętam, co zaznaczyłam i liczę, że on zrozumie, że przeczyta między wierszami, jak zawsze.
Spogląda na mnie, a ja kiwam głową, bo chcę, żeby wiedział, co czuję. To mój prezent dla niego.
Przyglądam mu się uważnie, kiedy jego oczy śledzą powoli linijki tekstu.
„Gdybym miał niebios wyszywana szatę
Z nici złotego i srebrnego światła,
Ciemną i bladą, i błękitną szatę
Ze światła, mroku, półmroku, półświatła,
Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy,
Lecz biedny jestem: me skarby - w marzeniach;
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy;
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach.”
Kończy i patrzy na mnie ciepło, ale z niedowierzaniem, a potem znowu przenosi wzrok na tekst i czyta drugi raz. Znów spogląda na mnie.
- Tadi, czy ty… - zaczyna, ale nie kończy, bo wie. Po prostu wie, jak zawsze. W dwóch krokach jest przy mnie, nie pyta o nic, nie pyta o pozwolenie. Całuje mnie z taką pasją, że aż zapiera mi dech. Czuję każdą cząsteczkę jego duszy i jego ciała. Cały jest mój, wiem to. Czuję jego szczęście za każdym razem, kiedy udaje mi się przezwyciężyć choć trochę klątwę i oddać pocałunek, albo przyciągnąć go bliżej. Teraz mam motywację i chwilami przebijam się przez otaczający mnie mur niemocy. Miarowe bicie jego serca mówi mi o jego pragnieniu, które właśnie spełniam. Uśmiecham się i przyciskam usta do miękkiej skóry jego szyi.
Zrywa się huragan. Nie panuję nad sobą, kiedy walczę z klątwą. Erion oplata ramiona dookoła mojej talii i wyprowadza mnie z domu.
- Yeats… - szepczę.
- Mam go – wyciąga rękę, w której kurczowo ściska tomik z poezją – I nigdy nie wypuszczę.
Uśmiecham się lekko i zastanawiam się jak mam mu wytłumaczyć, że będzie musiał go oddać, kiedy tylko przypomni sobie kim był kiedyś… Oplatam ramiona wokół jego talii i przez chwilę stoję tak otoczona jego ciepłem, szczęśliwa. Wdycham jego zapach – lasu, gór i wiatru.
Biała pustka znika z mojej głowy równie szybko, jak się pojawiła.
- „Zgoda, zgodzę się na wszystko, tylko jej pomóżcie…” – Keb pochyla się nad Omalą.
Nie jest dobrze, za chwilę losy świata mogą być narażone, przez jego pragnienia. Tym razem musimy wracać, bo mamy szansę zdążyć. To, co widzę, to przyszłość, niedaleka, ale jednak.

Odrywam się od swojego partnera, a on bez słowa kiwa głową i wsiada do samochodu. Opadam na fotel z przodu, obok niego. Wtulam się w niego, a on przyciska na chwilę usta do mojego czoła, a potem odpala silnik. Nie ruszam się, chcę być jak najbliżej i nawet, kiedy zasypiam, kołysana delikatnym mruczeniem silnika, trzymam dłoń na jego kolanie. Dobrze mi, chociaż przez ten krótki czas.

wtorek, 10 września 2013

Żywioły: Powietrze 19 - Same


P.
Kłótnia Assana z Valienem mnie wymęczyła. Serio, nie mogę zrozumieć o co oni się leją. Jakby to mogło cokolwiek zmienić, jakby ona miała z automatu pokochać tego, który będzie mniej krwawił po strzale w nos. No kurde, nie czaję jak oni sobie to właściwie wyobrażają. Olewam ich pierwszą kłótnię. Starcie Valiena z Kebem też. Na cholerę mam się wtrącać? I tak nie mam nic do powiedzenia. Wiem, doskonale wiem, że to Keb powinien być przywódcą, bo lepiej ogarnia cały ten bajzel, ale nie mogłam tego powiedzieć. Nie pozwala mi na to lojalność, chyba jedyna pozytywna cecha u mnie… Jest dosłowne jedna rzecz na świecie, której nie zrobię - nigdy nie obrócę się przeciwko własnemu Żywiołowi, więc bez względu na to jak bardzo Val nie ma racji, będę stała murem za nim. Jest moim przyjacielem i moim towarzyszem. Nie mogę go zdradzić. Nie i koniec.
Teraz jednak jestem już zmęczona całym tym napięciem, więc chowam się w naszym namiocie. Ogniste ściany i żarzące się węgle na podłodze jakimś cudem nie przeszkadzają liskowi, którego uratowała Omala. Nie wiem dlaczego, ale mały przypiął się do mnie. Chyba uważa mnie za swoją mamę, bo kiedy tylko wchodzę do środka, wtula się we mnie i zaczyna cichutko popiskiwać, a potem odnajduje moją dłoń i delikatnie przysysa się do niej. Nie jest głodny. Miska z mlekiem, którą mu zostawiłam, jest pusta. Mały potrzebuje bliskości.
- Co tam, lisie? – gadam do niego, a on podnosi na mnie swoje błękitne oczka i patrzy długo. Potem gramoli mi się na kolana i tak zasypia. To jedyny chrapiący facet, który mnie nie wkurza.  Nie do końca rozumiem czemu mnie wybrał ,ale cieszę się, że tak się stało, bo mam towarzysza, na czas, kiedy Val ugania się za swoją nową miłością.
Heh, w sumie to wszystko jest dziwne. Wygląda na to, że świat zmienił się w dniu, kiedy Nalani nas wezwała. Val zawsze lubił dziewczyny, ale ważniejszy od nich był motocykl. Jeśli miał wolną chwilę, spędzał ją w garażu na ciągłym dłubaniu przy zapłonie czy ssaniu w tym włoskim badziewiu. Kiedyś to panienki uganiały się za nim, a on tylko czasem poświęcał im piętnaście minut w jakimś motelu albo innych krzakach. Teraz jest inaczej, jakby zupełnie na odwrót. Kiedy tu przyjechaliśmy jego motocykl leżał wywrócony, ma podrapany bak, nóżka nie była ruszona. Jakby zsiadł z niego w biegu i w ogóle się nie przejmował co się z nim stanie. Zaraz obok motocykla leżał chłopak. Assan twierdzi, że miał na imię Kelvin czy jakoś tak, nieważne. Istotne jest to, co było widać. Sądząc po śladach na ziemi, Val klęczał koło niego, ściskał go za gardło, za ramiona. Chłopak miał popalone ciało, zwęglona skóra miała kształt dłoni tego wariata. Potem prawdopodobnie, nie zważając na nic, poleciał za nią, zostawiając Kelvina na pewną śmierć. Pobiegł za nią. Zostawił motocykl i pobiegł szukać panienki. Nie czaję. Nie rozumiem, zwłaszcza, że ona go kompletnie ignoruje. Chyba, kurde, jedyna panna na świecie, która nie zauważyła hipnotyzujących, czarnych oczu, ciemnych, gęstych, lekko kręconych włosów i niesamowitej, wręcz nienaturalnej symetrii twarzy. Jedyna istota, która ignoruje pięknie wyrzeźbione mięśnie, na które nawet faceci spoglądają, co prawda na ich twarzach maluje się zazdrość, a nie zachwyt, ale zawsze. Zauważają, nie? A jej to nie rusza. Patrzy na niego, ale jakby nie widziała. To niemożliwe. Nie da się nie zauważyć, że Val to chyba jeden z przystojniejszych facetów na ziemi. Nie twierdzę, że każda musi na niego lecieć. Ja nie lecę. Jest moim kumplem i uwielbiam go, bo to po prostu fajny koleś, ale nie chciałabym być dla niego nikim więcej. Nie kapuję jednak jak można go nie zauważać. Jej się to udaje. Jest jedyna. A on nagle rzuca dla niej wszystko, jakby…
Ehhh… nie wiem, pozmieniało się. Może i na lepsze, ale musze to najpierw ogarnąć. Jakoś…
- Cześć Phoen. – Val gramoli się do namiotu. Nie ściąga buciorów, po co.
Nie ochrzaniam go, przywykłam. Taki jest i koniec. Przyglądam mu się badawczo. Widzę, że ciągle jest wkurzony.
- Ty, Val, o co chodzi z tą laską?
Siada naprzeciwko mnie, ale unika mojego wzroku.
- Z jaką laską? – pyta, jakby nie wiedział o co chodzi.
Unoszę jedną brew i przyglądam mu się tak długo, aż nie wytrzymuje i podnosi wzrok. Nie odpowiada, nie musi. Widzę wszystko w jego oczach. Jest tam ból i zazdrość. Nie podoba mu się to, że ona nie została mu przeznaczona. Kręci głową, a ja delikatnie kładę mu dłoń na ramieniu.
To jest coś, co zawsze między nami lubiłam. Doskonale wiemy, co musimy zrobić, żeby sobie pomóc.
- Wielki macho, Val trafiony strzałą Amora! – ironizuję – Trzymajcie mnie, bo padnę! – śmieję się głośno, a on prycha z niezadowoleniem. Poważnieję.
- Val to nie ma sensu. Ona cię nie chce. Nie zauważa… - pocieram jego ramię -  Nie tak, jak powinna.
Strąca moją rękę i odsuwa się. Zaciska szczękę, podciąga kolana do brzucha i obejmuje je rękami. Patrzy się w stronę wyjścia i wzdycha.
- Val, odpuść sobie… - zaczynam, ale on mi przerywa.
- Odwal się! – warczy – Czego na mnie wsiadłaś?
Wzruszam ramionami. Chce mu tylko pomóc, uświadomić, że nie ma sensu się męczyć.
On poprawia się niespokojnie na posłaniu, przeczesuje ręką włosy i usilnie stara się zapanować nad nerwami.
- Ona będzie moja i koniec! – syczy przez zaciśnięte zęby. – I nic ci do tego, chyba, że jesteś zazdrosna. – puszcza do mnie oko.
Odzyskał trochę humoru, ale za to ja, jakoś odruchowo, poruszam się niespokojnie. Nie. Nie jestem zazdrosna, nie wiem skąd ta reakcja.
Lisek, który spał na moich kolanach, budzi się, kiedy zaczynam się ruszać i idzie w jego stronę. Przytula się do niego. Chyba lubi nasze ciepło. Val odpycha go. Lisek piszczy lekko, a ja przyciągam go do siebie.
- Valien! Uspokój się, kurwa, bo cię strzelę! Co się z tobą dzieje? Rozpierdzieliłeś gutka*, wiesz?
Wzrusza ramionami. Olał informację o poważnym uszkodzeniu motocykla, na którego chucha i dmucha tak, że nawet jednej ryski na nim nie ma. Nie poznaję go.
- Koleś, ty na serio chyba źle się czujesz. Albo na serio się zakochałeś. – uśmiecham się. – Aż nie wierzę!
- Odwal się! – warczy. – Nie mogłem się przecież, kurwa, zakochać w Lodzie, nie? To niemożliwe!
Przytakuję, ale uśmiecham się półgębkiem.
- Oczywiście, że niemożliwe – Val wyczuwa sarkazm i wychodzi wściekły z namiotu.
Chyba trafił na Nalani, bo słyszę, jak ona na kogoś wrzeszczy. Nie obchodzi mnie to wszystko. Skupiam się na lisku, głaszcząc delikatnie jego miękkie futerku i kołysząc go do snu, koję też swoje nerwy. Nie podoba mi się to, co się dzieje. Lisek w końcu jest zmęczony, zwija się w kłębek i zasypia obok mnie. Zaczyna padać deszcz. Wyglądam z namiotu, bo czuję w nim coś nienaturalnego. Nie zanosiło się na deszcz. To sprawka wody. Pewnie Nalani. Rozglądam się, wbijając wzrok w zapadającą ciemność. Ognisko przygada, więc światłą jest niewiele, przez chwilę przyzwyczajam oczy do mroku, a potem czuję, jak ze zdumienia opada mi szczęka. Val i ona. Całują się. Przecieram oczy. Nie pomyliłam, się, on jej do niczego nie zmusza, ona tego chce. Widzę to. Wiem, jak dziewczyna układa ciało, jak zbliża się do faceta, którego dotyku pragnie, wiem, jak wygina kręgosłup, żeby stykać się z jego ciałem jak największą powierzchnią. Blondyna wsuwa palce w jego włosy, przyciąga go do siebie. Serio, nie wierzę! Niech mnie ktoś uszczypnie! Odwracam się na chwilkę do namiotu, szukając kogoś, kto potwierdzi mi ,że to, co widzę, to rzeczywistość, a nie jakieś dziwne urojenia.
Kiedy spoglądam z powrotem na polanę, scena jest inna. Nalani ochrzania Assana. Val leży na ziemi z rozkwaszonym nosem. I patrzy na rywala. Po chwili podnosi się, krzyczy coś do niej i wraca do naszego namiotu.
- Podłożyłeś się. – oznajmiam, bo wiem, że kto, jak kto, ale Valien nie przegra żadnej walki, w której nie straci życia. Będzie się tłukł do upadłego, aż osiągnie cel, albo zginie.
- Zgadza się – unosi jeden kącik ust w grymasie, który chyba można  nazwać triumfalnym uśmiechem. Odrywa kawałek swojego posłania i wyciera twarz z krwi.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Jak ty to robisz? – pytam
Patrzy na mnie pytająco.
- Jakim cudem sprawiłeś, że ideał opanowania i kontroli nad emocjami zasunął cię w nos? – precyzuję.
Wzrusza ramionami, jakby to nie było jakieś wyjątkowe osiągnięcie.
- To proste – odpowiada - Nie ma ideałów. – Znowu wychodzi z namiotu. Nie wiem gdzie idzie potem. Nie śledzę, nie obchodzi mnie to. Analizuję jego słowa. Czy faktycznie jest tak, że nie ma ideałów, że nawet nasze najsilniejsze cechy czasem zanikają w wyniku zdarzeń albo natłoku emocji? Jeśli tak, to co my tu robimy, o co właściwie chodzi z Żywiołami? Czy mi nie mieliśmy być takimi właśnie lepszymi wersjami ludzi, ideałami? Czy nasze cnoty nie  miałby być nieśmiertelne, niezwyciężone, nie wiem jak to nazwać…
Męczy mnie to rozmyślanie i trochę nie wiem co ze sobą zrobić. W końcu kładę się i wtulam twarz w miękkie futerko liska. Zapominam o wszystkim. W życiu nie przypuszczałam, że jakiekolwiek stworzenie może mieć na mnie tak kojący wpływ. Zamykam oczy i chłonę zapach,  ciepło jego ciała i dźwięk bijącego, malutkiego serduszka. Zasypiam.
Budzę się po jakimś czasie, cała zesztywniała z zimna. Rozglądam się. Valiena nie ma. Nasz namiot przygasł. Nie daje tego ciepła, co zawsze. Podnoszę się. Po kręgosłupie przechodzą mi nieprzyjemne ciarki. Coś jest nie tak. Lisek też się budzi. Trzęsie się i popiskuje, wtula się we mnie. Wyglądam na zewnątrz. Jest całkowicie ciemno i zimno. Ogniska już nie ma. Wpatruję się w mrok, bo wydaje mi się, że coś tam się porusza, gdzieś na krawędzi obozowiska. Lisek wybiega przede mnie, jeży sierść na grzbiecie i warczy gardłowo. Odsuwam go, chowam w namiocie. Ciemny las i jego zjawy to nie miejsce dla takich maluchów.
- Val? – zaczynam niepewnie.
Odpowiada mi cisza. Po chwili w namiot, tuż obok mnie uderza czarna kula. Wyskakuję na zewnątrz i natychmiast posyłam kulę ognia w tamtym kierunku, a kolejną do ogniska. Ożywa od razu w całości i strzela płomieniami prawie do nieba. Spada na mnie grad kul. Najpierw się przed nimi uchylam, a potem otaczam się pierścieniem ognia, bo zauważam, że on spala je od razu, w momencie dotknięcia.
- Val, kurwa! – wrzeszczę – Gdzie jesteś?!
Odpowiada mi cisza.
- Assan!
Dalej cisza. Wiem, ze na Ziemię i Powietrze nie mam co liczyć, bo jedni i drudzy zniknęli.
Ale ci dwaj… Kurwa, zostawili nas same! Faceci są jednak beznadziejni!
- Nalani! – krzyczę i biegnę do jej namiotu, bo ona chyba jeszcze śpi, a właśnie zbliżają się do niej cienie.
Kiedy tylko podchodzę, jej namiot rozpada się. Ona leży bezbronna na środku posłania z odsłoniętym przedramieniem. Zauważam zmieniony tatuaż i już wiem dlaczego Val tak zaciekle o nią walczy. Oni po prostu są sobie pisani i koniec. Lód i Ogień w jednym tatuażu, Lód i Ogień razem, jako para. Trudno w to uwierzyć, ale teraz wiem, że to prawda…
Królowa lodu podnosi się powoli, ale kiedy orientuje się, co się dzieje, podbiega do mnie, a ja na chwilę rozchylam otaczający mnie krąg ognia, żeby mogła wejść do środka.
- Co jest? – pyta – Gdzie Valien?
Kręcę głową, dając znak, że go tu nie ma i że nie wiem, co mam zrobić. Nalani łapie się za nadgarstek.
- Valien – szepcze – Valien, znowu cię potrzebuję… Nie dam rady sama…
Osuwa się na ziemię. Jest słaba. Przez chwilę zastanawiam się dlaczego, ale po chwili dociera do mnie, że ją przegrzewam. Próbuję powiększyć ognisty krąg, ale nie mogę. Cienie otaczają nas ciasno, czekając, aż kompletnie opadnę z sił. Wtedy będą mogli zrobić z nami wszystko.
- Val! – drę się na cały regulator, przyciskając palce do nadgarstka. – Assan, Keb! Ktokolwiek! Pomocy!
Nic to nie daje. Cienie kłębią się koło nas, w niedużej odległości od ognia. Gaszę ognisko na środku, bo czuję, że nie dam rady dłużej utrzymywać obu źródeł. Już opadłam na kolana, tuż obok Nalani. Co jakiś czas cienista dłoń przebija się przez moją zasłonę. Nie jest dobrze. Powieki same mi opadają, a ja walczę o utrzymanie koncentracji. Walczę! Udaje mi się, uda mi się, wytrzymam jeszcze chwilę. Dam radę!
Nie, nie mogę, nie wytrzymam. Opadam na ziemię i zamykam oczy. Nie mam już siły na nic. Odpływam kompletnie. Słyszę tylko ciche popiskiwanie i coś w rodzaju szczekania. Uchylam powieki, tuż przed oczami miga mi ruda kita.
- Przepraszam, zawiodłam… - szepczę w swoich ostatnich słowach do liska. – Wybacz…
_____________________
* Gutek (slang) – Moto Guzzi, marka motocykla Valiena



poniedziałek, 9 września 2013

Żywioły: Powietrze 18 - Rywale


A.
Nie mogę uwierzyć w to, co sie dzieje. Niby to przewidywałem, niby jakoś czułem podskórnie, że spotkanie reszty Żywiołów skończy się dla mnie źle, że ktoś mi ją ukradnie, ale nie spodziewałem się, że tak szybko i w życiu bym nie przypuszczał, że to będzie akurat on. No bo dlaczego on? Nalani nienawidzi motocykli, a on właściwie niczym innym się nie porusza. Ona ceni sobie spokój ciszę i opanowanie, a on jest najgwałtowniejszym kolesiem, jakiego znam. Ona nie rozumie sensu bójek, a on przed chwilą mało mnie nie zatłukł. Ocieram wierzchem dłoni krew, która sączy mi się ciągle z nosa i wzdycham ciężko. Ona nienawidzi gburów, a kim on jest, jeśli nie zadufanym w sobie palantem? Ogień, phi! Nie widzi nic poza czubkami własnych buciorów. Nie ważne, że zdążył, że ją uratował. Powinien tu, do cholery, siedzieć cały czas, nie miał prawa jej zostawić, tymczasem przez jego kretyńską chęć przejażdżki na motocyklu, ona mało nie zginęła! Nie rozumiem jak ona może jeszcze na niego patrzeć! Nie ogarniam!
Biorę głęboki wdech i zaciskam dłonie na udach, żeby uspokoić ich drżenie. No tak! Jeszcze jedno! Jak ona mogła się w ogóle zastanawiać nad tym czy to Keb powinien być przywódcą? Przecież to oczywiste! Jak nie Ziemia, to tylko ona sama by się nadawała. Ja nie potrafię. Omala i Tadi są zbyt delikatne, Phoenix nie do końca ogarnia o co chodzi, Erion jest wiecznie zajęty swoją kobietą… No i jeszcze on! Człowiek-demolka. Jeden wielki permanentny wkurw, agresja w czystej postaci. Heh, a niby mieliśmy być wybierani na podstawie zalet i on, niby, miał być odważny. Nie wiem od kiedy odwaga i agresja to jedno. Nie wiem od kiedy odwaga, to opuszczanie bezbronnej, no może nie zupełnie, ale jednak słabszej, kobiety. Nie wiem od kiedy odwaga to napadanie na kogoś innego i bicie go niemal do nieprzytomności za to, że przytula kobietę, która od zawsze jest jego. Nie rozumiem!
Znowu zaczynam dygotać. Przyciskam palce do skroni. Gdzieś we mnie, w środku, wszystko się gotuje. To kolejna rzecz, której nie rozumiem. Niby miałem być spokojny, niby miałem panować nad emocjami, nad zdenerwowaniem. Dlatego przecież jestem wodą, do cholery! To wszystko jest bez sensu. Nic z tego nie rozumiem.
Podnoszę głowę, kiedy ona rozchyla wejście do namiotu. Natychmiast wypuszczam z siebie wszystkie złe emocje i prawie widzę, jak wylatują przez otwór, tuż koło niej, prawie muskając jej ciało. Patrzę na nią, jak schyla się, żeby wejść do środka. Za nią widzę wściekłe spojrzenie Vala i nie mogę powstrzymać uśmiechu. To mój mały triumf. Jednak na noc wybrała mnie!
Nalani klęka, bo namiot jest niski. Powoli, na czworakach, idzie w moim kierunku.
- Nic ci nie jest? – pyta, chyba z troską.
Kręcę głową i po raz kolejny próbuję ukryć ślady tego jak bardzo nie dorównuję Valienowi w sprawach walki o swoje prawa. Ocieram twarz rękawem, a ona łapie mnie za brodę, żeby móc mnie lepiej obejrzeć. Po chwili wychodzi z namiotu i wraca z jakąś mokrą szmatką.  Wyciera moją twarz. Po krótkiej chwili ściereczka jest cała czerwona, czerwone krople kapią z niej na jej kolana, ale ona się nie przejmuje. Bez słowa wtyka mi w nos dwa tampony, żeby zatamować krwawienie, po czym pomaga mi się położyć i ponownie wychodzi z namiotu. Jedna poła wejścia nie domyka się, chyba zaczepiła się o gałąź drzewa. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie wodzić za nią wzrokiem. Wychodzi na środek, gdzie stoi znowu ten palant. Podchodzi do niego. Stara się wyglądać na całkowicie opanowaną i pewnie jemu się wydaje, że jest spokojna, ale ja widzę drobne drgnięcia mięśni, lekkie potrząsanie włosami i drżenie rąk, które świadczą o zdenerwowaniu, o tym, że trzyma nerwy na wodzy, ale jest na granicy i w każdej chwili może wybuchnąć. Idzie pewnym krokiem prosto w jego stronę i staje w odległości kilku kroków od niego. Wciąż ściska w dłoni szmatkę, którą wycierała moją twarz. Krew ścieka między jej palcami, suknię ma ubrudzoną z jednej strony, ale w ogóle się tym nie przejmuje. Stoi i patrzy prosto na niego, a on jak zwykle udaje, że nic go nie obchodzi, choć zacisnął szczękę i ugiął lekko kolana, jakby szykował się na atak. Nie rozumiem jego reakcji, dopóki ona nie robi czegoś, czego ja bym się po niej nie spodziewał. Podnosi do góry rękę ze ścierką, odchyla się do tyłu i z impetem wyrzuca materiał z dłoni. Słyszę głuche pacnięcie, kiedy mokra szmatka uderza w jego twarz, a potem drugie, kiedy opada na ziemię. Nalani odwraca się na pięcie i idzie w stronę naszego namiotu. Mogę się teraz przyjrzeć temu idiocie. Wygląda przekomicznie, moja krew jest na połowie jego twarzy i małymi kroplami spada na jego pierś, a potem znika gdzieś pod jego kurtką. Parskam śmiechem na widok jego miny. Chyba nie może uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. Stoi tak przez chwilę zamroczony, a potem dopada do niej w dwóch szybkich krokach. Łapie ją za łokieć i okręca wokół własnej osi sprawiając, że teraz stoi przodem do niego. Patrzy na nią wzrokiem drapieżnika, który za chwilę zada śmiertelny cios swojej ofierze.
- Musiałem! – warczy – Zrozum wreszcie, tak ma być!
- I dlatego musisz tłuc słabszych?!
- Tak – odparowuje – Jakoś musiałem temu baranowi – Wskazuje na mnie  - wytłumaczyć gdzie jego miejsce!
Nalani wyrywa się z jego uścisku i uderza go otwartą dłonią w twarz. Stoi przez chwilę dysząc ciężko i dygocąc na całym ciele. Poniosło ją. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Podchodzi do niego i gładzi delikatnie jego policzek.
- Przepraszam. Nic nie usprawiedliwia mojej agresji. – Jej głos jest spokojny, ale ręce wciąż jej drżą. – Przepraszam cię…
Nie widzę jej twarzy, bo stoi do mnie plecami, ale bardzo mi się nie podoba ta scena. W jego oczach widzę coś, czego nie powinno tam być. Triumf. Znowu! Cholera jasna!
- Myślę, ze powinnaś pozwolić swojemu chłoptasiowi, żeby bronił się sam. – odpowiada znowu tym gburowatym głosem, co zawsze.
O, Stwórco, jak on mnie wkurza, jak on mi niesamowicie działa na nerwy! Masakra normalnie!. Próbuję się podnieść i wyjść z namiotu, ale gramolę się trochę za długo. Ona wspina się na palce i delikatnie całuje miejsce, gdzie go uderzyła. Jego brudne łapska obejmują ją w pasie, przytrzymując w takiej pozycji trochę dłużej niż by chciała i o wiele dłużej niż ja chcę oglądać. W końcu Nalani odpycha go lekko i odwraca się w moją stronę, żeby odejść.
- Poczekaj! – krzyczy i łapie ją za lewe przedramię, odsuwa materiał rękawa w górę. Nie widzę co tam zobaczył, ale ewidentnie ona nie chce, żeby na to patrzył. Przysuwa się do niej i szepcze jej coś prosto do ucha. Nalani czerwieni się lekko, a potem zaraz wyszarpuje rękę z jego uścisku i ucieka do naszego namiotu prawie wpadając na mnie w wejściu.
- Lani! – palant znowu czegoś chce.
Rzucam mu oburzone spojrzenie, a on prycha z pogardą.
- Odwal się od niej, dobra? – warczę na niego i próbuję wstać, ale ona kładzie mi dłoń na ramieniu i popycha mnie do wnętrza namiotu.
- Dam sobie radę – szepcze cicho muskając wargami moje ucho. Uśmiecham się i ściskam jej dłoń, a ona odwraca się do niego.
- Pomyśl chwilę, Lani! To musi coś oznaczać! - Val trzyma zamek od kurtki i przesuwa go powoli w dół. Nie wierzę własnym oczom. Rozbiera się?! Pogięło go?
Nalani wybiega z namiotu i w trzech susach dopada do niego. Łapie poły kurtki, bierze uchwyt od suwaka z jego rąk i zapina go pod szyję. Jest niesamowicie blisko niego. Tak blisko, że prawie nie wiem gdzie jest jego ciało, a gdzie jej. Oddychają tym samym powietrzem.
- Nie wolno ci tego pokazywać. Nikomu!  – syczy mu prosto do ucha, chyba w nadziei, że nic nie usłyszę.
On łapie ją za ramiona i odsuwa trochę od siebie.
- Poproś! – warczy, a kiedy ona kręci głową, zaczyna się znowu rozbierać, wychylając się w moją stronę. – Hej, Assi, chcesz zobaczyć dlaczego ona jest moja? Chcesz poznać prawdę?
Nalani próbuje go powstrzymać, ale on już rozpiął kurtkę prawie do końca i odsłania pierś ze znakiem. Wciąż trzyma ją za ramię nie pozwalając na zapięcie swojego ubrania.
- Przestań! Zrobię co chcesz… - odwraca się na chwilę do mnie. W jej oczach widzę łzy, ale mruga szybko, żeby je wygonić.
- Wiesz czego chcę… - pochyla się i całuje jej szyję. Wbija wzrok we mnie. Wiem, że to prowokacja. Wiem, że on mnie sprawdza, testuje. Nie ruszam się, choć to dla mnie trudne, bo mam ochotę go walnąć. Nalani jest moja, a on mi ją zabiera. Nie mogę na to pozwolić, ale nie powinienem się wtrącać. Ona by tego nie chciała. Val obejmuje ją, przyciąga jeszcze bliżej do siebie i całuje. Mocno, prosto w usta. Nalani początkowo sztywnieje, jakby jej się to nie podobało, jakby chciała go odepchnąć. Spoglądam w niebo, wywołując deszcz. Chcę jej pomóc, chcę go osłabić, umożliwić jej ucieczkę, ale kiedy tylko opływają go pierwsze krople wody, unosi nieznacznie jeden kącik ust, jakby się cieszył, że coś takiego się dzieje. Głupieję na chwilę, bo nie wiem z czego on się cieszy, ale zaraz potem wszystko do mnie dociera. Zgasiłem to, co ją od niego odpychało, zgasiłem gorąco jego ciała, zmniejszyłem dyskomfort wywołany palącym dotykiem Ognia na Lodzie. Oględnie mówiąc, strzeliłem sobie w nogę. Klasyczny samobój. Głupi jestem!
Nalani oplata go rękoma, jej palce zanurzają się w jego włosach, jej kciuk jakby mimowolnie gładzi jego policzek. Wygląda, jakby jej to sprawiało przyjemność. Ta świadomość boli, ale próbuję sobie to jakoś wytłumaczyć. Ona o coś teraz walczy, że poświęca się dla tego czegoś. Trwa to dłuższą chwilę. Staram się wytrzymać, choć to dla mnie trudny, bolesny widok. Chcę odwrócić wzrok, ale jakby coś mnie wmurowało, nie mogę. Potem ona znowu przytomnieje, odpycha go, ale on nie puszcza. Zmusza ją. Brutalnie zaciska dłonie na jej biodrach. Jego palce wbijają się w jej ciało. Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że musi ją to boleć. Nie wytrzymuję! Nie umiem na to patrzyć! Nie umiem spokoje stać obok, jak ktoś ją krzywdzi! Wstaję szybko i podchodzę do nich. Łapię go za ramię i odrywam od niej. Strzelam go pięścią w nos. Upada na ziemię Kurtka zsuwa mu się z ramienia, ale poprawia ją tak szybko, że nie zauważam co tam ma. Wiem tylko, że jego znak jest za duży. Podnosi się z ziemi, otrzepując. Znowu ma triumf w oczach. Nie czaję, nie rozumiem dlaczego.
- Dalej uważasz, że on jest w czymś lepszy ode mnie? – pyta ocierając wierzchem dłoni krew kapiącą z nosa. Odwraca się i znika w swoim namiocie. Mam wrażenie, że przysłuchuje się nam zza zasłony materiału.
Nalani spogląda na mnie. Jest wściekła. Cholera, on miał rację! Znowu wygrał.
- Wiesz, że teraz ty powinieneś dostać zakrwawioną ścierą w twarz? – pyta i odwraca się nie czekając na odpowiedź. Wchodzi do namiotu. Nie zamyka wejścia, ale nie zaprasza mnie do środka. Nie wiem co mam robić. Waham się. Stoję na środku obozowiska, przy gasnącym ognisku i zastanawiam się jak mogłem się dać tak sprowokować. Jak mogłem się zachować dokładnie tak, jak on?
Słyszę kroki za sobą. Nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć kto to.
- Jesteś idiotą! – oznajmia – Nic dziwnego, że ona woli mnie. Odwracam się, pięść mam zaciśniętą, rękę uniesioną ku górze. Niestety, on nie daje się zaskoczyć. Nie tym razem. Łapie mój nadgarstek i powstrzymuje cios zanim w ogóle zdążę go wyprowadzić. – Wtedy się podłożyłem, ale więcej tego nie zrobię. Nie pozwalaj sobie.
- Czemu się na nas uwziąłeś?! – pytam rozcierając bolący nadgarstek. Koleś ma uścisk jak imadło.
- Nie schlebiaj sobie – ironizuje – ty mnie nie obchodzisz. Chodzi mi tylko o nią.
- Ale dlaczego? – wiem, że jest wyjątkowa, ale nie wiem jakim cudem ten buc też to zauważył. Nie mam pojęcia.
- Bo ona ma to samo! – odsłania pierś. Przyglądam się jego znakowi. Płomienie, płomienie, płomienie… płatki śniegu. Jestem w szoku. Spoglądam mu w oczy. Chcę zapytać co to ma znaczyć, ale tylko mrugam i jego już nie ma. 
Wzdycham ciężko. Wlokę się powoli do swojego, lodowego namiotu, zastanawiając się, czy ona pozwoli mi tam wejść. Kucam przy otworze i czekam na to, aż powie cokolwiek, ale ona milczy. Oddycha równo, miarowo, spokojnie. Śpi.  
Na czworaka podchodzę do niej. Staram się nie hałasować. Nie chcę jej denerwować. Tak naprawdę marzę tylko o tym, żeby ją przytulić, ale on… znowu on, jego zachowanie, jego znak… zasiał we mnie ziarno wątpliwości. Do tej pory miałem nadzieję, że choć prawa, albo przeznaczenie są po mojej stronie, że to tylko jakaś dziwna fascynacja Lodu ogniem.  Teraz nie jestem pewien. Walczę ze sobą. Nie chcę naruszać jej prywatności, ale muszę to zrobić. Muszę, bo nie wytrzymam. Delikatnie odsuwam jej rękaw. Śnieg, śnieg, śnieg, ogień.
- „Nie, nie, nie, nie, nie” – to jedyne co przewija mi się w myślach. Miałem przeczucie. Coś od początku było nie tak z tą misją .Nie chciałem ich zwoływać. Potem zostawiłem ich samych, pozwalając mu na zbliżenie się do niej. Sam jestem sobie winien. Trzeba się było od razu postawić!
Teraz to już koniec. Nie mam szans. To wszystko to tylko jakieś kretyńska farsa. Ogień i Lód. Antagonizmy. Razem!  Co się dzieje do cholery!? O co tu chodzi?! Cofam się przerażony, tłumiąc wzbierający w gardle krzyk. Ognisko zgasło, wybiegam w ciemność. Na pamięć pędzę przez obóz, a ja uciekam prosto w las. Goni mnie tylko jego szyderczy śmiech.







piątek, 6 września 2013

Żywioły: Powietrze 17 - Patrol w lesie


O.
Wchodzimy do ciemnego lasu. Niby to tylko patrol. Niby tylko sprawdzamy, czy to, co zaatakowało lodowy zamek już sobie poszło… Niby mamy misję, ale dla mnie ona jest tylko pretekstem. Cieszę się, bo nareszcie będziemy razem, sami, tylko we dwoje. Nareszcie może nie będzie mnie odpychał. Przecież czasem, kiedy byliśmy sami, pozwalał mi na chwile bliskości, na jakieś dotknięcie, na delikatnie muśnięcie palców. Nie wiedziałam tylko, i dalej nie wiem czy robił to dlatego ,ze chciał, że w jakiś sposób potrzebował i pragnął kontaktu ze mną, czy dlatego, że wiedział, że ja tego potrzebuję i czuł się zobowiązany do spełnienia moich pragnień przez to kim się urodził.
Spoglądam na niego. Widzę, że wciąż jest wkurzony tym, co się przed chwilą stało. Walczę ze sobą, żeby nie zacząć znowu gadać, bo czuję gdzieś pod skórą, że on potrzebuje ciszy. Nie wiem jakim cudem, ale udaje mi się powstrzymać. Nie odzywam się, tylko łapię jego dłoń i ściskam ją lekko. Spina się na chwilę, ale zaraz potem rozluźnia mięsnie i wypuszcza, jakby z ulgą, powietrze z płuc. Spogląda na mnie. Nic nie mówi, jak zwykle, jakby oczekiwał, że samym spojrzeniem powie mi wszystko, co powinien. Trochę mnie to męczy, szczerze powiedziawszy. Rozchylam usta, bo już nie mogę wytrzymać, chcę to wszystko wykrzyczeć, choć z niego wyciągnąć, czego on właściwie chce. Chcę mu powiedzieć o wszystkim, co mnie męczy i drażni.
- Keb… - zaczynam, ale natychmiast urywam, bo on robi coś, co jest do niego kompletnie niepodobne.
Zatrzymuje się. Wyrywa dłoń z mojego uścisku i staje naprzeciwko mnie. Przyglądam mu się zszokowana, a on podnosi rękę, kładzie mi ją na ramieniu i przesuwa powoli do samego dołu. Włoski na całym ciele mi się jeżą, pojawia się gęsia skórka. Serce mi wali, a oddech się spłyca. Jego szorstka dłoń oplata moją. Jego palce ściskają moje palce. Nie odzywa się, tu się nic nie zmieniło. Otacza nas całkowita cisza, a on przez dłuższą chwilę tylko się na mnie patrzy. Ciepłobrązowe oczy, koloru mahoniu wydają się coś mówić, ale nie umiem powiedzieć co. 
- Odezwij się… - błagalny ton w moim głosie sprawia, że Keb, najbardziej beznamiętny facet na ziemi porusza się niespokojnie.  – Proszę cię, chociaż raz powiedz, co myślisz, chociaż raz zaszczyć mnie osobiście jakimś przekazem, skierowanym bezpośrednio do mnie… - słowotok się zaczął, nic na to nie poradzę. Wiem, że tego nie powstrzymam. Keb przypatruje mi się z nieodgadnionym, jak zawsze, wyrazem twarzy, a ja ciągnę swoją tyradę jeszcze przez dłuższy czas.
- Nie umiem tak, Keb, nie potrafię. Nie wiem co w tobie siedzi, nie umiem cię rozszyfrować. Nie wiem czy w ogóle chcesz ze mną być, czy tylko mnie tolerujesz, bo myślisz, że musisz… Nie wiem nic… - głos mi się załamuje, a on jak zwykle się nie odzywa. No tak, na co ja właściwie liczyłam? Że nagle się zmieni? Że dla mnie się otworzy, choć przez tyle czasu tego nie zrobił? A może on nic nie mówi dlatego, że nie chce mi sprawić przykrości, a tak naprawdę, podobnie jak Valien, chce wymienić swoją partnerkę na kogoś innego, na piękną, zgrabną Phoenix. Może on nie chce mieć kobiety, która chodzi wiecznie umorusana ziemią, która zakłada podarte, wytarte spodnie tylko dlatego, że są wygodniejsze i praktyczniejsze od tych seksownych?
Wzdycham cicho i spuszczam wzrok. Wyszarpuję dłoń z jego uścisku i odwracam się od niego, mając nadzieję, że nie widział moich łez.
Ruszam przed siebie, w gęstwinę lasu. Idę szybciej niż zwykle, co jakiś czas pociągam nosem. Próbuję się skupić na tym, co mnie otacza. Ptaki i ich świergot nad głową. Szum liści w koronach drzew, mały strumyk pod moimi nogami, ruda kita uciekająca za krzaki.
Uśmiecham się lekko, bo przypomina mi się mina Phoenix, kiedy odratowany z pożaru lisek wybrał ją. Podszedł i zaczął się do niej przytulać, a ona kompletnie nie wiedziała, co ma zrobić. Patrzyła na mnie bezradnie, aż w końcu schyliła się i dotknęła miękkiego futerka. Lisek wygiął grzbiet, żeby nosem dotknąć jej dłoni. Chłodny dotyk jego języka sprawił, że pisnęła i doskoczyła, żeby za chwilę wziąć go na ręce i pozwolić mu się wtulić we własną szyję. Wtedy chyba zrozumiała, dowiedziała się co warto ratować i dlaczego ja tak bardzo płakałam za tymi wszystkimi stworzeniami, których uratować nie mogłam, bo przybyliśmy za późno. Pamiętam, że skinęła do mnie głową, jakby mi dziękowała za uratowanie małego rudzielca. Teraz lisek jest jej. Nie odstępuje jej nawet na krok. Jest niesamowity i świetnie sobie radzi, mimo swojej ułomności.
Trzask gałęzi za mną wyrywa mnie z zamyślenia. Wiem, że to on, ale nie wiem czego chce i nie mam zamiaru na niego patrzeć, dopóki nie zacznie rozmawiać. 
- Odczep się! – krzyczę i słyszę, jak zwalnia, a potem się zatrzymuje. To daje mi czas.
Uciekam, pędzę przed siebie, choć nie wiem gdzie dokładnie się znajduję. Wiem tylko, że obóz jest coraz dalej, bo w lesie robi się ciemniej i ciemniej.
Kiedy jestem już przekonana, że jego nie ma i nie będzie przy mnie w najbliższym czasie, zatrzymuję się i siadam na porośniętym mchem kamieniu. Palcami wystukuję jakiś rytm na własnych kolanach, zamykam oczy i próbuję się uspokoić. Nie mogę zrozumieć dlaczego on ze mną nie rozmawia. Nie umiem pojąć  jego zachowania i jego spojrzeń, które raz pokazują mi jak bardzo męczy go moje towarzystwo, żeby innym razem dawać mi do zrozumienia, że jednak lubi tę bliskość, na którą czasami mi pozwala. No bo co, do cholery miało znaczyć to dzisiejsze gładzenie po ramieniu? Jeśli to nie był gest czułości, to nie wiem co to było... A jeśli chciał mi w ten sposób coś powiedzieć, to przecież mógł się po prostu odezwać. Nie kapuję, kompletnie nie jarzę o co mu chodzi. Czemu on nie mówi? Prawie w ogóle się nie odzywa.
Bezsilność – to chyba właśnie czuję.
- Dlaczegooooo!?- mój krzyk przecina powietrze.  
Odpowiada mi mrożący krew w żyłach krzyk jakiegoś ptaka. Zrywam się na równe nogi. Otaczają mnie nieprzeniknione ciemności. Kompletnie nie wiem gdzie jestem. Po omacku biegnę stronę dźwięku. Słyszę łomot ciała uderzającego o ziemię. Ptaszysko musiało być duże, może orzeł, albo coś… Ale skąd orzeł w środku tak ciemnego, gęstego lasu? Skąd?
Biegnę dalej. Potykam się o korzenie. Wstaję i pędzę dalej. Znowu krzyk jakiegoś zwierzęcia rozdziera moje serce na kawałki. Nie mogę znieść cierpienia, które słyszę w jego wrzasku. To nie wołanie o pomoc. To ostrzeżenie. Znowu ciało upada na ziemię. Bliżej mnie. Po lewej. Ignoruję instynkt, który każe mi uciekać. Biegnę w tamtą stronę, mając nadzieję, że może uda mi sie znaleźć ofiarę, że może jeszcze jej pomogę.
Kolejny wrzask. Ktoś biegnie z boku, coś szeleści. Moje serce przyspiesza, biegnę ile sił w nogach. Klękam – tu powinna być poprzednia ofiara. Macam ziemię. Liście i igliwie i mech. Nic nadzwyczajnego. Przestaję rozumieć, co się dzieje.
Coś spada na mnie. Odskakuję, a potem wracam, żeby sprawdzić co to było. Macam, aż znajduję ptasie pióra. Jego serce jeszcze przez chwilę bije. Trzy uderzenia i cisza. Biorę go na ręce i pędzę dalej. Tym razem chcę uciec, ale nie daję rady. Z mroku wyłania się jakaś nieregularna, ciemna sylwetka. Widzę tylko pędzącą w moją stronę czarną kulę, a potem okropny ucisk w piersi. Upadam na plecy, a zjawa zbliża się do mnie. Robi się coraz bardziej materialna, jej ciemne dłonie zaciskają się na mojej szyi. Dusi mnie. Oczy mam szeroko otwarte i, mimo, że chcę mrugać, nie mogę ich zamknąć. To coś, ten demon wiszący nade mną powstrzymuje moje wszelkie ruchy. Nic nie mogę zrobić. Jestem bezsilna.
Nagle coś odrywa napastnika ode mnie. Widzę jak atakuje go kilka orłów, a potem z cienia wyłania się znajoma sylwetka. Napięte mięśnie lśnią dziwną poświatą w mroku lasu. Zbliża się powoli, trzymając dłonie za plecami, dopiero, kiedy jest tuż koło mnie wyciąga je przed siebie i otwiera dłonie, wypuszczając całą chmarę świetlików. Ich światło powoduje, że demon się cofa. W lesie nagle robi się jaśniej. Świetliki zostają jeszcze przez chwilę i odlatują dopiero na skinienie głowy tego, który je tu przyniósł.
Keb klęka koło mnie. Nie widzę wyraźnie jego twarzy. Mój wzrok chyba nie jest tak dobry, jak kiedyś był. On wyciąga ręce w kierunku mojej lewej piersi, przy której wciąż trzymam ptaka. Zabiera go z mojego uścisku, choć ja się bronię.
- Zostaw! – warczę na niego, a on odchyla na siłę moje ręce i pokazuje mi, co ściskałam. Ze zwierzęcia został tylko szkielet. Odrzuca go na bok, a ja wybucham histerycznym szlochem. Kolejna istota padła ofiar jakiejś idiotycznej wojny, która nie wiadomo skąd się wzięła. Nie mogę powstrzymać łez.
Keb pochyla się nade mną i przygląda się uważnie mojemu lewemu ramieniu. Kręci głową, a jego twarz wykrzywia gniew. Wstaje i odchodzi kawałek ode mnie.
- Nieeeeee! – wrzeszczy na całe gardło.
Próbuję się podnieść, ale nie mogę, za to z radością stwierdzam, ze odzyskałam wzrok. Obracam więc głowę, żeby zobaczyć co go tak wzburzyło. Prawie wymiotuję, kiedy dociera do mnie, że ziejąca rana i smród spalenizny pochodzą z mojego ciała. Cały lewy bok mam osmalony, wygląda koszmarnie, krwawi, sączy się z niego coś dziwnego. Zaczynam krzyczeć. Nie chcę tak odejść. Niby wiem, że jesteśmy odporniejsi niż ludzie, ale cholera wie co mnie przed chwilą próbowało zabić. Jeśli to Żywioł, to jestem już martwa. Ta świadomość powoduje, że zaczynam się dusić. Wyciągam rękę, bo chcę, żeby mnie przynajmniej dotknął po raz ostatni.
- Keb… - szepczę.
Ociera oczy wierzchem dłoni i odwraca się twarzą do mnie. Jego oczy są przekrwione, czerwone. Włosy ma rozczochrane, a ciało pokaleczone przez gałęzie, przez które prawdopodobnie przedzierał się, zanim mnie tu znalazł. Podchodzi do mnie. Dotykam chyba najgłębszego rozcięcia – jego ramienia.
- Przepraszam… - szepczę, a on zaciska mocno szczękę, jakby go coś bolało. Omiata mnie wzrokiem, a w końcu patrzy mi prosto w oczy.
- To nic… - gładzi mój policzek. – Jak zwykle, myślisz tylko o innych, koch… - nadzieja odżywa w moim sercu trzema mocnymi uderzeniami, ale on nie kończy zdania, urywa gwałtownie, odwraca nagle głowę i łapie się za lewą pierś. Zakrywa nasz znak. Przez chwilę myślę, że kogoś wzywa, ale potem spod jego dłoni wypełza najpierw czerwony ślad, jak zaogniona skóra, a zaraz potem czarny tusz. Keb odsuwa dłoń i wtedy widzę dokładnie, że jego tatuaż jest większy niż był. Dotykam go lekko, a on łapie mój nadgarstek i oplata sobie moją rękę dookoła szyi. Potem lekko, bez wysiłku podnosi mnie z ziemi.
- Chodźmy – szepcze muskając ustami moje czoło.
Otwieram szeroko oczy. Czy naprawdę muszę być umierająca, żeby się do mnie odezwał? Czy naprawdę nie może skończyć poprzedniego zdania? Koch-co? Ile jest słów na koch…? W tej chwili w głowie mam jedno, ale wiem dlaczego – po prostu chcę to usłyszeć. Patrzę na niego, zastanawiam się, czy naprawdę mógł właśnie to mieć na myśli. Obserwuję jego ruchy. Ogląda mnie wzrokiem specjalisty, jakby oceniał czy mam szansę na przeżycie, czy nie.
Nie, nie o to mu chodziło. Koch-co innego. I już. Wzdycham ciężko.
- Chodźmy – powtarza.
Uśmiecham się do niego, trochę smutno, trochę naprawdę. Z jednej strony źle mi, po tym, co sobie właśnie uświadomiłam, z drugiej, nie mam zamiaru zaprzepaścić ani chwili, którą mogę spędzić blisko niego. Tak mało ich było…
Opieram głowę na jego ramieniu i napawam się jego bliskością. Trwa to jednak tylko kilka sekund, bo nagle ból w lewym ramieniu sprawia, że napinam wszystkie mięśnie, prostuję się jak struna i zaczynam wrzeszczeć. Miotem się jak wściekła. Keb nie może mnie utrzymać, więc wypuszcza mnie z objęć. Uderzam o ziemię, ale nawet tego nie czuję. Moje ciało przeszywa taki ból, jakiego nikt nigdy nie znał. Ręka, bark, cały bok pieką, jakby mnie ktoś palił żywym ogniem. Potem czuję, jakby coś wwiercało mi się w głowę. Wymiotuję z bólu, raz, drugi, trzeci. Spoglądam przerażona na Keba i widzę w jego twarzy odbicie swoich obaw. Nie ma pojęcia co się dzieje. Przy kolejnym ataku zaciskam mocno powieki. Boli mnie wszystko. Jakby mi ktoś łamał kości, jakby tłukł mnie kijem, jakby rozrywał mnie od wewnątrz. Znowu krzyczę.
Tracę przytomność. Teraz jest już tylko cisza i błogi spokój.  











czwartek, 5 września 2013

Żywioły: Powietrze 16 - Emocje


T.
Przerasta mnie to, co się dzieje teraz. Mam ochotę uciec gdzieś daleko, gdzie nie będzie ich wszystkich, gdzie może choć na chwilę zapomnę o tym wszystkim, co się teraz dzieje.
Znam przeszłość, wiem jak było i wiem, że to samo powinno być na końcu. Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale moim zdaniem Stwórca pomylił się, kiedy tworzył nas, jako przywódców. Pomylił się, albo dużo zaryzykował, biorąc pod uwagę to, kim byliśmy kiedyś. Ja chyba jestem tu, gdzie powinnam, ale nie jestem pewna gdzie powinna być Nalani. Jej klasyfikacja, jako wody z jednej strony jest logiczna, bo jej cierpliwość przerasta wszystko, ale z drugiej, chyba nie znam odważniejszej dziewczyny niż ona…
Potrząsam głową, żeby odgonić kłębiące się myśli innych. Muszę się skupić. Chcę zajrzeć w przyszłość, chcę uspokoić swoje sumienie, chcę wiedzieć, że wszystko skończy się tak, jak powinno. Niestety mój dar nie pozwala mi spojrzeć daleko, jak chcę. Widzę tylko jakiś czas, zawieszony gdzieś pomiędzy początkiem a końcem, ale zdecydowanie zbyt blisko początku. Wizja napawa mnie przerażeniem, bo wygląda na to, że będzie tylko gorzej. Nie wiem jak to zniosę, skoro już teraz muszę się bardzo starać zamykać przed nimi, musze chronić siebie przed natarczywymi atakami ich myśli. Wzdrygam się. Nie wiem jak to wszystko się skończy, ale wiem, że jeśli za chwilę ktoś nie odwróci mojej uwagi, to chyba wybuchnę. Za dużo tego wszystkiego, za dużo sprzecznych emocji. Latają dookoła mnie jak wygłodniałe sępy, dziobią, każdy w inną część serca, każdy inną bronią, każdy po swojemu. Kręci mi się w głowie od natłoku tego wszystkiego. Opieram się o Eriona, który, jak zawsze, jest dokładnie tam, gdzie powinien. Jego obecność, jego dotyk pozwala mi się skupić na tym wszystkim i wyodrębnić poszczególne uczucia, które mnie męczą.
Przede wszystkim jest złość, która kłębi się koło kilku osób, nawet teoretycznie spokojnego Assana. Najsilniejsza jest jednak u Keba, który się wtrąca, bo tak naprawdę nie ma pojęcia, że to, co się dzieje, jest naturalne. Denerwuje go poza tym Valien, który jako jedyny zdaje się nie przyjmować do wiadomości jego umownego przywództwa w naszej grupie i jako jedyny ma odwagę mu odwarknąć i sprzeciwić się.  Keb dyszy i sapie, jest zły, bardzo wzburzony całą tą sytuacją, tym, co widzi między Ogniem i Wodą. Chyba boi się o nas wszystkich. Nie podoba mu się też zachowanie Valiena, który jakby rywalizuje z nim o to, kto jest silniejszy i kto kogo będzie słuchał. Dopiero teraz, po chłodnej ocenie sytuacji, doszedł do wniosku, że wycofując się, dał mu zielone światło na wszystko. Moim zdaniem zrobił dobrze. Nie powinien wchodzić w konflikty, które go nie dotyczą. Chcę do niego przemówić, chcę go uspokoić, ale jest tak roztrzęsiony, że nic do niego nie dociera.
Tuż obok jest smutek. Omala rozpacza, bo jej partner bardziej zajmuje się Ogniem i Wodą niż nią. Niby powinna się już do tego przyzwyczaić. Keb to nie jest wylewny typ, a ona cierpi przez to, mimo, że akceptuje go takim, jakim jest. Posyłam jej ciepłe myśli. Ogrzewają ją i widzę jak aura niepewności lekko opada. Omala porusza się delikatnie, wywołując nerwowe warknięcie u swojego partnera. Jej dłoń wędruje na jego kolano, a ja z radością odczuwam spadek silnych uczuć i u niego.
Jest załamanie i niedowierzanie Assana, który jeszcze tego nie wie, ale nie ma szans na szczęście. A może ma? Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli świat wróci do pierwotnego porządku, to nie on będzie stał u boku Nalani. Do tego wszystkiego jest Val, który chyba już zrozumiał kim jest dla niego Nalani, ale nie umie jej tego powiedzieć i ciągle odpycha ją swoim zachowaniem. Targają nim tak różne emocje, że jakbym miała ciągle siedzieć w jego głowie, to chyba bym zwariowała. Z jednej strony jest wkurzony sam na siebie, na swoją gwałtowność, z drugiej desperacko pragnie kontaktu z Nalani, z trzeciej nie chce się przed nią odkrywać, bo boi się odrzucenia. Tak, Val się boi! Jestem w szoku... Spodziewałabym się tego po każdym, nawet po Kebie, ale nie po nim!
Erion łapie mnie za ramię i przyciąga mocno do siebie. Tylko dzięki niemu zapominam na chwilę o Ogniu i mogę się skupić na czymś innym. Na kimś, kto jest mi chyba najbliższy z nas wszystkich, z całej ósemki - Nalani… No właśnie, królowa Lodu, z którą łączy mnie coś szczególnego, więc jej uczucia odczuwam najsilniej… a w tej chwili ma w głowie jeden wielki zamęt. Nie wie, co ze sobą zrobić. Sama nie rozumie dlaczego podczas bójki stanęła jednak bardziej po stronie antagonistycznego Żywiołu, zamiast bronić swojego partnera. Nie umie rozszyfrować swoich uczuć do Valiena i do Assana, bo blokuje ją klątwa jednego ze Stwórców. Próbuje więc jakoś rozgryźć to logicznie, ale nic z tego nie wyjdzie. Podnoszę wzrok, żeby na nią spojrzeć, ale patrzy w przeciwną stronę. Gdzieś w okolice czarnych butów ognistego chłopaka.  Assan siedzi koło niej i nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić, a ja czuję, że muszę choć trochę tego całego napięcia rozładować, bo nie wytrzymam.
Zaczynam od Wody, przyciskam swój znak. Wiem, że nie będzie łatwo, bo nie mogę mówić tego, co chcę i co wiem. Mogę im tylko dawać wskazówki. 
- „Przeznaczenie…” - szepczę do jego myśli.
Wodospad podnosi na mnie wzrok i przez dłuższą chwilę mi się przygląda, a potem ruchem głowy wskazuje Valiena. Próbuję się uśmiechnąć, albo skinąć, ale nie mogę. Mam związane ręce i usta. Klątwa robi swoje. Patrzę tylko na niego. Mam nadzieję, że coś zrozumie, a on tylko coraz bardziej zamyka się w sobie. Nastraja się do walki, nie odpuści. Będzie próbował odzyskać to, co traci. Obejmuje Nalani ramieniem i przyciąga do siebie.
O nie! Teraz będzie tragicznie, już to czuję.
Valien zaczyna się gotować i żadne moje próby uspokojenia go nic nie dadzą. Zamknął się w sobie i widzi i słyszy tylko to, co chce. Ściągnął brwi, przyciągnął nogi i kuca teraz w tym samym miejscu, w którym przed chwilą niemal leżał. Wygląda jak drapieżnik gotowy do skoku. Jego mięśnie drgają niespokojnie. Zaciska pięści i wbija wzrok w Wodospad.
Nalani obserwuje reakcję Ognia, a jednocześnie czuje, że Assan jej potrzebuje i jakoś podświadomie pragnie mu pomóc. Obejmuje go. Valien otwiera szeroko oczy ze zdumienia. Na jego twarzy maluje się niedowierzanie. Wiem, że zaraz wybuchnie. Czuję, że jest na granicy, czuję, że szykuje się kolejna bójka, kolejna kłótnia. On nie może długo na to patrzeć. Nie mija chwila, a zrywa się z miejsca. Wiem doskonale co chce zrobić. Wiem, że zaraz będzie znowu bił, choć kiedyś tego nie robił. Teraz odebrano mu niemal wszystkie opcje. To jedyny mechanizm obronny, jaki mu teraz pozostał. Jedyny ratunek.
- Dość! – ostry głos Keba przywraca mnie rzeczywistości. Świat uczuć rozpada się na chwilę, żeby ustąpić miejsca  kolorowym obrazom przed moimi oczyma.
Władca Ziemi wstaje powoli i podchodzi ostrożnie do Valiena. Obchodzi się z nim jak ze zranionym, przerażonym zwierzęciem. Idzie powoli, na pół-ugiętych nogach. Jedną rękę schował za plecami, drugą wyciągnął przed siebie, dłonią do góry. Ostrożnie stawia stopy, jakby zastanawiał się nad każdym krokiem. Oczy ma utkwione w Ogniu, patrzy tylko na niego, jakby się bał, ze w każdej chwili może nastąpić atak.
Valien prostuje się i patrzy na Keba. Jego złość trochę opada, bo Nalani też wstała i już nie obejmuje Assana, tylko stoi  ramie ramię z nim i z przerażeniem przygląda się scenie, jakby nie wierzyła własnym oczom.
- Znowu się wcinasz?! – warczy w końcu.
Keb nie odpowiada, tylko dalej idzie w jego stronę. Stają naprzeciwko siebie. Val wypina pierś i na przemian prostuje palce i zaciska pięści. Chyba stara się zrobić wrażenie większego niż jest, ale nieskutecznie. Keb jest o pół głowy wyższy i masywniejszy. Ogromny. Przyglądają się sobie w milczeniu. Pojawia się Omala.
- Valien, co ty wyprawiasz?! – pyta – Pogięło cię? Weź sie zachowuj! Wśród ósemki nie ma wrogów – Ogień prycha pogardliwie. – O co ci chodzi? Assan i Nalani są parą, nie wiem czemu akurat oni cię wkurzają, a nie obmacujący się w kółko powietrzni. Przecież Tadi nie schodzi niemal z kolan Eriona, a ty się rzucasz na Assana, jak tylko dotknie…
- Tadi mnie mało obchodzi! – przerywa jej wściekły. – Zresztą, to nie twoja sprawa. Ja mam do pogadania z Assanem, nie wcinaj się! Dobrze ci radzę. – podnosi pięść i macha nią Omali przed oczami. Nie robi to żadnego wrażenia na niej, za to na Kebie ogromne. Łapie go za nadgarstek i wykręca mu dłoń tak, że Val opada na kolana.
- Zostaw Omalę! – warczy gardłowo i ściska jego dłoń jeszcze mocniej, powodując grymas bólu na jego twarzy.
Valien szarpie się dłuższą chwilę, aż w końcu wyrywa się z jego uścisku.
- A ty co, kurwa, myślisz, że jesteś moim szefem?! – otrzepuje się z znów staje z nim oko w oko.
- Tak - spokój i pewność siebie w głosie Keba są niesamowite. Nie wiem jak on tak szybko jest w stanie przeskakiwać z gniewu do całkowitego opanowania emocji.  
- Tak? A kto tak powiedział?! – wzburzenie Valiena sięga zenitu – Kto dał ci prawo do kierowania nami wszystkimi? Pytałeś nas?! – Keb nie odpowiada. – Zróbmy głosowanie.
Valien rozgląda się po wszystkich, pewny swego. Keb prawie niezauważalnie unosi lewy kącik ust w drwiącym uśmiechu. Wie, jaki będzie wynik.
- Kto chce, żeby ten gbur był naszym szefem? – ręka Omali wystrzeliwuje w górę. Assan, Erion i ja dołączamy do niej niemal natychmiast. Keb jest najlepszym kandydatem. Zdecydowanie. TO, że teraz uniósł ręce w obronnym geście, dając znać, że nie będzie głosował, tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Phoenix zakłada ręce na piersi. Nie będzie głosowała przeciwko Valienowi. Nalani waha się. Długo to trwa. W końcu bierze głęboki oddech i drżąc wyciąga ręce do góry. Patrzy przy tym przepraszająco na Valiena. Widzi to, co ja. W muskularnym blondynie rozpoznaje urodzonego dowódcę. I dobrze.
Val rzuca jej wściekłe spojrzenie.
- A dlaczego nie ja?! – warczy.
Nalani kręci głową. Assan obejmuje ją, jakby chciał ją chronić, ale ja wiem, że jej chronić nie trzeba. Sama o siebie zadba. Podchodzi kilka kroków do przodu i kładzie dłoń na ramieniu Valiena, chcąc go uspokoić. On rozluźnia nieco mięśnie pod lekkim naciskiem jej ręki, ale po chwili spina się znowu. Nie umie się gniewać na nią, więc przenosi się na Keba.
- Dlaczego?! – warczy.
Omala staje przed swoim partnerem.
- Bo Keb widzi coś więcej niż czubek własnego nosa. Może powinieneś też o tym pomyśleć! O nas wszystkich, nie tylko o sobie! – odparowuje.
Valien rozgląda się po zgromadzonych. Phoenix nie jest w ogóle niczym zainteresowana. Ostentacyjnie piłuje paznokcie, żeby pokazać, że nie będzie się wtrącać. Val prycha z niedowierzaniem, odwraca się na pięcie i idzie do swojego namiotu mamrocząc coś pod nosem.
Keb ściska ramię Omali i uśmiecha się delikatnie, a ona zarzuca mu ręce na szyję. Jak zawsze, Ziemia łapie ją za nadgarstki i odsuwa od siebie, choć w głębi serca chce być jak najbliżej niej. Bierze ją za rękę i ciągnie w las.
- Patrol – mówi cicho, a ona uśmiecha się z nadzieją, że może choć na osobności pozwoli jej i sobie na chwilę intymności, na jakiekolwiek okazanie uczuć.  
- Idźcie spać! – krzyczy do nas Omala. – My będziemy czuwali.
Assan kiwa głową i znika w namiocie. Nalani ociąga się. Patrzy w stronę miejsca, gdzie będzie spał Valien, ale kiedy Phoenix znika za zasłoną wspólnego namiotu Ognia, niechętnie wlecze się w stronę swojego posłania.
- Dom… - szepczę cicho do Eriona. Jestem osłabiona tym wszystkim i muszę odpocząć. Ich obecność mnie męczy. Chcę wrócić tam, gdzie byliśmy, gdzie będę tylko ja i on, gdzie razem będziemy kogli usiąść w ciszy i być, po prostu być razem.
- My wracamy na naszą misję! – krzyczy mój partner do oddalającej się już pary Żywiołów Ziemi. Machają nam w odpowiedzi.
- Jesteś pewna, że chcesz iść? – pyta z troską – Powinnaś odpocząć.
- Tam… - chrypię – Dom…
Marszczy brwi, jak zawsze, kiedy próbuje mnie rozszyfrować, a potem nic nie mówiąc bierze mnie na ręce i rusza przez las do samochodu, który zostawił na obrzeżach. Wtulam się w niego i skupiam na jego emocjach. Zamykam oczy i zasypiam otulona ciepłem jego ciała i uczuć.