Me

Me

środa, 31 lipca 2013

Overhead - Epilog

Pukanie do drzwi. Otwieram. Wiem, że to Blake i Mary, bo wszyscy inni już są. Witam ich z uśmiechem i zapraszam do stołu. Jak co tydzień, w sobotę siadamy do wspólnej kolacji. Wszyscy razem. Schodzimy się do jednego z domów koło wodospadu, bo wszyscy mieszkamy poza miastem, z daleka od ludzi za to blisko siebie, bo coś kiedyś nas połączyło, bo mamy wspólne przeżycia, bo kochamy się. Wszyscy, bez wyjątku.
Jest Aaron i Adele, którzy jak się okazało są w stanie ze sobą wytrzymać i zamieszkali razem, jest Simon z Megan, którzy mieszkają w domu obok, jest Jace i Jeanie, którzy lada dzień mają się wprowadzić do domku za naszym, jest Joe i Kaylie i ich przyszywany synek, Kane, jest mój brat, Scott i Jill ze swoją córeczką, jest oczywiście Blake z Mary, która lada dzień ma rodzić… Jesteśmy wszyscy, razem, w jednym miejscu. Po tylu perturbacjach trzymamy się razem, kochamy się i jest nam ze sobą dobrze. Wspieramy się nawzajem we wszystkim i pomagamy sobie. Jace zrezygnował z funkcji burmistrza, bo, jak twierdzi nie nadawał się do tego. Oddał się pracy w szpitalu. Blake pomaga mu przy opracowywaniu nowych metod leczenia. Mary buduje miasto, Simon jest policjantem, tak jak był i jest szczęśliwy z Megan. Joe pracuje teraz z Simonem, a Robin odkrył w sobie pasję do drewna i buduje z niego meble. Ja często chodzę do szpitala i pomagam, jako pielęgniarka, jako ktokolwiek. Lubię pomagać ludziom, spełniam się w tym. Cieszę się szczęściem wszystkich. Sama też jestem szczęśliwa. Mam przy sobie dwóch mężczyzn, których kocham – Robina i Jake’a.
Ostatecznie musieliśmy zrezygnować z imienia Jack, ze względu na prawo, jakie uchwalono. Dziecko nie może się nazywać jak miasto ani jak ktokolwiek z żyjących. Aaron chyba się z tego powodu ucieszył, a my nadaliśmy mu imię możliwe zbliżone do tego, kogo chcieliśmy uczcić. Cieszę się, że tak wyszło, bo nigdy nie chciałam robić przykrości Aaronowi. Chcę, żeby był szczęśliwy tak, jak my.
Staję w oknie z dziewczynami i przez chwilę przyglądamy się jak trójka naszych dzieci bawi się w wodzie koło wodospadu. Patrzymy jak śmieją się i cieszą i wiem, że wszystkie myślimy o tym samym – że dobrze, że oni nie musieli poznawać tamtego świata, przerażająco ciemnego, pozbawionego kolorów miejsca, które my nazywaliśmy domem.
Dziewczyny odchodzą, żeby porozmawiać z chłopakami i zostaję przy oknie sama. Po chwili jego dłonie oplatają moją talię, odgarnia mi włosy do tyłu muskając moją szyję tak, jak lubię, przyciska wargi do mojej skóry.
- Potrzebujesz czegoś? – pyta – Wyglądasz na przygnębioną…
Ściskam jego dłoń i obracam się przodem do niego. Nie rozluźnia uścisku ramion. Wciąż pamięta, jak mu powiedziałam, że tu, w jego objęciach czuję się najbezpieczniejsza.
Kręcę głową i wpatruję się w niego.
- Myślałam o tym jakie szczęście mają dzieci, że mogę mieszkać w takim świecie…
Robin uśmiecha się lekko.
- Ja też mam szczęście – szepcze – Mam ciebie. Kocham cię, Jolie.
Wtulam się w niego, wciskam nos w zagłębienie jego szyi i wciągam mocno powietrze.
- Ja ciebie też…
Ze świata zapomnienia, świata, w których jest nas tylko dwoje, wywołuje mnie donośny głos Jill.
- Kane, Abby, Jake, chodźcie na kolację – woła, a ja z zadowoleniem obserwuję jak dzieciaki wybiegają z wody chlapiąc się jeszcze po drodze i biegną do domu. Każde wpada w otwarte ramiona swojego ojca i pozwala się wytrzeć.
Jake podchodzi do mnie. Spojrzenie zimno błękitnych oczu utkwił w mojej twarzy.
- Mamo, dasz mi deser? – pyta sepleniąc lekko.
Śmieję się i czochram blond czuprynę.
- Może później…
- Ja też! Ja też! – krzyczy Abby.
Jest tak podobna do mojej mamy, że aż nie mogę w to uwierzyć. Tylko oczy ma zielone, jak Jill.
- Dobrze kochana, ty też.
Abby piszczy z radości i gramoli się na krzesło koło Scotta, który okazuje się być bardzo delikatny mimo gigantycznych rozmiarów. Siadamy wszyscy i jemy w milczeniu. Nic nie zakłóca naszego wieczoru. Nic, do czasu…
Mary krzyczy z bólu i łapie się za brzuch. Blake zrywa się przerażony i zaczyna wokół niej skakać.
Uśmiecham się porozumiewawczo do Jill, a ona kiwa lekko głową na Blake’a, który już zaczyna panikować, bo Mary wciąż krzyczy co jakiś czas.
- Idziemy do szpitala! – krzyczy – Nie zdążymy.
Jill wybucha śmiechem.
- Zdążycie, a nawet jeśli nie, to mamy dwoje lekarzy pod ręką – szturcha łokciem Jace’a, a ten wyszczerza się.
Spoglądam na Robina, widzę, że on też uśmiecha się pod nosem na wspomnienie tego jak on sam kiedyś zareagował.
- Ja też byłem takie przerażony i bezradny? – pyta.
Kiwam głową i całuję go lekko.
- Byłeś taki, jaki powinieneś. Jak zawsze. – ściskam jego dłoń, bo wiem, że potrzebuje mojego wsparcia i słów uznania częściej niż kiedyś. Zmieniliśmy się, zycie nas zmieniło, ale jesteśmy razem i tylko to się liczy. Osiągnęliśmy to, co chcieliśmy od samego początku. Mamy siebie. Wtulam się w niego.
Mary znowu krzyczy. Wyrywa mnie z zamyślenia. Megan i Jace kładą ją na podłodze.
- Nie zdążycie, faktycznie. Szybko idzie. – oznajmia Jace.
- Ręczniki! – wrzeszczy Megan, a ja biegnę do łazienki. Jeanie przynosi też kilka od siebie z domu, bo u nas jest za mało.
Nie trwa to długo, po chwili na świecie jest malutka dziewczynka o hipnotyzująco zielonych oczach.
- Witaj Julie – Blake uśmiecha się patrząc w moją stronę, a ja ze wszystkich sił staram się nie popłakać, powstrzymuję wzruszenie… Jolie, Julie…
Uśmiecham się.
……..
Siedzimy na werandzie, słuchamy szumu wodospadu i trzymamy się za ręce.  Jest późny wieczór, jak zawsze odpoczywamy tak po ciężkim dniu. Rutyna trochę nam pomaga wracać do równowagi. Po tych wszystkich zmianach po kompletnej nieprzewidywalności naszego życia do tej pory potrzebujemy jakiegoś punktu zaczepienia. Jednym takim punktem jest teraz nasza miłość i pewność tego, że zrobimy dla siebie wszystko, drugim jest właśnie stabilny plan dnia. To daje nam jako takie poczucie bezpieczeństwa. Zazwyczaj wystarcza. Zazwyczaj...
Siedzę ramię w ramię z Robinem i obracam w palcach wisiorek, który od niego dostałam, ten sam, który roztrzaskał się, kiedy rodził się nasz syn. Robin odnalazł go i posklejał. Teraz jest cały popękany, posklejany do kupy, nie do końca równy, nie wygląda najlepiej, ale jakimś cudem trzyma się w całości, a ja noszę go z dumą, bo dla mnie jest symbolem... Jest taki, jak my, jesteśmy razem mimo tylu rys, tylu ran, które sobie zadaliśmy, mimo, że nasze życie było dalekie od ideału, mimo, że my jesteśmy dalecy od ideału, mimo, że czasem ścigają nas demony przeszłości i mimo, że nie potrafimy sami sobie wybaczyć, coś trzyma nas razem, coś sprawia, że wciąż jesteśmy to my, a nie ja i on. Jesteśmy całością, jednością. Nierozerwali...
Niestety, mimo, że mija co raz więcej czasu, a my wciąż jesteśmy razem, to wciąż gonią nas te same duchy, duchy przeszłości, duchy minionych wydarzeń, wspomnienia tego, jak bardzo się krzywdziliśmy kiedyś i jak bardzo zawsze pragnęliśmy tylko jednego – siebie nawzajem. Między nami jest dobrze, bardzo dobrze, choć ja czasem budzę się w nocy z krzykiem i obłędem w oczach, bo przypominam sobie co zrobiłam. Teraz ściskam jego dłoń, bo wszystko znowu wraca.
- Jolie, spróbuj sobie wybaczyć… - mówi cicho, a ja patrzę na niego z ukosa, bo mogłabym mu powiedzieć to samo. – To był wypadek.
- Wiem – szepczę – ale ona mogłaby żyć.
Robin wzrusza ramionami.
- Musisz przestać myśleć w ten sposób, to do niczego nie prowadzi. – kciukiem kreśli kółka na grzbiecie mojej dłoni.
- A ty niby skąd wiesz? – znowu podnoszę na niego głos, choć wiem, że nie powinnam, bo nie mam powodu.
- Byłem sędzią, pamiętasz? – szepcze – Jedyna rada to sobie wybaczyć. To przychodzi z czasem. Jeśli chcesz, możemy o niej porozmawiać, spróbuję ci pomóc zrozumieć, że to wszystko stało się z jakiegoś powodu, w jakimś celu…
- Kane też umarł w jakimś celu? – pytam.
Robin wzdycha.
- Żebyś ty mogła żyć… - ciągnie mnie za rękę. Siadam na jego kolanach i wtulam nos w zagłębienie jego szyi tak, jak kiedyś, przyciskam usta do miękkiej skóry, wsuwam palce w jego włosy.
Odsuwa mnie trochę od siebie. Patrzy na mnie przepraszająco.
- Nie mogę… - szepcze – Nie potrafię…
Ocieram łzę z jego policzka, bo wiem, że to oznaka bólu, jego bólu, tego, że musi żyć ze świadomością, że mnie zdradził, że mnie skrzywdził, że nie był dla mnie tym, kim chciał. Ostatnio co raz częściej mówi mi o tym co czuł i co robił, kiedy był z Jeleną. Rozumiem część jego reakcji, rozumiem, że kojarzą mu się z nią, ale ograniczają nas.
- Robin… - szepczę niskim głosem, chcę go rozluźnić, ale on jeszcze bardziej się spina.
- Nie umiem sobie wybaczyć. – spuszcza wzrok.
Wzdycham ciężko.
- Ja ci wybaczyłam, więc i ty powinieneś. Nie miałeś na to wpływu…
- Ale może mogłem… - zaczyna, ale kładę mu palec na ustach.
- Może ja mogłam jej nie zabijać. – uśmiecham się lekko, a on kiwa głową, chyba wreszcie pojął, że jesteśmy w tej samej sytuacji.
Bierze moją twarz w dłonie i dotyka czołem do mojego czoła. Wiem co zaraz powie. To jest nasza modlitwa, którą wypowiadamy zawsze, kiedy wracają nasze koszmary, kiedy gonią nas duchy przeszłości.
- Mam nadzieję, że to się kiedyś skończy. – jego głos jest ciepły, cudownie ciepły i ogrzewa mnie od środka.
- Ja w to wierzę. – odpowiadam powstrzymując łzy wzruszenia.
Następne zdanie wypowiadamy razem, jak zawsze.
- Ale tylko razem będziemy mieli odwagę, żeby o to walczyć.
Jego lodowo błękitne oczy są znowu pełne ciepła, kiedy na mnie patrzy. Zatapiam się w jego spojrzeniu.

- Razem…






Dziękuję wszystkim, którzy czytali, dzięki za wsparcie i za to, że byliście z Jolie i Robinem na dobre i złe...

Przyznam, że trochę mi smutno się z nimi rozstawać...



Overhead 26

Kolejne dni spędzam z Mary, Megan i Jill. Jesteśmy tak zajęte, że nie mam czasu rozmyslać o Robinie i o tym co łączy mnie i jego. Dziewczyny nie podejmują tego tematu, kiedy wątek niebezpiecznie dryfuje w jego kierunku Jill natychmiast kieruje nasze myśli w inną stronę.
Chłopcy gdzieś zniknęli, nie można ich namierzyć, więc łazimy sobie po wrzosowisku i rozmawiamy, planujemy ozdoby sukien, upinamy kwiaty we włosach na różne sposoby.
Generalnie jest o czym rozmawiać. Planujemy ślub, a właściwie dwa śluby. Megan przekonała Simona, że jest coś wart i że naprawdę są tacy, a konkretnie jedna taka, która go kocha i chce spędzic z nim resztę życia. Blake z kolei pewnego dnia podszedł do Mery i powiedział ponoć coś takiego: „Dobra, skoro już ustaliliśmy, że mnie kochasz, to może byś jednak została moją żoną”. TO bardzo w jego stylu. Uśmiałam się jak to usłyszałam. Mary twierdzi, że jak zwykle w takiej sytuacji nie wiedziała co ma powiedzieć, więc Blake przejął inicjatywę i powiedział, że milczenie uznaje za odpowiedź twierdzącą i zaciągnął ją do pastora.
- I tym sposobem będą dwa śluby jednego dnia! – Jill klaszcze w dłonie, a ja uśmiecham się szeroko, bo cieszę się ich szczęściem.
- I to już dziś. – w głosie Mary słychać zdenerwowanie, ale Megan klepie ją po ramieniu.
- Co ty, przecież to tylko zobowiązanie na całe życie! Nie martw się.
Mary wybucha śmiechem.
- Spoko, ty idziesz pierwsza – wyszczerza się do Megan, która nerwowo przelyka ślinę - A pastor wspominał, że dałby radę wciasnąc i trzecią… - wzrok Mary wędruje delikatnie w moją stronę, ale Megan ściska jej rękę i Mary milknie.
Przez chwilę panuje niezręczna cisza.
- Już czas – mówi w końcu Jill i ruszamy do miasta, bo faktycznie robi się ciemno.
Dziewczyny przebierają się. Ja zakładam prostą sukienkę w kolorze lodu bo Mary uparła się na taką. Idziemy przed hotel. Wszyscy na nas czekają.
- Jednak zdecydowałaś się przyjść – Uśmiech Blake’a wita Mary, kiedy podają sobie ręce i stają z boku, żeby poczekać na swoją kolej.
Megan podchodzi do ołtarza, gdzie czeka na nią Simon. Scott jest jego drużbą, a ja, ku mojemu zoskoczeniu, zostałam druhną Megan. Twierdziła, że chce mieć przy sobie kogoś, komu tak, jak jej zalezy na Simonie. Wyłączam się do czasu przysięgi. Tylko to mnie interesuje.
- Megan, dziękuję ci za wszystko, dziękuję za to, że chcesz mnie przyjąć ze wszystkim tym co mi towarzyszy, dziękuję, że zgodziłaś się tu ze mną stanąć dziś. Zawsze będę cię kochał. Jestem tylko twój. – patrzy jej głęboko w oczy, a ona uśmiecha się.
- Simon, jesteś jednym z najlepszych ludzi jakich znam. Zawsze myślisz najpierw o innych, a potem o sobie. Kocham cię i obiecuję pokazać ci ile jesteś wart. Każdego dnia będę cię wspierać we wszystkim co robisz. Każdego dnia, aż do końca mojego życia...
Mrugam mocno, żeby się nie popłakać, bo ogarnia mnie wzruszenie. Simon i Megan wymieniają się obrączkami i całują się mocno.
Przychodzi kolej na Mary i Blake’a. Ja się nie ruszam, bo znowu jestem druhną.
- Fajnie, że w końcu zrozumiałaś, że mnie kochasz – wypala Blake, a Mary pokrywa się rumieńcem. – Dobrze, że nie opierasz się temu, co nieuniknione, musiałaś mnie pokochać… 
Simon kopie go lekko w kostkę, żeby się opamiętał, więc Blake zniża głos do chrapliwego szeptu.
-  Twoja magia też działa – mówi – Kocham cię… - przesuwa kciukiem po jej ustach.
- Blake, zawsze byłeś nieokrzesany, trochę szalony, zupełnie inny niż ja. Zawsze to mi się w tobie podobało. Kocham cię za wszystko to, co robisz, mimo tego, co robiłeś, za to jaki jesteś i mimo tego, jaki jesteś. I wiem, że nigdy się nie uwolnię od ciebie… - urywa i podnosi na niego wzrok – I bardzo mi z tym dobrze.
Obrączki Blake’a i Mary są trochę szersze niż te, które mają na palcach Megan i Simon.
Pastor kończy msze, a my wszyscy idziemy do największego z hotelowych pokoi i tam przy akompaniamencie ludzi z miasta obok i gitary Blake’a tańczymy do rana, potem kładziemy się spać.
Nawiedza mnie ten koszmar, co zwykle. Śmierć, największy błąd mojego zycia. Budzę się z wrzaskiem kilka razy w nocy, widzę zakrwawioną twarz Jeleny, słysze jej histeryczny śmiech i wiem, że ona była chora, że to nie jej wina, że zrobiła to wszystko, co zrobiła, że to wszystko by się nie wydarzyło gdyby nie ja, gdyby nie to, że moja mama się uparła, żeby mnie stworzyć…
Słyszę jakiś głos w głowie, ze nie wolno mi nikogo krzywdzić, że to nie w mojej naturze, ale ja to wiem. Ja wiem, ze to nie byłam ja. Nie wiem co się wtedy stało, ale to nie byłam ja. Tylko, że to właśnie byłam ja. Zabiłam ją, choć nie jestem pewna czy musiałam.
Zasypiam ponownie. Nawiedza mnie widok martwego Iana, Kane’a, Jacka… Wszystkich tych, którzy umarli przeze mnie albo dla mnie. Znowu się budzę. Nie mogę zasnąć, boję się zasnąć, więc do rana patrzę się w sufit zastanawiając się jakim cudem w tak krótkim czasie to wszystko tak bardzo się pogmatwało…
……….
Znowu jesteśmy z dziewczynami na wrzosowisku, faceci znowu zniknęli, a my wracamy do tematu sprzed kilku dni, tylko już z innej perspektywy. Rozmawiamy o wczorajszych ślubach, o przysięgach, które sobie złożyli i o tym jak bardzo odzwierciedlają one charakter każdego z nich.
Jill wpatruje się uparcie w horyzont, ale kiedy ja chcę tam spojrzeć łapie mnie za rękę i ściska mocno.
- Jolie, wiesz co? – patrzy mi w oczy – Tak sobie myślałyśmy… - urywa i patrzy na dziewczyny.
- Niedługo rodzisz… - uśmiecha się Megan, a mnie nagły skurcz przypomina o tym, że ma rację. Mój brzuch jest ogromy, od dłuższego czasu zdarzają mi się skurcze, ciężko mi się oddycha i chętnie pozbyłabym się tego balastu.
- więc mamy dla ciebie niespodziankę… - dodaje Jill, odwraca mnie tyłem do siebie i zawiązuje mi oczy kawałkiem chustki. – Chodź – prosi.
Schodzimy w dół zbocza. Mary i Jill trzymają mnie za ręce, i prowadzą mnie. Megan idzie za mną i asekuruje mnie, kiedy pochylam się do tyłu. Idziemy dosc długo, Wiem, że zamieniamy wrzosowisko na płaską ziemię, a potem wchodzimy na trawę, zaczynam słyszeć wodospad. Moje serce przyspiesza. Zwalniam, bo nie chcę tam iść. Jill ciągnie mnie.
- Jill, nie… - proszę błagalnym tonem.
- Bez dyskusji! – odpowiada, ale nie swoim zwykłym szorstkim głosem, którym zwraca się do mnie zawsze, kiedy chce coś wymusić, albo kiedy wie, że ma rację. Tym razem mówi to łagodnie, może nawet zbyt łagodnie.
Wodospad szumi już w tak małej odległosci, że jestem pewna, że wiem gdzie jestem i jestem tak samo pewna, że nie chcę tu być. Nie chcę, bo to miejsce kojarzy mi się z bólem. Nie…
- Uważaj schody – ostrzega Mary, a ja staję jak wryta.
- Nie wejdę tam! – mówię stanowczo.
Stoję tak przez chwilę. Dziewczyny się nie ruszają, potem puszczają mnie. Ktoś podchodzi do mnie, przesuwa mi czymś po ustach, czuję zapach chabrów. Wplata mi je we włosy, a potem staje za mną, kładzie dłonie na mojej talii i popycha mnie lekko do przodu. Wchodzę trzy schody do góry i wiem, że jestem już na werandzie, przed drzwiami. Słyszę szczęk zamka, skrzypienie zawiasów kiedy drzwi się otwierają. Znowu popycha mnie do przodu, on idzie za mną. Zamyka drzwi.
Moje płuca wypełnia zapach chabrów. Jego ręce na mojej talii prowadzą mnie po domu i już o kilku krokach wiem, ze on nie wygląda tak, jak wyglądał jeszcze kilka dni temu. Układ jest inny…
Przesuwam dłońmi po ścianach, chodzę po domu sama, ale wciąż czuję obecność tej drugiej osoby, choć nie jestem w stanie powiedzieć kto to jest. Wiem tylko ,że to mężczyzna. Dotyka mnie przez sukienkę, a na powiększonym brzuchu, wszystko odczuwam inaczej. Wiem tylko ,zę to facet, bo dłonie ma większe niż którakolwiek z dziewczyn. Nie mam jednak pojęcia kto dokładnie, wszyscy ostatnio znikali bez śladu, wszyscy bez wyjątku, więc nie mam żadnych podstaw, żeby się choćby domyślać kto to jest. On nie ułatwia mi sprawy, po głosie go nie poznam, bo nie odzywa się, po dotyku też nie umiem, bo nie czuję go tak jak powinnam, bo dotyka tylko mojej talii, przez materiał jasnoniebieskiej sukienki. Jill nalegała, żebym została w tej, którą miałam na sobie na ślubie. Przystałam na jej prośbę, bo wiem, że w końcu muszę się przestać bać błękitu, bo zawsze będzie mi towarzyszył i nie mogę się kulić zawsze, kiedy niebo jest bezchmurne. 
Zwiedzam dom, co jakiś czas natrafiając dłońmi na delikatne chabry. Cały czas czuję ich zapach. On chodzi za mną, jakby mnie sprawdzał, jakby mnie pilnował. Po wejściu do drugiego pokoju orientuję się, że układ tego domu jest dokładnie taki, jak kiedyś planowałam. Serce mi przyspiesza, kiedy podchodzę do miejsca, gdzie powinno być okno i potykam się o coś niskiego. Schylam się. Na podłodze stoi malutka kołyska. Moje dłonie wedrują do brzucha, a moje serce przyspiesza, bo ta kołyska jest dokładnie tam gdzie planowaliśmy. Podnoszę się powoli próbując uspokoić oddech. Wiem, że jest tylko jedna osoba poza mną, która wiedziała jak rozplanowaliśmy dom. Tylko jedna…
Odwracam się powoli w kierunku, z którego dochodzi jego oddech. Wiem, że gdyby nie opaska patrzylibyśmy sobie teraz w oczy. On podchodzi do mnie, a ja stoję jak zamurowana, choć mam ochotę uciec, to nie mogę. Moje serce galopuje. Mój oddech jest tak płytki, ze za chwilę zaniknie całkowicie. Boję się.
- Jolie… - jego chrapliwy, niski głos rezonuje w moim wnętrzu, wszystko zawiązuje mi się na supeł i za chwile odpuszcza.
Podnoszę ręce, żeby odwiązać chustkę, ale on łapie mnie za przedramiona i delikatnie opuszcza moje dłonie w dół. Zaczynam się trząść.
- Posłuchaj, proszę… - błagalna nuta wzruszenia drga gdzieś głęboko w jego gardle.
Bierze mnie za rękę i prowadzi do sypialni. Poznaję po układzie domu. Sadza mnie na łóżku. On bierze głęboki oddech i delikatnie przesuwa kciukiem po mojej dłoni.
- Wiesz… - jego głos działa na mnie tak, jak zawsze – Nie pozwoliłaś mi wyjaśnić… - szepcze – Pozwól mi teraz.
Oczyma wyobraźni widzę jego minę, widzę ściagnięte brwi, widzę zmarszczę w kształcie litery V, widzę jak przygryza dolną wargę i jak napinają mu się mięśnie barków. Zawsze tak wygląda, kiedy czeka go ciężka rozmowa ze mną.
Kiwam głową, nie wiem czy chcę tego słuchać, ale nic innego nie mogę zrobić.
- Ja… - wciąga głęboko powietrze – Ja wiem, że cię skrzywdziłem, Jolie… Wiem, że kiedy widziałaś mnie z… - urywa i ściska mocniej moje palce – z nią, to cierpiałaś. Widziałem to w twojej twarzy. Widziałem co ci robiłem, ale nie umiałem… - urywa, przełyka głośno ślinę. – Nie umiałem przestać.
Czuję, że chusta robi się mokra od moich łez. Łzawa nuta, ból w jego głosie są dla mnie nie do zniesienia. On kładzie dłoń na moim policzku i delikatnie ociera łzy, które przesączają się przez chustkę.  
- Każdego dnia próbowałem się uwolnić od niej. Każdego dnia. Pamiętałem cię, pamiętałem twój dotyk, twój zapach, miękkość twoich ust, wszystko… - szepcze – To wszystko było we mnie, tylko głęboko zakopane. Nie mogłem uwolnić silnego wspomnienia, żeby się wyzwolić. – przełyka głośno ślinę. – Raz czy dwa mi się udało, na chwilę… ale tylko przez chwilę, a potem znowu byłem jej narzędziem. Krzywdziłem cię. – jego głos się załamuje - Nie umiem sobie tego wybaczyć, nie umiem sobie wybaczyć tej słabości, bezsilności, tego, że potrzebowałem pomocy z zewnątrz, żeby znowu móc być dla ciebie oparciem, a nie ciężarem.
Milknie. Wciąż gładzi czule mój policzek. Nie mogę tego znieść. Odwiązuję chustkę i podnoszę na niego wzrok. Jego oczy są pełne bólu, jego wzrok jest przepełniony poczuciem winy.
- Dlaczego wtedy uciekłeś? Dlaczego odszedłeś? – szepczę.
Robin marszczy czoło, kręci głowa, jakby nie rozumiał.
- Wtedy w Underground, po tym jak próbowali nas zabić… - precyzuję – dlaczego uciekłeś?
- Bo wybrałaś jego… - chrypi.
Ściskam jego dłoń.
- I ty naprawdę myślałeś, że wszystko, co obiecywałam ci wcześniej było kłamstwem? Jak mogłeś tak pomyśleć? – pytam łagodnie. – Kochałam cię…
- Kochałaś… - powtarza jak echo i spuszcza wzrok. – Rozumiem. – szepcze, a potem wstaje powoli. Całuje wnętrze mojego nadgarstka i rusza w stronę drzwi. Wstaję i idę za nim.
- Wychodzisz? – pytam – Już? – znowu boli… czemu to musi tak boleć?
- Powinienem… - kładzie rękę na klamce. – Miałem nadzieję…
- Na co? – pytam szybko, żeby wyrzucić z siebie to wszystko – Na to, że w tym domu będziesz mógł zyć ze mną, jakbym był nią?! Na to liczyłeś?!
Odwraca się do mnie, w dwóch krokach dopada do mnie i łapie mnie za ramiona.
- Czy ty zwariowałaś?! Nigdy nie chciałem tu mieszkać z nią. Nigdy nic do niej nie czułem, zrozum, że nie mogłem nic z tym zrobić…
- Ale kiedy przyszedłeś do szpitala, to powiedziałeś…
- Nic nie powiedziałem- denerwuje się – bo mi nie pozwoliłaś, a ja byłem zbyt wzruszony tym, że cię odzyskałem, a potem…
- Potem zniknąłeś. – rzucam mu to w twarz jak oskarżenie – Nie obchodziło cię co się ze mną dzieje.
Robin przykłada palce do skroni  i bierze głęboki oddech, żeby się uspokoić, potem łapie moje dłonie.
- Chciałem, żebyśmy mieli gdzie mieszkać, wszyscy… - szepcze – Miałem nadzieję, że kiedyś wybaczysz mi moją niemoc, że… - znowu głos mu sie załamuje. – że ciągle mnie kochasz i że jakoś to wszystko ułożymy, że razem damy radę, że…
Odwraca się i kładzie dłon na klamce.
- Całe życie chciałem tylko jednego, zawsze pragnąłem tego samego i zawsze to byłaś ty, Jolie. Zawsze… – szepcze – Teraz chcę tylko, żebyś ty była szczęśliwa…
 Wychodzi. Stoję przez chwile i nie rozumiem. Analizuję co mi powiedział. Wtedy w szpitalu. Blake wspominał, że nie zrozumiałam. On nie tęsknił za nią, on się bał mojej reakcji, bał się, że go odtrącę, że mu nie pozwolę się zbliżyć, że… A ja teraz powiedziałam mu, że go kochałam. Kiedyś, nie teraz. Cholera!
Łapię za klamkę i wybiegam na dwór. Nie widzę go nigdzie, ale liczę na to, że będzie w jednym, jedynym miejscu, w którym może być, w którym powinien być. Idę w kierunku wodospadu, zauważam wąską ścieżkę, idę nią, prowadzi za ścianę wody, do małej jaskini. Wchodzę tam. Panuje tam półmrok, ale powietrze przesiąknięte jest zapachem chabrów. Znowu. Uśmiecham się, bo wiem, ze się nie poddał, tylko przewidział co się stanie. Przewidział ,ze będę na niego naskakiwać, jak zawsze, przewidział, że będę potrzebowała chwili, żeby sobie to wszystko uświadomić.
Dostrzegam świeczkę, na dalekim końcu jaskini jest przejście do drugiej groty, większej, idę w jej stronę, bo spodziewam się go ram zobaczyć. Świeczka stoi na stole, obok leży jakaś koperta. Otwieram ją. W środku znajduję kartkę. Wyciągam ją.
Niedbałe, pochyłe pismo jest mi tak znajome. Uśmiecham się.
„Kiedy Ciebie nie ma, myślę tylko o Tobie. Kiedy jesteś przy mnie czuję, jakby to było miejsce, w którym powinienem być, bez względu na to gdzie tak naprawdę  jesteśmy… Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, Jolie…

 Los nas rozdzielał wiele razy, ale zawsze znajdowaliśmy się z powrotem. Mam nadzieję, że to się zmieni, ale jeśli kiedykolwiek będziesz się czuła samotna i nie będzie mnie przy tobie, spójrz na to, co jest w tej kopercie. Tam jest moje serce, zawsze z tobą.

Kocham cię, Jolie.”
Wzruszenie ściska moje serce, bo pamiętam te słowa. Dokładnie to powiedział mi na naszym ślubie.  Ledwo powstrzymuję łzy wzruszenia i  otwieram jeszcze raz kopertę i zaglądam do środka. Są tam nasze obrączki i wisiorek w kształcie łzy z zatopionym w środku chabrem. Symbolicznie do granic możliwości. Jego łzy uzdrowiły mnie, chabry, jego…
Czuję jego oddech na swoim karku. Jego dłonie przesuwają się od moich ramion w dół, aż do nadgarstków. Bez słowa podaje mi kolejny papier. Otwieram go i poznaję papiery rozwodowe, które podpisałam.
Odwracam się do niego powoli, patrzę mu w oczy.
- Ja tego nie chciałem. Nigdy tego nie chciałem… - kładzie mi dłoń na policzku, a ja się w nią wtulam – Kochałem cię i kocham i nie wierzę, ze ty nie czujesz tego samego. Nigdy w to nie uwierzę.
Uśmiecham się, odwracam się od niego i bez słowa podchodzę do świeczki. Wsuwam w nią nasze papiery rozwodowe. Kartka zajmuje się płomieniem, rzucam ją na stół i patrzę jak się pali. Robin podchodzi do mnie i obejmuje mnie mocno w talii. Odchylam głowę do tyłu i pozwalam sobie przez chwilę odczuć to wszystko, to drżenie, ten dreszcz, gorąco jego oddechu na mojej szyi, miękkość jego warg, kiedy muska mój policzek, jakby nie mógł się odważyć na nic innego.
Odwracam się do niego, biorę jego prawą dłoń i nasuwam obrączkę na palec.
- Kocham cię – szepczę – I zawsze będę…
Na jego twarzy pojawia się uśmiech, który pamiętam najlepiej. Jego oczy się rozjaśniają, prawie świecą w ciemności jak dwie niebieskie latarnie. Ciepło jego spojrzenia ogrzewa mnie, kiedy bierze ode mnie drugą obrączkę i nasuwa mi ją na palec.
- Jesteś dla mnie wszystkim – chrypi – zawsze będę cię kochał.
Całuje mnie delikatnie, a ja chcę oddać pocałunek, ale nagle kulę się z bólu. Upuszczam wisiorek, który roztrzaskuje się o skały. Cholera!
- Co się dzieje? – pyta przerażony przyglądając mi się badawczo.
Łapię się za brzuch i zwijam się z bólu po raz kolejny. Krzyczę. Robin bierze mnie na ręce i puszcza się pędem do szpitala. Kopniakiem otwiera drzwi.
- Jace! – drze się na cały regulator.
Nie czeka na reakcję i zanosi mnie do jednej z sal. Kładzie mnie na łóżku. I gładzi mnie po włosach.
- Idę po kogoś! – krzyczy widząc grymas bólu na mojej twarzy, ale ja uśmiecham się lekko i ściskam jego dłoń.
- Zostań… - proszę cicho i patrzę w błękitne oczy. – Wszystko będzie dobrze
Robin waha się chwilę, ale w końcu całuje mnie w czoło i tylko po raz kolejny woła Jace’a.
- Mogę ci jakoś pomóc? – pyta mnie.
Kręcę głową i znowu uśmiecham się między atakami bólu i wtulam się w jego otwartą dłoń kiedy gładzi moje policzki. Jednak dotrzymam słowa danego synowi. Chciałam tego, wierzyłam i udało mi się to wywalczyć. Opadam z ulgą na poduszkę po kolejnym skurczu. 
- Czemu się śmiejesz? – pyta, kiedy drzwi otwierają się i staje w nich Jace.
Przygląda nam się przez chwilę, widzi przerażoną twarz Robina i mój uśmiech, moją dłoń na brzuchu, który jest wielki i napięty, kiwa głową.

- No, nareszcie!

Overhead 25

Nie mam dużo czasu na rozmyslanie, bo wchodzi Jace z wynikami badań. Trochę dziwi się, że nie ma Robina, ale posyłam mu takie spojrzenie, że natychmiast milknie.
- Nic ci nie będzie, Jolie – mówi – Antidotum zadziałało, a przyspieszacza wzrostu dostałaś tyle, że zestarzejesz się o kilka lat, a twoje dziecko przyjdzie na świat szybciej niż powinno.
Wciągam głęboko powietrze, bo jego słowa uświadamiają mi, że własnie złamałam dane mojemu nienarodzonemu dziecku słowo. Obiecałam mu, że będzie miało ojca, obiecałam, że go odzyskam, że będziemy razem, ale to niemożliwe…
- Ile mam czasu? – pytam głaszcząc brzuch.
- Jakiś tydzień, może mniej, nie wiem dokładnie, nie umiem przewidzieć wpływu na płód.
Wzdycham przeciągle.
- Mogę stąd iść? – pytam po dłuższej chwili milczenia.
Jace uśmiecha się.
- Nie widzę przeszkód. – podchodzi do drzwi i wychodzi.
Dosłownie po sekundzie do pokoju wpada Blake, rozgląda się nerwowo.
- Gdzie Robin? – pyta
- Posłałam go do czterech diabłów! – odwarkuję usiłując zwalczyć kłucie w piersi.
Blake marszczy brwi i patrzy na mnie z niedowierzaniem. 
- Pogadamy o tym później, tymczasem chcę, żebyś w czymś uczestniczyła. – bierze mnie za rękę i wyciąga spod kołdry.
Biegnę za nim do wyjśca ze szpitala, potem w stronę hotelu. W locie dostrzegam, że Jill i Scott właśnie znikają za drzwiami budynku, do którego zmierzamy. Blake nie odzywa się, tylko wbiega ze mną na drugie piętro. Stajemy przed pokojem, gdzie jest sąd. Po chwili dołącza do nas Jace z Jeanie i grupa jakichś osób, których nie znam. Nic nie rozumiem.
Rozglądam się po twarzach zgromadzonych. Jestem ja i moi przyjaciele, ale są też ludzie, których kojarzę z Underground, ale nie na tyle dobrze, żeby wiedzieć kim byli, żeby wiedzieć jak mają na imię.
- Macie to, o co prosiłem – pyta ich Jace, a wszyscy wyciągają jakieś dziwne przedmioty i kiwają głowami.
Jace uśmiecha się i wchodzi do pokoju zwanego sądem. Wchodzimy za nimi. Zauważam, że ludzie, z którymi rozmawiał przed chwilą Jace zostają, ale nie zastanawiam się dlaczego. Nie rozumiem po co tu w takim razie przyszli i czemu Jace upewniał się, że wszystko mają… Nie rozumiem, ale mam w tej chwili inne zmartwienia, więc tego nie roztrząsam.
Rozgladam się po sali. Nie ma oskarżonych, nie ma oskarżycieli. Nie wiem co my tu właściwie robimy. Jakby w odpowiedzi na moje pytanie policjanci z Aaronem na czele wprowadzają Simona i Mary. Patrzę z niepokojem na Blake’a bo widzę, że rada miasta wciąż jest pod wpływem Jeleny, hipnoza nie odpuściła wraz z jej śmiercią.
- Blake? – zaczynam, ale on przerywa mi.
- Poprosilismy o proces.
- Zwariowaliście?! – krzyczę, a on ucisza mnie – Przecież oni…
Blake uśmiecha się szeroko.
- Blake – łapię go za ramię ,bo on chyba nie widzi tego co ja – Oni są wciąż pod wpływem Jeleny.
- Czekaj i patrz. – wskazuje Jace’a, który rozpoczyna wypytywanie świadków.
Najpierw Blake’a, potem mnie, Scotta i tak dalej. Potem przesłuchuje oskarżonych.
To wszystko nie wygląda dobrze. Co prawda zeznania świadków bronią oskarżonych, ale miny członków rady miasta mówią, że oni słyszą coś innego.
- Proszę o wyrok – mówi w końcu.
Nie mija dużo czasu, kiedy jeden z członków rady wstaje i ogłasza, że oboje są winni i że należy ich zamknąć w odosobnieniu do końca życia, a Mary dodatkowo objąć opieką psychologa.
- I co teraz? – jęczę.
Patrzę przerażona na Jace’a, ale on uśmiecha się szeroko i prosi o wprowadzenie dodatkowych świadków. Wchodzą ludzie, którzy czekali z nami na korytarzu, trzymają w rekach te dziwne przedmioty, o które pytał ich Jace przed wejściem.
- Podejdźcie. – prosi ich Jace, a oni przeciskają się do przodu i stają naprzeciwko członków rady.
Zaczynam rozumieć, że to są ich bliscy, ich żony, ich dzieci… Przyglądam się z zaciekawieniem temu, co się dzieje. Jace podchodzi do pierwszej kobiety. Jeanie przygląda się wszystkiemu stojąc krok z za nim. Jace staje razem z nią naprzeciwko jednego z członków, wyciąga ciężarek Jeleny i bierze od kobiety pierścionek, który przyniosła, zakłada go na łańcuszek razem z ciężarkiem i zaczyna coś szeptać. Mężczyzna potrząsa głową, zaciska mocno powieki i zaraz je otwiera. Uśmiecha się na widok kobiety i bierze ją w objęcia.
Jace podchodzi do kolejnej kobiety, bierze od niej kawałek ciasta i znowu szepcze, a potem daje ciasto siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie, ten zjada je, potrząsa głową, zaciska powieki i je otwiera, a wtedy jest już sobą. Bierze kobietę w objęcia i wkłada jej do ust kawałek niezjedzonego ciasta.
- Czy ty nigdy nie przstaniesz? – pyta ona.
- Nie, dopóki będę sobą… - szepcze, a ona przytula go mocno i całuje.
Żal ściska mnie w dołku, czuję, jak Blake obejmuje mnie mocno i szepcze mi do ucha.
- Czemu go wygoniłaś? – pyta. – Co ci strzeliło do głowy?!
Wzdycham ciężko.
- Musimy o tym rozmawiać? – podnoszę na niego wzrok.
Sciąga brwi i kiwa głową.
- Blake, on… - urywam i zaczynam płakać.
Blake obejmuje mnie i przytula mocno.
- Tyle czasu na niego czekałaś, tylke o niego walczyłaś, żeby teraz kazać mu się wynosić ze swojego życia? – pyta. – To po co to wszystko.
Wybucham jeszcze głosniejszym płaczem, aż wszyscy zaczynają się na mnie gapić. Podchodzi do mnie Jill i Scott. Megan przygląda się z boku, ale widzę, że też ma ochotę się zbliżyć.
- Co jest? – pyta w koncu Jill
Blake czeka na moją odpowiedź tylko chwilę, potem zaraz przejmuje inicjatywę.
- Jolie postanowiła rzucić Robina – mówi z przekąsem.
Jill otwiera szeroko oczy ze zdumienia.
 - Pogięło cię?!- krzyczy w końcu – Przecież go kochasz, lada dzień urodzisz jego dziecko. Dlaczego go rzuciłaś?
Wzdycham ciężko, bo jak żywa wraca świadomość naszej ostatniej rozmowy. Znowu czuję ból, który czułam, kiedy uświadomiłam sobie co on chciał powiedzieć.
 – On mnie nie chce, on tęskni za Jeleną, my…
Jill zaczyna się histerycznie śmiać.
- Żartujesz prawda? – patrzy na mnie z nadzieją, że jej przytaknę, ale ja kręcę głową i spuszczam wzrok wpatrując się we własne stopy.
- Jolie, niewielu rzeczy na świecie jestem pewien. – Aaron podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. Najwyraźniej on też przysłuchiwał się całej rozmowie. – Ale jednej jestem pewien na sto procent.
Powoli podnoszę na niego wzrok.
- Robin cię kocha. – mówi spokojnie – Ciebie, nikogo innego. Żadna Jelena go nie obchodzi, nigdy go nie obchodziła…
Krecę głową.
- Spokój! – wrzeszczy Jace, który najwyraźniej skończył budzić radę miasta, bo podchodzi teraz do swojego krzesła i siada na nim.
- Czy chcielibyście coś dodać? – pyta.
Wstaje ten, który ogłaszał wyrok.
- Chcieliśmy powiedzieć, że jesteśmy już sobą, że rozumiemy powód dla którego Simon pobił tamtych dwoje i że Mary nie jest wariatką, ona opowiedziała o naszych odczuciach. W związku z tym cofamy wszelkie wymierzone kary i uznajemy oboje za niewinnych w związku z tym, że skrzywdziliśmy ich tym wyrokiem. – przenosi wzrok na Simona – Co do ciebie, jest to ułaskawienie. Wszyscy widzieliśmy, że ich pobiłeś. Jest to niedopuszczalne bez względu na wszystko i jest to pierwszy i ostatni raz, kiedy przymykamy oko na coś takiego. Robimy to tylko i wyłącznie ze względu na to, że sami daliśmy się jej oszukać.
Simon kiwa głową.
- Czy to wszystko? – pyta Jace.
- Nie. Chcielibyśmy też powiedzieć, że rozumiemy teraz co działo się z Robinem i dlaczego Jolie tak o niego walczyła i że jeśli możemy jej w jakikolwiek sposób pomóc, zrobimy to. Zrozumieliśmy, że to nie ona była naszym wrogiem tylko Jelena. – wbija we mnie wzrok, a ja wybucham płaczem. Znowu.
Członek rady miasta przygląda mi się zdziwiony, a Blake obejmuje mnie ramieniem.
- Jolie jest wzruszona – wyjaśnia. – Dużo przeszła ostatnio…
Wtulam się w niego, kiedy Jace zarządza koniec posiedzenia, kiedy Megan zarzuca ręce na szyję Simonowi i zaczynają się całować.
Blake znika gdzieś, a ja razem z Aaronem w milczeniu obserwuję to, co się dzieje.
- Tak mi ciebie brakowało… - szepcze Megan, a on obejmuje ją mocno, przyciąga do siebie i wtula twarz w jej szyję. – Uświadomiłam sobie coś jak ciebie nie było…
- Tak? – mruczy prosto w jej szyję.
- Że nie obchodzi mnie twoja przeszłość i to kto jest twoim przyjacielem i dlaczego – rzuca mi ukradkowe spojrzenie, a ja kiwam lekko głową. – Kocham cię i chcę być już zawsze z tobą.
Simon odsuwa ją na odległość ramienia, żeby spojrzeć jej w oczy.
- Jesteś pewna? – marszczy czoło.
Znowu nie wierzy w siebie, znowu nie ufa, że ktokolwiek może być zainteresowany jego osobą… Patrzy na mnie a ja uśmiecham się szeroko i kiwam głową.
- Skoro tak, to… - waha się chwilę, a Megan całuje go mocno.
- Tak – mówi i uśmiecha się.
Simon przygląda jej się badawczo.
- Naprawdę? – pyta z niedowierzaniem, a ja wybucham śmiechem.
 - Tak, Simon, choćby jutro. – szepcze Megan. – Kocham cię i chcę z tobą być, jeśli ty tego chcesz.
- Będę najszczęśliwszy na świecie! – całuje ją mocno, a potem wyciąga do mnie rękę, żeby mnie przytulić.
Podchodzę do nich, choć trochę boję się czy Megan to będzie odpowiadać. Megan odsuwa się o krok do tyłu. Patrzę na nią pytająco a ona kiwa głową. Simon ściska mnie mocno i całuje w czubek głowy, a zaraz potem puszcza..
- Wybacz, ale musimy iść do pastora – obejmuje Megan ramieniem i przyciska usta do jej ust. Przez chwile stoją tak, jakby zapomnieli o całym świecie, a ja wycofuję się, żeby im nie przeszkadzać.
Kątem oka obserwuję jak Jace w końcu odważa się powiedzieć Jeanie co czuje. Przyznaje, że zwracał na nieuwagę już w szkole, potem na praktykach, ale zawsze wydawała mu się niedostępna. Mówi, że uważał, ze była z innej ligi. Ona przyznaje się do tego samego, wybuchają śmiechem i wychodzą obejmując się nawzajem.
Czuję na sobie czyjeś ręce. Ktoś dyszy w okolicach mojego karku, jakby przebiegł właśnie dużą odległość.
- Dlaczego go zostawiłaś? – sapie w końcu Blake
- Mówiłam ci…
Podnoszę na niego wzrok i widze, że on czeka na więcej.
- Opowiedz po kolei…
Relacjonuję mu przebieg całej rozmowy. Blake słucha marszcząc czoło. Kiedy kończę milczy jeszcze przez chwilę.
- I jaki z tego wniosek? – pyta.
Wzruszam ramionami.
- Że najwyraźniej nie byliśmy sobie pisani.
Blake wzdycha ciężko, ściska mnie za ramię i zbliża się do mnie.
- Wiesz co było katalizatorem antidotum dla ciebie? – pyta – Wiesz co cię uratowało?
Patrzę mu w oczy i kręcę głową. Skąd niby mam to wiedzieć?
- On. – szepcze tak cicho, że ledwo to słyszę – Jego łzy, Jolie…
Otwieram szeroko usta.
Blake uśmiecha się, odwraca się na pięcie, bierze Mary za rękę i idzie w kierunku drzwi.
- Nadal twierdzisz, ze nie jesteście sobie pisani? 

Overhead 24

Znowu odzyskuję przytomność, słyszę jakąś krzątaninę, ktoś coś krzyczy, mówi, ludzie biegają, coś się tłucze, ktoś kogoś wyzywa od idiotów, ktoś wspomina o antidotum…
Potem nastaje cisza...
Jest inaczej niż poprzednio, kiedy maszyna tak przeciągle piszczała. Nie czuję żadnych wstrząsów, nikt nie przepuszcza przez moje ciało prądu. Przez chwilę wszystko mnie boli, ale potem odpuszcza nagle, bo dochodzą do mnie te uczucia, których tak strasznie mi brakowało, te, których pragnęłam i wierzyłam, że je odzyskam, walczyłam o to, aż zabrakło mi sił, aż moje ciało odmówiło współpracy...
Teraz osiągnęłam wszystko to, co chciałam. Teraz jestem tu, gdzie chciałam być. Teraz wreszcie jestem szczęśliwa, szkoda tylko, że to nie jest prawdziwe. Czuję na sobie jego dotyk, jego oddech, jego łzy płyną po moich policzkach. To nie może być rzeczywistość, on nie płacze. Widziałam jego łzy dwa razy i za każdym razem nie był sobą bo albo był pod wpływem chemii albo częściowo pod wpływem hipnozy. Nic mnie nie boli, a on jest przy mnie. Jestem w niebie.
- Jolie, nie odchodź – jego szloch tuż przy moim uchu mówi mi, że coś jest nie tak.
Jeśli jesteśmy w niebie, razem, to czemu on płacze. Dziwne. Próbuję się skupić na tym co czuję, na tym co mnie otacza i dociera do mnie, że wciąż słyszę przeciągły pisk maszyny od tętna, że wciąż ciągnie mnie skóra na brzuchu, że czuję swoje ciało tak, jakbym wciąż w nim była.
Ktoś inny mnie dotyka, kładzie palce na mojej szyi, a potem odsuwa się szybko.
- Ona żyje! – krzyczy z niedowierzaniem.
- Nie… - głos Robina jest słaby.
- żyje, ma tętno – upiera się tamten.
Pamiętam ten głos, to mój lekarz, Jace.
- A maszyna? – Robin odsuwa się ode mnie.
Wyobrażam sobie jak rozgląda się zdezorientowany, jak próbuje znaleźć przyczynę tego dziwnego rozdźwięku między zeznaniami Jace’a i tym, co sugeruje maszyna.
Próbuję otworzyć oczy, przez chwilę oślepia mnie światło, a zaraz potem mój wzrok koncentruje się na nim. Wygląda dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam, jest na wpół przerażony, na w pół szczęśliwy, bo słyszy to, co chciał usłyszeć. Rozgląda się zdezorientowany, ale nie zauważa, że na niego patrzę, nie widzi, że się obudziłam, że jestem tu z nim.
Ściskam jego dłoń. Opuszcza wzrok i spotykam zmęczone, udręczone spojrzenie bladobłękitnych oczu. Na jego twarzy maluje się niedowierzanie. Unoszę z wysiłkiem kącik ust, chcę się uśmiechnąć, a on odsuwa się. Nic nie rozumiem.
- Jace!  - wrzeszczy i odsuwa się od mojego łóżka puszczając moją dłoń, która opada bezwładnie w dół.
Jace podbiega do mnie i uśmiecha się lekko.
- Cześć Jolie. – mówi spokojnie.
Jego najwyraźniej nie dziwi to, co jest dla mnie niezrozumiałe. Moje serce stoi, mówi o tym piszcząca przy moim uchy maszyna. Jeśli tak jest, to jakim cudem ich widzę, jakim cudem oni widzą mnie, jakim cudem widzę swoje ciało, jakim cudem…
Marszczę czoło.
- Jak? – pytam cicho.
Gdzieś w okolicy swoich nóg słyszę zduszony krzyk Robina, który znowu cofa się o krok, jakby widział ducha. Jace rozgląda się przez chwilę bezradnie, a potem zaraz uśmiecha się szeroko, pochyla się i podnosi do góry jakieś kable. Śmieje się w głos. Ja przyglądam się mu z niedowierzaniem, bo dalej nie rozumiem. Jace szarpie za kable i widzę, że one są podłączone do piszczącej maszyny. Uśmiecham się lekko, a on wyłącza maszynę, żeby nie hałasowała.
- Chyba pozrywałaś kable z tej radości, kiedy go zobaczyłaś – kiwa głową w kierunku Robina.
Przenoszę wzrok na tego, którego kocham, a on wciąż patrzy na mnie z niedowierzaniem. Uśmiecham się lekko i wyciągam do niego rękę.  Powoli podchodzi, zbliża się do mnie ostrożnie, jakby się bał, że zaraz rozpłynę się w powietrzu. Siada ostrożnie na łóżku i dotyka mojej dłoni. Przeszywa mnie rozkoszny dreszcz, jak zawsze, kiedy jego ciało styka się z moim. Jego twarz rozjaśnia się, uśmiecha się do mnie lekko i całuje moją dłoń, ale chwilę potem pochmurnieje i patrzy na Jace’a.
- Co z trucizną? – pyta. – Udało wam się zrobić odtrutkę?
Jace kiwa głową.
- Jeanie opracowała ją prawie w całości jeszcze zanim nam potwierdziłeś czego należy użyć. – odpowiada – Brakowało jednego składnika, ale teraz już dostała pełne antidotum, wiesz przecież. Powinno już działać.
Robin kiwa nieznacznie głową.
- Zaraz porobimy jej badania i zobaczymy co i jak. – kładzie mu rękę na ramieniu. – Nie martw się.
Pochyla się nade mną i pobiera mi krew do badań.
- Sprawdzimy też ile w jej krwi jest przyspieszacza wzrostu. Wtedy będziemy w stanie określić czy zagraża to jej życiu czy nie. – przenosi wzrok na mnie – Nie wstrzyknęła ci dużo, a to, że jesteś w ciąży tylko pomaga, bo prawdopodobnie dużą część wchłonie dziecko. Dla niego to bezpieczniejsze niż dla ciebie.
Kiwam głową, a Jace klepie Robina po ramieniu i odchodzi w kierunku drzwi.
- Zostawię was teraz samych.
Rozglądam się i dopiero zauważam, że wszyscy inni gdzieś zniknęli, że Robin i Jace byli jedynymi, którzy siedzieli przy mnie. Drzwi zamykają się, a ja nie mam odwagi na niego spojrzeć. Tak długo na to czekałam, a teraz nie potrafię patrzeć mu w oczy. Ja leżę plackiem a on siedzi na brzegu mojego łóżka, nie odzywamy się, nie patrzymy na siebie, jakby powstał między nami jakiś dziwny dystans, jakbyśmy zapomnieli kim dla siebie jesteśmy.
- przepraszam – mówimy w końcu jednocześnie i spoglądamy na siebie.
Uśmiecham się, a on wciąż wygląda na zbolałego. Łapię jego dłoń.
- Co się dzieje? – pytam.
- Jolie… - zaczyna – Ja… - urywa i odwraca wzrok ściągając brwi tak, że pojawia się między nimi to charakterystyczne V, jest zdenerwowany.
Ściskam jego palce i przyciągam go mocniej do siebie, wtulam się w jego otwartą dłoń. Siedzi tak sztywno przez chwilę, a potem odsuwa się ode mnie.
- Ja nie… - zaczyna i znowu urywa.
Marszczę czoło i patrzę na niego zdziwiona.
- Co nie? – pytam lekko podniesionym głosem ,bo zaczynam się denerwować.
- Nie umiem, nie potrafię, nie… - kręci energicznie głową i zaciska powieki, jakby powstrzymywał łzy.
- Czego nie umiesz? – mój głos jest cichy, beznamiętny. – Czego? – powtarzam wpatrując się w niego natarczywie.
- Ja…
- Co „ty”, do cholery? – puszczam jego rękę i podnoszę się trochę na łóżku, żeby siedzieć. Wezgłowie kłuje mnie w plecy, ale nie obchodzi mnie to. Ciśnienie mi skacze, czuję, że serce mi przyspiesza. Co on mówi? O czym? Czego nie może?
Robin milczy, nie patrzy na mnie, tylko wykręca sobie palce tak, że aż stawy mu strzelają.
- Robin! – warczę.
Wstaje i odchodzi ode mnie.
- Nie potrafię… - szepcze z wzrokiem wbitym we własne buty.
Nie potrafię? Po takim czasie, po tym jak na niego czekałam, jak walczyłam, jak patrzyłam na to jak on i ona…
- Chodzi o nią? Brakuje ci jej? – te słowa palą, to mój najgorszy koszmar wypowiedziany na głos i nagle staje się realny. Serce mi wali, oddech przyspiesza, a ręce zaczynają mi się trząść.
Kręci głową, ale omija mnie wzrokiem. Kłamie, jestem tego pewna, uczyli nas tego… Nie patrzy mi w oczy, kłamie.
Układam sobie to wszystko w całość.
Nie zależy mu na mnie, nie chce ze mną być, nie chce mojej bliskości, odsuwa się. Nie chce mi powiedzieć o co mu chodzi, nie potrafi nic wyjaśnić. Chodzi o Jelenę. Chodzi o to, że ją zabiłam, że jest zmuszony do bycia ze mną, a nie z nią, że…
Wolę nie mysleć o niczym więcej.
- Jolie… - wyciąga do mnie rękę.
- Wyjdź! – warczę walcząc ze łzami, które nieuchronnie napływają mi do oczu.
Robin zatrzymuje się w połowie gestu.
- Dlaczego? – pyta cicho.
- Wyjdź powiedziałam! Wyjdź i nie wracaj! Nie chcę cię znać, nie chce cie widzieć!
- Ale… - zaczyna.
- Wynoś się! – wrzeszczę i zaciskam mocno powieki, żeby nie musieć na niego patrzeć. Czuję jak po policzkach ściekają mi łzy. Czuję jak on zaczyna je ocierać, ale odtrącam go, odpycham.
- Jolie… ja… - urywa, kiedy napotyka mój wzrok.
- Wyjdź, proszę… - mówię słabo – chcę być trochę sama ze sobą…
Opuszcza rękę, odwraca się i ociągając się rusza w stronę drzwi.

Zamykam oczy i czekam na kliknięcie zamka, na trzask, kiedy one się za nim zamkną. Jest. Wciągam głęboko powietrze. Teraz muszę się jakoś pogodzić z tym, ze go już nie ma.  

wtorek, 30 lipca 2013

Overhead 23

- Nie! - Jace wpada do pokoju. – Nie. – powtarza już spokojniej.
Megan patrzy na niego zdziwiona. Blake oddycha z ulgą, tylko Robin się nie rusza i nic nie robi. Jace podchodzi do niego i wyciąga coś zza pleców. Nie widzę co to jest, bo Jelena mi zasłania, ale po jej minie widzę, że nie jest zachwycona, że Jace cos odkrył, czego nie powinien. Cieszę się.
- Co mam z nimi zrobić? – pyta.
Jelena kręci głową. Blake nie wytrzymuje i łapie ją za gardło.
- Mów! – syczy – Mów, bo ci skręcę kark! Jolie jest nieprzytomna, nie powstrzyma mnie.
- Puść… - chrypi moja była przyjaciółka.
Jace uwiesza się na jego ramieniu i próbuje go odciągnąć od dziewczyny.
- Udusisz ją… - mówi cicho.
- O to mi chodzi! – Blake uśmiecha się drwiąco. – Skoro nie chce szczekać, to po co nam taki pies.
Patrzy na nią tak lodowatym wzrokiem, że nawet ja się boję, mimo, że znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie lubi przemocy i stosuje ją tylko, jeśli sytuacja go do tego zmusza.
- Mów! – warczy puszczając ją na chwilę.
Jelena osuwa się na ziemię, a potem zaczyna się histerycznie śmiać. Blake patrzy na nią przez chwilę, jakby się zastanawiało ma zrobić, w końcu podchodzi do mnie. Ściska lekko moje palce i bierze do ręki skalpel, który lezy na tacy obok. Przesuwa się w dół mojego ciała i odsłania mi brzuch. Serce mi przyspiesza, boję się go przez chwilę, ale on przymyka oczy i delikatnie kiwa głową. Biorę głębszy oddech i czekam na rozwój sytuacji. Blake łapie Jelenę za ramię, ściska mocno, widzę, bo ona się krzywi. Wlecze ją w moją stronę po czym przykłada skalpel do mojego brzucha.
- Mów, do cholery, bo wytnę z niej tego dzieciaka i zostaniesz z niczym! – syczy.
Jelena zaczyna się śmiać.
- Nie zrobisz tego! – zaplata ręce na piersi
- Nie?
Blake przyciska skalpel do skóry. Jace rusza w jego stronę z podniesiona ręką i przerażeniem na twarzy. Czuję, że po mojej skórze zaczyna płynąć krew. Moje serce przyspiesza. Boję się, ale i tak nie mogę nic zrobić. Nie wiem zresztą czy chcę. Ufam mu. Nie zrobi mi krzywdy, obiecał walczyć o mnie i o dziecko. Obiecał…
Jelena blednie i odsuwa się. Blake patrzy jej w oczy i przesuwa skalpel odrobinę w bok.
- Stój! – krzyczy w końcu Jelena, a Blake unosi ręce do góry i odsuwa się pozwalając Jace’owi i Megan zająć się świeżą raną.
- Słucham… - patrzy jej w oczy. - Mów, bo skończę, co zacząłem!
Jelena cała się trzęsie, nic nie mówi. Blake łapie ją mocno za ramiona i potrząsa.
- Mów wreszcie!
Jace podchodzi do niego i kładzie mu dłonie na ramionach, odsuwa go od Jeleny.   
- Co chcesz wiedzieć? – pyta w końcu cicho rudowłosa dziewczyna.
- Jak ich obudzić?
Jelena zaczyna opowiadać Jace’owi o hipnozie. Mówi, że było kilka katalizatorów, że to nie chemia, tylko własnie one sprawiają, że hipnoza działa dłużej i że można ich z tego wyprowadzić przy użyciu tych samych katalizatorów. Niektórzy, jak Mary dali radę sami, Robin też dawał radę, dopóki nie wprowadziła drugiego katalizatora.
- Co to są katalizatory? – pyta.
- To coś co kojarzy się hipnotyzowanemu, coś co on lubi, albo z czym wiążą go silne uczucia.
- Co to było?
- U Robina? – przekrzywia głowę na bok. – Jedno już masz – wskazuje ruchem głowy stolik, gdzie Jace zostawił to co przyniósł. Udaje mi się lekko obrócić głowę i widzę, że Jace przyniósł naręcze chabrów. Uśmiecham się do siebie.
- A drugie ja miałam pod ręką, kiedy z nim mieszkałam. – ciągnie Jelena - Coś, co jest dla niego znaczące…
- W domu? – Blake podchodzi bliżej.
- Nie. – Jelena uśmiecha się.
- Wodospad. – usta Blake’a rozciągają się w uśmiechu. – Będziesz umiał go obudzić? – pyta Jace’a, a ten kiwa głową.
- Teraz już tak. – łapie Robina za ramię, bierze kwiaty i ciągnie go do wyjścia.
Uśmiecham się lekko, kiedy Blake podchodzi do mnie i ściska moją dłoń.
- Wytrzymaj Jolie, dasz radę… - szepcze.
Ja właśnie zaczynam w to wszystko wątpić. Czuję, że moje serce znowu przyspiesza. Maszyny szaleją, piszczą, krzyczą. Megan cofa się przerażona, Blake ściska mnie jeszcze mocniej.
- Nie możesz! – krzyczy – Nie teraz, Jolie, do cholery! Nie teraz, kiedy możesz go wreszcie odzyskać!
Moje mięśnie napinają się do granic możliwości po raz kolejny. Nie panuję nad tym, wyginam się we wszystkie strony tak mocno, że nagle wszyscy trzymają mnie, żebym tylko nie spadła z łóżka, nagle wszyscy pochylają się nade mną i próbują dojść do tego, co zrobić, żeby powstrzymać to, co się dzieje.
- Dajcie jej to świństwo! – krzyczy Blake.
- Spowalniacz działa co raz słabiej. Musimy wiedzieć co jej jest…
Blake ponownie podchodzi do Jeleny i łapie ją za gardło.
- Mów! – wrzeszczy, ale ona się tylko śmieje.
Podnosi ją do góry z taką łatwością, jakby była szmacianą lalką. Jej dłonie zaciskają się na jego nadgarstku, próbuje go powstrzymać, ale on jest silniejszy. Niesie ją w stronę wejścia i wali jej głową o ścianę koło drzwi, opuszcza ją tak, żeby dotknęła stopami ziemi.
- Mów, bo cię zatłukę! – cedzi przez zęby.
Nie wiem co się dzieje dalej, ale ja wyginam się znowu w łuk, znowu wszystko mnie boli. Krzyczę.
Blake dopada do mojego łóżka i kładzie mi dłoń na czole.
- Daj jej to! – warczy na Megan – Daj jej to, co jej pomagało.
- Blake, to tylko spowalnia działanie trucizny, działa co raz krócej, mimo, że zwiększamy dawkę.
- Nie ważne, dawaj, do cholery, bo i ciebie zatłukę! – w jego oczach przez chwilę widzę bezsilność, rozpacz, wiem, że nie chce mnie stracić, wiem, ze traktuje mnie jak siostrę, którą już raz stracił, że nie chce tego przeżywać ponownie…  
Megan wzdycha i wbija mi strzykawkę w przedramię. Napięcie mija. Moje serce zwalnia, znowu mogę oddychać. Mięśnie bolą mnie jak po ogromnym wysiłku, ale to nie ważne. Blake opiera czoło o moje, a potem nagle wszystko dzieje się wolniej...
Kątem oka widzę, że Jelena dopada stolika, łapie strzykawkę z tym niebieskawym płynem, który chciała mi wstrzyknąć Megan, ale Jace ją powstrzymał. Jej twarz wykrzywia złośliwy uśmiech, podchodzi do mnie, mój brzuch jest odsłonięty, nikt nie reaguje, nie wiem czemu, wszyscy ruszają się jakoś wolniej, tylko ona nie. Podchodzi do mojego łóżka od strony moich nóg, bo tam nikogo nie ma.
- Przyspieszacz wzrostu – szepcze Blake. – Cholera!
- Nieeee! – krzyczy Megan.
Aaron otwiera usta, ale nic nie mówi, wie, że nic nie zrobi bo między nim a Jeleną stoi Megan.
Drzwi się otwierają, staje w nich Jeanie i z przerażeniem przygląda się scenie.
Jelena wyciąga się, Blake sięga do niej, rzuca się, żeby ją obalić, ale ona uchyla się i dopada do mnie. Wbija mi igłę prosto w brzuch. Serce znowu mu przyspiesza, szok wywołany wbiciem iły budzi mnie do działania, w odruchu obronnym wierzgam nogą, trafiam Jelenę w szczękę, odrzuca ją do tyłu, chwiejąc się robi kilka kroków, potyka się o własne nogi i leci do tyłu. Siadam na łózku w przypływie sił.
Wszystko znowu zwalnia. Stolik, na którym ciągle leży pojedynczy chaber, którego Jace musiał zapomnieć. Jelena, która upada tuż obok niego…
Nie, nie obok, uderza głową w kant, słyszę trzask kości, krew. Jelena zwala się na ziemię z łoskotem i nie rusza się. Tętno mi przyspiesza, kiedy Jeanie dopada do niej i przyciska jej palce do szyi, a potem kręci głową.
- Nie zyje… - jej szept jest ledwo słyszalny.
Zabiłam ją… Nie, nie chciałam nie chciałam nikogo zabić, nie… Jak my bez niej twraz wszystko zrobimy, jak obudzimy resztę, jak…
- Jolie! – krzyk Blake’a otrzeźwia mnie.
Patrzę w dół na siebie. Wyszarpuję igłę z brzucha, widze, że płynu jest trochę mniej niż było, ale nie wiem ile mi wstrzyknęła. Nie wiem ile miało mi zaszkodzić, nic nie wiem… Wypuszczam strzykawkę na podłogę. Słyszę jak chwilę podskakuje zanim się uspokoi. Opadam plecami na poduszkę. Maszyna od tętna szaleje.
Pikpikpikpikpik. Zaraz oszaleję od tego dźwięku! Irytuje mnie. Mięśnie znowu mi się napinają. Otwieram szeroko oczy i patrzę w sufit, wyginam się w łuk. Krzyczę z bólu.
Pikpikpikpikpik, w szaleńczym tempie. Niech ktoś to wyłączy! Moje mięśnie się rozluźniają, biorę głęboki oddech, staram się uspokoić.
Pik pik pik, maszyna uspokaja się, a mnie ogarnia błogość, wszystko mi się rozluźnia, umysł mi się rozjaśnia, jest mi tak dobrze, tak błogo.
Pik, przerwa, pik, dłuższa przerwa, pik…
Drzwi otwierają się. Do pokoju wpada Robin, jego twarz jest pełna niepokoju, zimnobłękitne oczy odszukują moje, uśmiecham się. 
- Jolie… - szepcze.
Wyciągam do niego rękę, chociaż kable od tych wszystkich maszyn do monitorowania wszystkiego co się da jakoś tak się poplątały, kiedy na chwilę usiadłam, że teraz nie chcą mi na to pozwolić. Nie obchodzi mnie to. Otwieram dłoń i czekam na niego, a on biegnie, ale jakoś strasznie długo to trwa. Moje serce łomocze w nadziei na to, co mam za chwilę poczuć.
Jego wzrok wędruje na chwilę do maszyny od tętna. Na jego twarzy maluje się przerażenie. Nie rozumiem…
- Nieeeeeee!!! – jego krzyk to ostatnie, co do mnie dociera.
Zamykam oczy i odpływam.

Piiiiiiiiiiiiiiik. 

Overhead 22

Co jakiś czas odzyskuję przytomność, żeby potem ją znowu stracić. Wiem, że Jelena jest na korytarzu, bo słyszę jej śmiech co jakiś czas. Wiem, ze Aaron ją pilnuje i wiem, że nie spuści jej z oka, choćby miał nie spać przez tydzień.
Krzyczę, jak zawsze, kiedy odzyskuje przytomność. Wszystko mnie boli jak cholera, brzuch mnie ciągnie, cały czas boję się o dziecko, że to, co mi wstrzyknęła ta wariatka mu zaszkodzi.
Aaron wchodzi do pokoju szarpiąc Jelenę i ciągnąc ją za sobą. Widzę wszystko jak przez mgłę, ale widzę, że ona znowu bezczelnie się śmieje. Aaron zakrywa jej usta reką, kiedy so mnie podchodza.
- Jak się czujesz Jolie? – pyta, choć chyba nie musi, bo to widać.
- Boli… - szepczę.
Aaron podchodzi bliżej, ciągnąc za sobą Jelenę. Kiedy tylko jest wystarczająco blisko, wbijam paznokcie w jej nadgarstek i przyciągam ją do siebie.
- Jeśli cokolwiek stanie się mojemu dziecku… - chrypię – Zabiję cię!
Aaron puszcza jej usta.
- Mówiłam ci, że dziecka nie chcę skrzywdzić. Oni tylko muszą się mnie słuchać… - uśmiecha się szyderczo – Ty umrzesz, Jolie. W końcu umrzesz, ale twoje dziecko jest mi potrzebne, więc jeśli chcesz, żeby żyło i żeby wychowywało się ze swoim tatusiem, to powiedz im, żeby mnie słuchali – cedzi przez zęby.
Przez chwilę próbuję się skupić na myśleniu. Może to faktycznie jest najlepszy sposób, żeby kazać im zabić mnie i jakoś ocalić dziecko, może ta trucizna jest nieodwracalna i każda minuta, którą spędzam uparcie trzymając się myśli, że znowu jakoś mi się uda wyjść z opresji, jest zagrożeniem dla życia małego Jacka… Może powinnam jej posłuchać…
- Nic z tego wiedźmo! – odzywa się Blake, który za zwyczaj siedzi przy mnie, ale teraz najwyraźniej na chwilę wyszedł. – Po co ją tu przywlokłeś, Aaron?! – warczy na ojca. – Mówiłem ci, że to zły pomysł, że Jolie potrzebuje spokoju, a nie odwiedzin kogoś, kto zniszczył jej całe zycie.
Aaron otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale Blake macha tylko ręką w kierunku wyjścia i mój ojciec posłusznie ciągnie Jeleną na korytarz, a tam zawiązuje jej usta szmatą, bo ona znowu zaczyna się histerycznie śmiać.
Marszczę brwi i ze zdziwieniem  patrzę w zielone oczy swojego przyjaciela.
- Co zrobiłeś mojemu ojcu? – pytam.
- Wyjaśniłem mu po swojemu, że powinien się wreszcie zacząć słuchać mądrzejszych od siebie i robić to co do niego należy, to do czego się nadaje ze swoimi mięśniami i niezbyt rozwiniętym mózgiem – jego słowa ociekają pogardą.
- Co?
Blake wzdycha.
- Mało jej nie zatłukł, kiedy się dowiedział co zrobiła. – wyjasnia – Normalnie bym to pochwalił, ale nie teraz, kiedy nie wiemy jak cię odczarować…
- Co ona mi podała? – pytam.
- Sprawdzamy to. – odpowiada – Jace, Megan i Jeanie siedzą w laboratorium i analizują skład, szukają antidotum.
- Ile mamy czasu zanim to… - krztuszę się, słowa nie chcą mi przejść przez gardło.
- Nie wiem…. – szepcze cicho Blake. – Nie wiem, ale nie pozwolę ci odejść, nie pozwolę, żeby mały Jack wychowywał się bez mamy, rozumiesz?!
Czuję dziwną nutę w jego głosie, jakby nostalgię, jakby…
- Czemu? – chrypię ostatkiem sił, czując, że zaraz znowu odpłynę.
- Bo wiem jak to jest… - szepcze machinalnie głaszcząc moje włosy.
Blake był sierotą?
To ostatnia myśl jaka nawiedza mnie przed odejściem w krainę bez dźwięków i światła…
………
Znowu trzeźwieję, moim ciałem wstrząsają konwulsje. Widzę Blake’a, Megan i wszystkich. Stoją nade mną i patrzą na to, co się dzieje bezradnie rozkładając ręce.
- Mówię wam, macie niewiele czasu – sztywnieję na dźwięk jej głosu. – podajcie jej to i już.
- Nie! – warczy Blake – Nigdy. Ona zginie jeśli jej to damy, prawda?
Jace kiwa głową. Zaczyna chodzić w tę i z powrotem.
- Podajcie jej to! – jęczy Jelena wyrywając się z objęć Aarona i łapiąc leżącą boku strzykawkę. – Podajcie zanim będzie za późno!
Blake odwraca się w ostatniej chwili walać ją pięścią w szczękę.
- Nie-odzywaj-się-suko! – cedzi przez zęby, po czym odwraca się do mnie, a jego twarz znów jest łagodna.
- Obudziłaś się… - szepcze.
- Jest źle – mówię
Kręci głową, ale widzę, jak bezradnie spogląda na Jace’a i Megan. Oni wzruszają ramionami. Jeanie pochyla się nade mną i daje mi wodę do picia.
- Dziękuję… - szepczę.
Konwulsje znowu wstrząsają moim ciałem.
- Aaron zabierz tę wiedźmę – warczy Blake, a mój ojciec odwraca się na pięcie, naciąga Jelenie worek na głowę i wyprowadza ją z pokoju.
 – Dajcie tu jego! – krzyczy Blake do kogoś za drzwiami.
Wchodzi on. Tę sylwetkę poznam wszędzie, nawet w zaświatach. On. Dobrze, będę mogła się pożegnać. Cieszę się, bo czuję, że mój koniec jest blisko. Uśmiecham się lekko, ale od razu przestaję, gdy widzę jak on wygląda. Jest cały wychudzony, słaby, ledwo idzie. Jego oczy są kompletnie pozbawione koloru, same białka z czarnymi źrenicami. Podchodzi do mnie i patrzy na mnie beznamiętnie.
- Robin… - szepczę, ale on nie reaguje, tylko podnosi rękę, jakby chciał mnie uderzyć.
Zaciskam powieki i znów tracę przytomność.
……
Znowu krzyczę, zwijam się z bólu. Przy moim łózku siedzi tylko Blake. Uśmiecha się lekko i macha mi przed nosem kwiatami.
- Kazałem je przynieśc, bo je lubisz. – mówi.
- Blake… - szepczę – Co ze mną, co z małym?
- Ciiicho. – głaszcze mnie po głowie. – wszystko będzie dobrze. Udało się trochę spowolnić działanie trucizny.
- Jak? – pytam.
Blake wzrusza ramionami jakby to nie było nic takiego, ale odwraca się ode mnie. Wtedy widzę, że ma śliwę pod okiem. Wyciągam rękę i dotyka siniaka.
- Co się stało? – pytam.
- Jace mnie przekonał, że powinniśmy ci zrobić transfuzję. – drapie się po karku zmieszany – Ja się trochę bałem.
Kiwam głową.
- Możesz zawołać Robina? – pytam patrząc na niego z nadzieją.
- Jolie, nic się nie zmieniło… - na jego twarzy widzę ból.
Kiwam głową i dalej na niego patrzę. Nic mnie nie obchodzi, chcę go tylko zobaczyć. Blake kładzie kwiaty na poduszce obok mnie, wstaje i otwiera drzwi, przez chwilę z kimś rozmawia, a potem wraca do mnie i siada na łózku wpatrując się w drzwi.
- Co z Mary? – pytam ściskając jego dłoń.
Wzrusza ramionami. Drzwi się otwierają. Wchodzi Jace, prowadząc przed sobą Robina. Podchodzą do mnie. Jace staje z boku i przygląda się.
- Robin… - szepczę łapiąc jego dłoń.
Podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się lekko. Przyglądam mu się długo, bo nie mogę uwierzyc w to co widzę. Jego oczy znów są błękitne, wpatruje się we mnie. Wyciąga rękę i kładzie mi ją na twarzy.
- Jolie, co się dzieje? – rozgląda się bezradnie po sali.
Blake wstaje i staje za nim, jakby się bał, że Robin zrobi mi krzywdę.
- Nic… - chrypię ze wzruszeniem – Nic… Chciałam cię zobaczyć – mówię.
Robin pada na kolana, łapie moją dłoń i przyciska ją do ust. Ogarnia mnie tak cudowne uczucie, że prawie eksploduję. Moje serce przyspiesza i wszystko zaczyna mnie co raz bardziej boleć.
- Co ja zrobiłem?! – krzyczy. – Co ja zrobiłem?!
Krzywię się z bólu. Najwyraźniej silne emocje nie służą mi.
- zabierz go – syczy Jace, a Blake odsuwa Robina.
- Nie! – krzyczy – chcę być przy niej chociaż teraz!
- Tak jej nie pomożesz… - szepcze Blake, ale Robin mu się wyrywa, pochyla się nade mną i całuje mnie delikatnie. Jego łzy kapią na moje usta. Przez chwile mnie nie boli, a potem wraca z taką siłą, że tracę przytomność. Znowu…
……
- Podajcie jej przyspieszacz wzrostu! – Jelena zachowuje się jakby wydawała instrukcje.
- Nie ma mowy, to ją zabije – odparowuje Blake.
Walczę, ze sobą, żeby otworzyć oczy, walczę, żeby coś powiedzieć, ale moje ciało nie słucha.
- Ale jeśli nie podamy nic, oboje zginą.
Udaje mi się lekko uchylić powieki, Megan pochyla się nade mną.
- Musimy wybierać, albo zginą oboje, albo tylko ona. – mówi cierpko – Nie ma innej opcji.
- Poczekaj jeszcze- błaga Blake, - poczekaj, ona się budzi, porusza ustami.
Pochyla się nade mną i gładzi moją twarz. Znowu próbuje coś powiedzieć, ruszyć ręką albo coś, ale nie mogę.
- Blake, masz urojenia… Nic się nie dzieje – Megan kładzie mu dłoń na policzku – Ona jest już na wykończeniu, mózg przestaje pracować, serce staje co jakiś czas…
- Nie możecie! – głos Blake’a się załamuje. – Nie wolno wam! Nie pozwalam!
- Nie masz prawa o niej decydować.
Megan podchodzi do tacy i bierze strzykawkę i podchodzi do mnie. Blake łapie ją za nadgarstek.
- To dajcie tu Robina. Jest jej mężem.
Megan kręci głową.
- Po co ta szopka? – pyta
- Bo jej coś obiecałem – ściska moją dłoń, a ja staram się zrobić to samo.
Blake łapie Aarona za ramię i coś do niego szepcze. Aaron wychodzi, a po chwili wraca z Robinem. Podchodzą do mnie, Robin mnie nie poznaje, znowu jest przezroczysty, dziwny, sztuczny, nie mój.
- Robin, obudź się do cholery! – warczy Blake – Musisz ją ratować!
Jelena śmieje się.
- Nie macie czarodziejskiej granatowej różdżki, żeby obudzić ją albo jego? – porusz ręką, jakby czarowała i patrzy wyzywająco na Jace’a, który zaczyna chodzić energicznie w kółko i mamrotać coś pod nosem, a w końcu biegnie w stronę wyjścia.
- Nic nie róbcie, zaraz wracam – wrzeszczy już zza drzwi.
Blake patrzy pytająco na Megan, a ona wzrusza ramionami.
- Zgodnie z życzeniem wszystkich to Jace jest jej lekarzem, nie ja.
Czekamy. Chwila się dłuży, zwłaszcza dla mnie, bo ja nie wiem kiedy znowu stracę przytomność, nie wiem ile mam czasu, nie wiem czy jeszcze zobaczę Robina. Tak bardzo chcę na niego spojrzeć, tak bardzo chcę, żeby mnie przytulił i pocałował po raz ostatni, ale nie mogę się ruszyć, nie mogę mu tego powiedzieć.
Blake pochyla się nade mną i przygląda mi się. Próbuję mu powiedzieć jak bardzo jestem mu wdzięczna za to, ze walczy o mnie, że walczy o dziecko, że w ogóle walczy...
Ktoś wchodzi.
- Gdzie Jace? – poznaję głos Jeanie. Jest czymś przejęta.
- Nie wrócił jeszcze…
Jeanie kiwa głową i wychodzi. Słyszę jak spaceruje nerwowo za drzwiami i jak co jakiś czas podchodzi do drzwi wejściowych, żeby zobaczyć czy go gdzieś tam nie widać.
Walczę ze sobą, ale czuję, że nadchodzi kolejny atak. Moje serce przyspiesza, mój oddech się spłyca. Maszyny, do których jestem podpięta i które dopiero teraz zauważam zaczynają wariować piszczeć i szaleć. Megan porusza się niespokojnie i podchodzi do mnie ze strzykawką.
- Nie mamy wyboru – szepcze patrząc to na Blake’a, to na Robina. – Muszę...
Blake łapie ją za gardło i powstrzymuje, ale widzę, że waha się, patrzy na Robina, ale ten dalej jest nieobecny.
- Zabierzcie tego idiotę – warczy.
Nikt nie reaguje, wszyscy stoją jak stali.
- Blake! – Megan wskazuje na mnie.
Moim ciałem wstrząsają konwulsje. Zwijam się z bólu, moje szczęki się zaciskają, a ja krzyczę niemym krzykiem. 
Blake puszcza ją, pochyla się nade mną.
- Przepraszam – szepcze, po czym prostuje się i wpatruje się beznamiętnie w Megan. Blake kiwa głową.
Megan pochyla się nad moim ramieniem. 

O nie!

poniedziałek, 29 lipca 2013

Overhead 21

Wnoszą mnie na drugie piętro, gdzie jest pokój zwany sądem. Stawiają wózek na ziemi i dalej już mnie wiozą. Przed drzwiami siedzi Blake, obejmuje Mary ramieniem i uśmiecha się szeroko.
- Gdzie Simon? – pytam.
Blake patrzy zdezorientowany na Scotta, a potem na Jace’a, ale obaj wzruszają ramionami.
- Simon, to jego proces, tak?
Blake marszczy czoło.
- Nie.
Przenoszę wzrok na Aarona.
- Co z Simonem? – pytam. – Przecież go aresztowaliście!
Drzwi sądu otwierają się.
- Później ci powiem. – rzuca Aaron i wchodzi na salę, a ja z resztą zaraz za nim.
 Zajmujemy miejsca z tyłu, co oznacza, że żadne z nas nie jest pozwanym. Blake całuje Mary i ściska ją mocno, a ona podchodzi do Jace’a, który zdążył już zająć swoje miejsce. Podaje mu jakąś kartkę. Jace czyta ją, po czym podaje radzie miasta. Każdy przygląda się jej przez chwilę, po czym podaje następnemu. Ostatni oddaje kartkę Mary, a ona siada po stronie oskarżyciela. Wbijam zdziwnione spojrzenie w Blake’a, ale on tylko uśmiecha się tajemniczo. Po chwili drzwi otwierają się ponownie i dwóch policjantów wprowadza Jelenę. Jej twarz wciąż pokryta jest szwami. Jej prawd ramiona są zielonkawe od siniaków. Za nią posłusznie, jak piesek, drepcze Robin. Szew na łuku brwiowym wciąż jest na miejscu.
Policjanci sadzają Jelenę na krześle oskarżonego.
Nic nie rozumiem, to wszystko jest co raz dziwniejsze. Chcę się kogoś o coś zapytać, ale Jace wstaje i wszyscy patrzą na niego.
- Zebraliśmy się tutaj dziś, żeby rozpatrzyć sprawę, którą rozpoczęła Mary. – kiwa na nią – Możesz nam przeczytać o co chodzi?
Mary wstaje i wyciąga kartkę.
- Oskarżam Jelenę o to, że stosując hipnozę pozbawiła mnie wolnej woli, zawładnęła moimi myślami i zmuszała mnie do ranienia tych, których kocham i odrzucania mężczyzny, z którym chciałam być.
Jelena prostuje się na krześle. Nie widzę jej twarzy, ale domyślam się, że się uśmiecha, choć kompletnie nie wiem czemu, przecież to jest sprawa przeciwko niej. Nie może jej wygrać… Nie ma takiej opcji. Jestem tego prawie pewna. Mary się obudziła, siedzi obok mnie. Scott, Jill i Blake też mogą być świadkami no i ja. I może Robin… jeśli się obudzi… Jeśli…
Wzdycham ciężko i łapię Blake’a za rękę, a on ściska mnie mocno, jakby chciał mnie zapewnić, że dziś wszystko się zmieni, że Robin wróci, że będzie mój, że odzyskam go tak, jak on odzyskał Mary.
- Powiesz nam jak to wygląda? – pyta Jace, ale ja nie mogę się skupić na tym, o czym rozmawiają.
- Co z Simonem? – pytam Blake’a
Cień niepokoju przechodzi przez jego twarz, a Aaron kopie go lekko w kostkę i Blake zagryza wargę, kręci głową i wzrusza ramionami.
- Nie teraz – szepcze.
Zaczynam podejrzewać, ze coś przede mną ukrywają, ale czuję na sobie karcące spojrzenie Jace’a, więc odpuszczam i wpatruję się w tył głowy Mary, kiedy opowiada o tym jak się czuła, kiedy była zahipnotyzowana, kiedy mówi, że robiła różne rzeczy nawet nie zastanawiając się nad tym co robi i dlaczego. Wszystkie czynności wykonywała podświadomie, jakby sama będąc gościem we własnej głowie.
- TO okropne uczucie. – wzdycha – Robi się coś, czego normalnie by się nie robiło. – pochyla głowę.
- Coś jeszcze? – pyta beznamiętnie jeden z rady miasta.
Mary kręci głową.
- Czego żądasz? – pyta
Zamknięcia jej w odosobnieniu i leczenia psychiatrycznego dla niej. I tego, żeby uwolniła Robina.
Przenoszę wzrok na swojego byłego męża. Widzę, że cały się spina, że mięśnie mu pracują tak, jakby chciał wstać, ale ktoś lub coś go powstrzymuje.
- Robin, czy chcesz, zęby cię gdziekolwiek oddawano? – pyta ponownie ten sam mężczyzna.
Moje serce przyspiesza, Blake zaciska mocniej dłoń na moich palcach.
- Powiedz ‘tak’, powiedz ‘tak’, powiedz ‘tak’… - szepczę pod nosem, jakby to mogło cokolwiek zmienić. 
Robin wstaje powoli i robi krok do przodu.
- Nie. – to słowo jest jak kolejny sztylet prosto w serce. Blake pochyla się w moją stronę.
- On nie jest sobą, pamiętaj o tym. – szepcze mi do ucha, a ja biorę głęboki wdech i kiwam głową.
- Nie jest sobą – powtarzam.
- Skąd pomysł, że Robina trzeba gdziekolwiek oddawać? – pyta ponownie członek rady miasta.
- Bo on nie kocha Jeleny, kocha Jolie…
Rada wybucha śmiechem, a Jelena odwraca sięw moją stronę i pokazuje mi język i już wiem, że nie mamy szans, że jakimś cudem rada miasta jest po jej stronie. Tylko Jace wydaje się być nietknięty. Siedzi sztywno na krześle z niewyraźną miną i omija mnie wzrokiem.
- Jolie, możesz nam coś o tym powiedzieć? – prosi mnie, ale bez przekonania.
Podjeżdżam wózkiem odrobinę do przodu i również bez przekonania zaczynam mówić o tym jak poznałam Robina, jak byliśmy razem, o tym, że on mnie kochał i że jest grono świadków, którzy mogą to potwierdzić. Mówię też, że nieprawdą jest, że zmuszałam go do ślubu. Scott i Jill przekrzykują się, żeby potwierdzić każde moje słowo. Blake wciąż stoi za mną.
- Ja mogę potwierdzić wszystko, co Jolie powiedziała. Ktoś z nas – wskazuje siebie oraz Jill i Scotta – prawie zawsze był przy nich. Widzieliśmy ich na ślubie. Robin nie był zastraszany ani zmuszany do niczego. Chciał tego i kochał Jolie i dalej ją kocha…
Znowu śmiech. Blake krzywi się.
- Spójrzcie na niego, wyglada jak zbity pies – ciągnie – Czy tak wygląda zakochany człowiek?
- Ja tu nie widzę zbitego psa – odzywa się mężczyzna z rady miasta – Ja tu widzę szczęśliwego mężczyznę u boku swojej kobiety. – podnosi na mnie wzrok, a ja ściskam mocno dłoń Blake’a, bo jego oczy są kompletnie białe, przezroczyste…
- Cholera – syczę, a Blake zaciska dłonie na mich ramionach – Dostał ich…
Blake przytakuje, ale nic nie mówi.
- Czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć? – pyta Jace.
- Ja! – odzywa się Jill i już wiem, że nie polepszy sprawy, a co najwyżej ją pogorszy – Nie wiem w jaki sposób ta wiedźma was zbałamuciła, ale jesteście kompletnie ślepi jeśli nie widzicie co się dzieje… - w tym momencie Scott zatyka jej usta dłonią i wyciąga ją z sali przepraszając po drodze radę i Jace’a.
- Skoro nikt więcej nie ma nic do powiedzenia, zaraz ogłosimy wyrok – warczy jeden z rady miasta.
Przez chwilę panuje całkowita cisza, potem członkowie rady zaczynają rozmawiać półgłosem. Nic nie słyszę, ale właściwie to nie muszę, bo i tak wiem jaki będzie wyrok. Jestem pewna, że wiem…
W końcu Jace odwraca się przodem do sali. Minę ma nietęgą, więc wiem co za chwilę powie.
- Werdykt był niejedno głośny – oznajmia – Nie zgadzam się z radą, ale nie mam możliwości zmiany ich wyroku. Jest to mój obowiązek, żeby wam go przedstawić... – urywa i patrzy na mnie przez chwilę, a potem spuszcza wzrok. – Rada uznała Jelenę za niewinną zarzucanych jej czynów, a Mary postanowiła zamknąć w odosobnieniu i objąć nadzorem psychologa, żeby ustalić co jest źródłem jej urojeń i czy nie zagraża to życiu mieszkańców miasta.
- Nie! – warczy Blake i przeciska się przez tłum, żeby rozgonić policjantów, którzy właśnie usiłują zabrać mu Mary.
Widzę, że dziewczyna jest przerażona, ze nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, że to wszystko jest dla niej tak samo niespodziewane jak dla mnie. 
Blake bije się z policjantami, ale tylko przez chwilę.
- Dość – wrzeszczy Jace – Dość bo każę zamknąć was wszystkich! Odsunać się od siebie.
Blake prostuje się. Jest trochę poturbowany, ale policjanci wyglądają gorzej.
Mary podchodzi do niego i przytula go mocno. Szepcze mu coś na ucho, a Blake całuje ją lekko i też coś szepcze. Wychodzi z sali, za nim prowadzona przez Aarona, idzie Mary. Podnosi na mnie wzrok i zatrzymuje się.
- Przepraszam, że nie wyszło… - szepcze. – Wiem co on czuje i to jest okropne… Chciałam wam pomóc…
- Dziękuję ci… - odpowiadam – Jeśli mogę cokolwiek zrobić, żeby wam pomóc… - urywam bo Aaron ściska mnie za ramię.
- Najlepiej będzie, jeśli nic nie będziesz robić, Jolie – cedzi przez zęby. – Jelena ma wszystkich w garści, chyba tylko Jace jest ci przyjazny. Lepiej nic nie rób… Dla ich dobra.
Spuszczam głowę, bo wiem, ze on ma rację. Cholera!
Walę pięścią w podłokietnik i czekam aż rada miasta opuści salę. Jace łapie wózek i wywozi mnie na korytarz, tam prosi dwóch policjantów o zniesienie mnie na dół, a potem wiezie mnie z powrotem do szpitala. Widzę, że Jelena i Robin cały czas idą za nami. Jace ogląda się co jakiś czas i prycha z niezadowoleniem.
- Odwal się w końcu – warczy przez ramię. – Po co za nami leziesz?
- Nie idę za wami – śmieje się Jelena.
- Tylko gdzie?
- Do szpitala. Na zdjecie szwów. – wyjaśnia i przyspiesza kroku, żeby wyprzedzić nas.
Jace zawozi mnie do mojego pokoju i pomaga mi przejść na łóżko.
- Próbuję dojść do tego czym ona im wypłukuje mózgi, ale jeszcze nie wiem. – jego głos jest pełen goryczy – Nie daję rady…
- Ona używa hipnozy, Jace… - mówię cicho.
- Nie, Jolie, to nie to, nie tylko to. Ja znam hipnozę, chyba znaliśmy tego samego ocalałego. Ja też się od niego uczyłem. Nie wiem czy jestem tak dobry jak ona, ale co nie co wiem i to nie jest tylko hipnoza.
- Ty się na tym znasz? – pytam.
Kiwa głową.
- To czemu nie spróbujesz ich odhipnotyzować?
Jace drapie się po czole i zaczyna nerwowo chodzić po pokoju.
- BO to nie takie proste… - wzdycha – Mogę im pomóc, ale mogę też pogorszyć jeśli nie wiem którą z technik stosowała, a nie wiem… Bo ona zmienia techniki, tak podejrzewam, dlatego każdy z nich działa inaczej…
Kiwam głową, żeby potwierdzić, że rozumiem, choć nie do końca tak jest…
- To co ona im daje?
Jace wzrusza ramionami.
- Oprócz hipnozy? Nie wiem. Pewnie jakiś napar, ale nie wiem na czym oparty i nie wiem jak długo działa…  - wzdycha ciężko i załamuje ręce – całe noce spędzam w laboratorium szukając odtrutki, podrzucałem to do tej pory Mary i na nią chyba coś zadziałało, ale nie zadziałało na Robina. Jego trzyma na czymś specjalnym…
Opadam ciężko na poduszkę. Jestem koszmarnie zmęczona tym wszystkim.
- Przyniesiesz mi coś na sen? – proszę.
- Jasne… - odwraca się na pięcie i wychodzi, a ja przymykam oczy.
Po jakimś czasie słyszę, że drzwi się znowu otwierają. Nie otwieram oczu, bo jestem pewna, że to Jace. Podchodzi do mnie i wbija mi igłę w przedramię. Trochę piecze. Zastanawiam się czy wcześniej też piekło… Chyba nie.
- Co ty tu robisz?! – wrzeszczy Jace i słysze jak biegnie do mnie.
Skoro on był przy drzwiach, to kto dał mi zastrzyk. Uchylam powieki, a nade mną pochyla się Jelena. Uśmiecha się triumfalnie.
- Trzeba było nie zaczynac, trzeba było zostawić wszystko tak, jak było, trzeba było zostawić mnie i żyć w swoim beznadziejnym świecie, ale ty musisz próbować go odzyskać… Musisz…
- Co mi zrobiłaś? – pytam kiedy Jace łapie ją za ręce i wyrywa jej z dłoni strzykawkę.
- Co jej wstrzyknęłaś?! – warczy na nią wykręcając jej mocno ręce.
Jelena wybucha śmiechem.
- Truciznę. Zabiła mnie – patrzę na nią beznamiętnym wzrokiem, a ona wciąż się śmieje.
- Nie, Jolie. Mówiłam ci, że nie chcę cię zabić. Jesteś mi jeszcze potrzebna. Chcę twojego dziecka. – syczy tak cicho, że tylko ja to słyszę.
Moje ręce wędrują na brzuch, a moje serce staje na chwilę.
- Nie… - chrypię i tracę przytomność.


Overhead 20

Budzę się, nie wiem ile czasu minęło, ale moja noga jest cała usztywniona, od biodra w dół aż do stopu. Dotykam usztywnienia, ogranicza moje ruchy, ale nie jest zupełnie sztywne, jak gips, który kiedyś założyli Joemu w Underground.
- To nowa metoda leczenia złamań – wyjaśnia Jace widząc zdziwienie na mojej twarzy. – W ciągu kilku dni będziesz znowu chodzić.
Kiwam głową, choć jest to dziwne, wydawało mi się, że miałam poważne złamanie.
- Jak to możliwe? – pytam.
Jace uśmiecha się szeroko i zaczyna opowiadać o tym jak to przy współpracy Blake’a i Megan opracowują nowe leki. Okazuje się, że rosliny, które wyrosły tu po wielkim wybuchu są inne niż były kiedyś. Badają ich skład i później próbują uzywać w nowy sposób.
- Twoja noga była całkiem strzaskana. Teraz zrastają się ostatnie kości. Własciwie moglibyśmy ci już to zdjąć, ale jak znam twój temperament, to lepiej cię jeszcze trochę siłą potrzymać w łóżku. –Blake puszcza do mnie oko.
- Jak to już się wszystko zrosło? Jak to możliwe?
Nie mogę się nadziwić, jakoś kompletnie to do mnie nie dociera... Kiedyś proste złamanie ręki Joe zrastało się sześć tygodni.
- Jak długo spałam? – pytam w końcu po przeanalizowaniu wszystkiego, co pamiętam.
- pięć dni. – Jace uśmiecha się szeroko. – Musieliśmy cię utrzymywać w śpiączce, bo zrastanie kości w tym tempie boli jak cholera.
Marszczę czoło i przyglądam im się badawczo, w końcu moje dłonie wędrują do brzucha i ogarnia mnie przerażenie. Czuję jak tętno mi przyspiesza, jak moje  serce galopuje, jak mój oddech się spłyca. Ręce zaczynają mi drżeć.
Blake podchodzi do mnie i łapie moje dłonie.
- Jolie, co jest?
- Jack… - szepczę, a on patrzy na mnie pytająco.
- Jack nie zyje, wiesz o tym. – mówi to cicho i ukradkiem spogląda na Jace’a, ale ten tylko wzrusza ramionami i kreci bezradnie głową.
- Nie ten Jack! – w moim głosie czuć zdenerwowanie – mój syn. Jak to wszystko wpłynęło na niego? Nic mu nie jest?
Blake oddycha z ulgą, ale wciąż dziwnie mi się przygląda, a Jace podchodzi do mnie z tym samym urzadzeniem, które pamiętam sprzed zaśnięcia.
- Monitorowaliśmy go cały czas. – wyjaśnia. – Blake i twój ojciec patrzyli nam na ręce i  podejrzewam, ze nie stałbym tu przed tobą, gdyby małemu się coś stało. – uśmiecha się szeroko i smaruje mnie żelem, a potem przyciska to dziwne coś do mojego brzucha.
Przez chwilę zamieram w oczekiwaniu, kiedy on przesuwa po moim brzuchu. W końcu słyszę jego tętno i uśmiecham się szeroko, oddycham z ulgą.
- Zadowolona? – Jace szczerzy zęby w uśmiechu, a ja kiwam głową. – To teraz powiedz jak się czujesz…
- Dobrze – wzruszam ramionami.
Drzwi do pokoju nagle otwierają się i wchodzi Megan wraz z praktykantką, która była z nią, kiedy przynieśliśmy Simona do szpitala. Jace oblewa się rumieńcem, kiedy na nią patrzy.
- W porządku, Jolie? – pyta z troska dziewczyna.
Kiwam głową.
- Dobrze się czujesz? – w głosie Megan słychać rezerwę, ale jest uprzejma i stara się nie pamiętać o tym, co się stało kilka dni temu.
Kiwam głową i łapię ją za rekę przyciągając do siebie.
- On cię kocha… - mówię cicho.
- Ciebie też. – odparowuje i próbuje się wyrwać z moich objęć.
- Owszem. I ja też go kocham. – wzdycham widząc złość w jej oczach – Kocham go ale nie tak, jak on kocha ciebie. Nie tak, jak kocham Robina.
Megan kręci głową i prycha wsciekle.
- Co to znaczy kochać? – pytam, a ona patrzy się na mnie niepewnie, w końcu wzrusza ramionami. – Kiedy kogoś kochasz, odczuwasz to co on. Jego ból jest twoim bólem, jego radosć twoją radością… Ja dokładnie to czuję do Simona. Chcę, żeby był szczęśliwy.
Blake uśmiecha się pod nosem.
- Widzisz, ja mam taką teorię, że są różne rodzaje miłości i chyba Simon się z tym zgadza. – ciągnę – Jego kocham jako przyjaciela, jest mi drogi i bardzo nie chcę go stracić, bo wiem, że wtedy moje życie będzie niepełne, będzie mi go brakowało, ale to nie jest tak, że jak on jest gdzieś daleko, to myślę wyłącznie o nim. – spoglądam na Blake’a i widzę, że lekko się uśmiecha. To on kiedyś powiedział mi, że na tym polega miłość.
- Nie kocham go w ten sposób. – patrzę jej prosto w oczy -  Jesteśmy przyjaciółmi. To wszystko.
- Przyjaciółmi z przeszłością… - prycha Megan.
- Z przeszłością, która wynikała z niepoczytalności tej dwójki – wtrąca Blake. – Jolie kocha i zawsze kochała Robina. Nie jest dla ciebie konkurencją. Simon to jej przyjaciel. Co z tym zrobisz, twoja sprawa, ale ja bym się poważnie zastanowił nad tym, czy aby na pewno chcesz unieszczęśliwać samą siebie tylko dlatego, że z niewiadomych powodów nie przepadasz za Jolie.
Megan wzdycha ciężko i przymyka oczy. Widze, że myśli nad tym, co powiedzieliśmy. Ja uśmiecham się szeroko do Blake’a, a on podchodzi i ściska moją dłoń. Stoją tak przez chwilę koło mojego łóżka i żadne z nas nie wie co ma teraz powiedzieć. Cisze przerywa Jace.
- Jeanie, nie miałyście czegoś załatwić? – pyta brunetkę, a ona pokrywa się rumieńcem i spuszcza wzrok.
-Tak – mówi w końcu. – Pobrać krew… - jej głos drży, jest zdenerwowana i ręce jej się trzęsą, kiedy do mnie podchodzi. Jace cały czas jej się przygląda, wodzi za nia wzrokiem, ale kiedy tylko ona odwraca się w jego stronę wbija wzrok we własne stopu i czerwieni się.
Jeanie kładzie tacę ze strzykawkami na łóżku obok mnie. Megan staje za nią i przygląda się co ona robi. Kiedy zauważa jak Jeanie drżąc próbuje wbić igłę w moją żyłę podchodzi do niej i warczy cicho, a ja łapię jej dłoń i uśmiecham się lekko kiwając głową w kierunku Jace’a. Megan marszczy brwi i przygląda się przez chwilę swojej młodej pomocnicy, a porem Jace’owi. Puszcza do mnie oko.
- Jace – kiwa na niego. – Pokażesz Jeanie jak to robić?
Jace blednie nagle przerażony tą perspektywą, a ja czekam cierpliwie. Blake patrzy na mnie z ukosa, a potem przygląda się Jace’owi i Jeanie i uśmiecha się pod nosem. Widzę, że chce coś powiedzieć, ale gestem proszę go o ciszę.
- Jace?  - powtarza Megan – pomożesz nam?
Jace nie odzywa się tylko przerażony patrzy raz na Megan, raz na Jeanie, która obraca w dłoniach igłę tak, że boję się, że za chwilę pobierze krew sobie, a nie mi.
- Jace, do cholery, bądź facetem i uratuj ukochaną przed ukłuciem! – wypala w końcu Blake.
Jace robi się cały czerwony, Jeanie też. Po chwili oboje spoglądają na siebie i zaczynają się śmiać. Jace podchodzi do nas i pomaga Jeanie wbić igłę w moje przedramię. Rozmawiają półgłosem. Jeanie co jakiś czas czerwieni się trochę. Megan przygląda się wszystkiemu z boku i wygania ich oboje do laboratorium, kiedy już mają pełne probówki. Podchodzi do mnie i przygląda mi się.
- Wiedziałaś? – pyta, a ja kiwam głową – Dlaczego to zrobiłaś?
- Bo jego też kocham – odpowiadam, bo tak jest, to jest dokładnie tak proste.
Megan śmieje się.
- A kogo nie kochasz? – w jej głosie słychać ironię, ale dla mnie to poważne pytanie.
- Jeleny! - odpowiadam bez wahania. Megan przygląda mi się chwilę, a potem spogląda na Blake’a. Przygladają sie sobie przez chwilę. Mam wrażenie, ze komunikują się jakoś bez ruchu warg, a potem Megan odwraca się, rzuca do mnie, że wróci jeszcze dziś sprawdzić co i jak i wychodzi.
Blake siada na brzegu łóżka.
- Jack? – patrzy na mnie spod półprzymkniętych powiek. – Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
Wzruszam ramionami.
- Miał być Simon, ale nie będzie. Myślałam też przez chwilę o Kane’e, ale on też już ma swojego następcę. Jacka mi brakuje… - wyjaśniam.
- A pomyślałaś co poczuje Aaron? – pyta.
Nie pomyślałam. Taka prawda. Kręcę głową.
- To przemyśl to… - prosi.
Rozklejam się, zupełnie nie wiem czemu jego słowa przypominają mi po kolei wszystkich, którzy zginęli przez moje głupie decyzje…
- Całe życie myślę o innych… - szlocham – Całe życie. I co mi z tego przyszło? Jestem tu, gdzie jestem, bo kiedyś ratowałam Jelenę z każdej opresji… Moi bliscy nie żyją przeze mnie… - głos mi się załamuje – Nie umiem tak dalej… Jeśli Robin wybierze mu inne imię, zgodzę się. Jeśli nie, będzie Jack. Nie mam teraz siły, żeby sie zastanawiać czy jakieś inne imię nie urazi kogoś innego. 
Blake obejmuje mnie i przyciąga mocno do siebie.
- Już dobrze, Jolie… - chrypi – Nie chciałem cię zdenerwować.
Kołysze mnie w swoich ramionach, a ja powoli się wyciszam. Cieszę się, ze jest przy mnie, bo jest dla mnie jak brat, jest mi bliski, niesamowicie bliski.
- Dziękuję… - szepczę i całuję go lekko w policzek.
W tym momencie zauważam, że drzwi do pokoju nie są domknięte, a w korytarzu stoi Megan i rozmawia z Mary, która patrzy wściekle na mnie i na Blake’a. Ten zrywa się z łóżka i biegnie w jej stronę, ale ona odwraca się i szybkim krokiem odchodzi. Blake łapie ją za ramię i okręca w swoją stronę.
- Mary! 
- Zostaw mnie! – krzyczy – Zostaw, nie chcę ciebie, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego!
Blake rozluźnia chwyt, i widzę jak na jego twarzy maluje się niepewność.
- Nie poddawaj się! – krzyczę – Nie pozwól jej odejść!
Jego palce znów zaciskają się na jej ramieniu.
- Dobra, kochana, spróbujemy tego, o czym mówił Simon… - mówi to cicho, jakby do siebie, a może do mnie… Wiem, ze będzie próbował odtworzyć jakąś znaczącą scenę z ich wspólnego zycia. Wiem, że posłucha rady Simona.
Potem podnosi wzrok i patrzy jej w oczy. Jego ręka wędruje na jej talię, drugą trzyma ją ciągle za ramię, ale już trochę lżej. Mary patrzy na niego niewidzącym wzrokiem.
- Dość zabawy kochana - mówi swoim standardowym, pewnym siebie głosem faceta, który może mieć każdą kobietę i doskonale o tym wie. Uśmiecham się pod nosem, wrócił…  - Koniec! – powtarza
Mary potrząsa głową i wciąż patrzy na niego, jakby go nie było.
- Możesz sobie udawać ile chcesz, ale ja i tak wiem, że mnie pragniesz! – pochyla się w jej stronę i całuje ją mocno.
Mary z odpycha go, próbuje się uwolnić z jego uścisku, ale on jej na to nie pozwala.
- Powiedz prawdę… - mruczy jej prosto w szyję – przyznaj, że tego chcesz…
Mary podnosi orzechowe oczy na niego, a ja widzę w nich blask. Uśmiecham się szeroko, bo już wiem, że się udało. Jakby na potwierdzenie Mary obejmuje go mocno i przyciąga do siebie. Całuje go mocno, a on obejmuje ją co raz mocniej drżącymi rękoma, jakby nie wierzył w to wszystko.
- Kocham cię… - szepcze jej prosto do ucha – Zrozumiałem to, kiedy cię straciłem.
Mary tylko wzdycha w odpowiedzi i wtula się w niego, ale on łapie ją za ramiona i zmusza, żeby na niego spojrzała.
- Przepraszam cię za wszystko, co robiłem, kiedy cię nie było… - urywa. – Ja…
Mary zamyka mu usta pocałunkiem.
- Nie ważne. – odpowiada. Ma bardzo delikatny głos, słyszę jej wzruszenie – Wiem kim jesteś, wiem jaki jesteś, ale to nie ma znaczenia... – uśmiecha się – Mogę udawać, ale nikogo nie oszukam, że cię nie pragnę. Jestem taka, jak one wszystkie, jak my wszystkie… Każda chce cię mieć choć na chwilę, tylko dla siebie.
Uśmiecham się szeroko, kiedy Blake obejmuje ją ramieniem i wychodzą ze szpitala. Idą na spacer. Widzę jak przechodzą pod moim oknem.
Megan wchodzi do mojego pokoju i pochyla się nade mną.
- Zmęczona? – pyta.
Kiwam głową, a ona wyciąga strzykawkę.
- To ci pozwoli odpocząć. – wyjaśnia i wbija mi igłę.
 Oddycham głęboko i powoli zasypiam.
…..
- Jolie? – budzi mnie znajomy męski głos. – Jolie!
Otwieram oczy i marszczę czoło. Jace pochyla się nade mną.
- Zabieram cię do sądu! – oznajmia – Musisz być przytomna.
Kiwam głową .
- Jesteś nam bardzo potrzebna – Jest przejęty, zdenerwowany, słyszę to. - Będziesz świadkiem. Dasz radę?
Kiwam głową, choć nie mam pojęcia o czym rozmawiamy.
Ściągam brwi i przyglądam mu się pytająco. Zaczynam się bać. Ostatnio jak wylądowałam w sądzie, wyszłam stamtąd w nienajlepszej kondycji psychicznej.
Jace pomaga mi zejść z łóżka i sadza mnie na wózku inwalidzkim i wiezie w stronę hotelu. Kółka podskakują na nierównej drodze, chyba powinno mnie to boleć, ale ja nie mogę myśleć o niczym innym, tylko o rozprawie.
- Co się stało? – pytam, kiedy dojeżdżamy do budynku i Scott z Aaronem wnoszą wózek po schodach. 
Żaden nie odpowiada, a mnie dopada nagła świadomość tego, co się mogło stać, jedynego, co się mogło stać.

- Simon? – w moim głosie słychać przerażenie. – Tylko nie to…