O.
Jak on mógł?!
Jestem wściekła. Nie wiem co go napadło, żeby pozwolić na
taką tragedię, na śmierć tylu istot. Po co? Żeby ocalić jedno życie? Żeby
ocalić mnie od przejścia na stronę cienia?
Nie! Nie miał prawa. To nie była jego decyzja, a jednak ją
podjął. Sprowadził tu te dziwne świetliste istoty, a one zabiły… bez mrugnięcia
okiem, zabiły zwierzęta, spaliły rośliny.
Biegnę ile sił, bo nie mogę patrzyć na tę tragedię. Nie wiem
jak on mógł?! Przecież zniszczył swój żywioł, zniszczył to, co miał chronić i
po co?
Łapie mnie za ramię i odwraca przodem do siebie. Wyrywam
się, ale jest za silny. Nie daję rady. Trzyma mocno, ale potem puszcza otwiera
dłoń i przygląda się jej. Czuję ostry zapach palonej skóry, ale nie zwracam na
to uwagi.
Czuję pieczenie w nadgarstku. W mojej głowie pojawia się
prawo. Nie wiem dlaczego, nic nie zrobiłam. „… żeby nikt nie łączył tego, czego
łączyć nie wolno. Dwa żywioły, ukryte, których wypuszczać nie wolno. Dwa
żywioły, które niszczą. Dwa żywioły, które złamią wszystko.”
Próbuję spojrzeć wstecz. Cienie i światło, to są te dwa
Żywioły. Wiem, kto sprowadził jasność, ale skąd wzięły się demony ciemności,
nie mam pojęcia. Nie analizuję tego, nie mam teraz do tego głowy, później się
tym zajmę, teraz najważniejsze jest to, co czuję, to co w środku. Z tym muszę się rozprawić najpierw.
Podnoszę wzrok. Stoi przede mną. Zaciska pięść, widzę, że ręka,
którą mnie dotykał go boli i chcę mu pomóc, ale jednocześnie jestem na niego
zła. Nie ruszam się więc. Stoję i czekam. Po coś mnie w końcu łapał, nie? Może
się w końcu odezwie. Może powie o co mu chodzi, może powie dlaczego, może w
końcu, chociaż raz, pokaże emocje, może chociaż raz... Ehhh, na co ja właściwie
liczę?
Prostuję się, patrzę mu prosto w oczy, unoszę brew. Stawiam
mu wyzwanie. Niech choć raz coś zrobi
tak, jak powinien.
Ściąga brwi. Denerwuje się, widzę. Przykłada zaciśniętą rękę
do piersi, na której ma znak, krzywi się, patrzy w niebo. Wiem, e też słyszy
prawo. Wiem, że już wie, że zrobił błąd i że będzie musiał za niego zapłacić.
Ma podartą koszulę, więc widzę, jak jego znak robi się czerwony, rozrasta się w
stronę ramienia.
Odchrząkuję, brązowe oczy wpatrują się we mnie, wwiercają
się boleśnie w moją świadomość. Wiem, że on nie chce mówić, wiem, że chce,
żebym się domyśliła, ale nie jestem w stanie. Zamknęłam się na to, co kiedyś
było. Nie umiem mu czytać w myślach. Już nie.
Nie tak to miało wyglądać. Nie w tę stronę chciałam iść. Miałam
nadzieję, ze go zmuszę, żeby się odezwał, sam z siebie, ale cisza przedłuża się
i nie mogę jej już znieść. Kątem oka tylko zauważam Assana, który wbiega na
polanę. Nie obchodzi mnie to, co się tam dzieje. Nie obchodzą mnie inni, dbam
tylko o zwierzęta i rośliny, które przypłaciły życiem mój powrót.
- Po cholerę żeś to zrobił? – warczę.
Nie rusza się. Nawet powieka mu nie drga. Patrzy na mnie,
jakby to miało mi opowiedzieć całą historię, jakby w ten sposób mogła zrozumieć
co się w tym jego chorym, zamkniętym umyśle roiło, że popełnił najgorszą ze
zbrodni – zbrodnię przeciwko własnemu Żywiołowi, przeciwko własnemu
dziedzictwu.
- No?! – naciskam – Powiedz coś, choć raz powiedz co ci
siedzi pod czaszką do cholery!
- Musiałem – szepcze i milknie od razu.
Jak zwykle. Jedno słowo a ja mam się domyślić reszty. Trzęsę
się z wściekłości. Zaciskam szczękę, żeby mu czegoś nie powiedzieć, żeby na niego
nie nawrzeszczeć, choć nie… Dlaczego właściwie mam nie krzyczeć?
- Prosiłam cię, przecież! Błagałam, żebyś mnie zabił, żebyś to
skończył! – Podchodzę do niego. Dzielą nas centymetry, niemal czuję jego szorstką
skórę, choć go nie dotykam. Czekam na reakcję, ale on się nie rusza. Zacisnął szczęki,
napiął mięśnie i stoi, jak zwykle. Niewzruszony.
- Czy ty nie możesz choć raz zrobić tego, o co cię proszę? –
pytam, tym razem łagodnie. – Czemu mnie nie zabiłeś. – Dotykam jego dłoni, ale odsuwa
się ode mnie. W miejscu, w którym nasze ciała się zetknęły pojawia się oparzenie.
Podnoszę rękę na wysokość oczu, przyglądam się sobie. Jestem jakaś inna, jakby przeze
mnie prześwitywało jakieś światło, od wewnątrz. Zaczynam rozumieć Prawo, które usłyszałam.
Uzdrowili mnie, ale jestem teraz taka jak oni, trochę mniej paląca, trochę mniej
zabójcza, ale jednak. Kucam. Dotykam rosnącego w pobliżu krzaczka czarnej jagody.
Więdnie pod moim dotykiem. Zabiłam go. Opadam bezwładnie na ziemię, kulę się w sobie,
podciągam kolana do brody i łkam bezgłośnie. Zabijam. Nie umiem już leczyć. Z uzdrowiciela
stałam się… Nieeeee!!!!
Keb pochyla się nade mną, czuję jego dłonie na ramionach, czuję
jego oddech na karku. Odsuwam się. Wstaję, otrzepuję kolana z ziemi, choć nie wiem
po co.
- Zrobiłeś ze mnie mordercę! – krzyczę mu prosto w twarz – Wiesz,
że to dla mnie ważne, że ja nie umiem… że ja musze leczyć, wiesz! – podnosi się
powoli. Emocji zero, jak zwykle. Wściekam się w środku. – Zabiłeś mnie w ten sposób
jeszcze bardziej niż gdybyś mnie zadźgał, kiedy cię o to prosiłam, wiesz?
Podnosi rękę, wyciąga ją do mnie.
- Misiałem… - powtarza.
- Już to mówiłeś. Dlaczego, dlaczego, co cholery, musiałeś?
Wzdycha, przyciska palce do skroni, bierze głęboki wdech, patrzy
na mnie, Znowu próbuje mi coś powiedzieć samym spojrzeniem. To nie zadziała. Nie
tym razem… Czekam, ale tym razem niedługo. Nie mam już do niego cierpliwości.
- Keb! – wrzeszczę – Zdejmij wreszcie tę swoją cholerna maskę
„nic mnie nie obchodzi” i pokaż, że cokolwiek cię rusza! Dlaczego, do cholery!?
Widzę, że walczy ze sobą, Otwiera kilka razy usta, jakby
miał coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Nie rozumiem. Patrzę i czekam.
Ostatni raz. Ma trzy sekundy, odejdę i nie wrócę. Robię pierwszy krok i ostatni
raz na niego spoglądam i nagle staję jak wryta. Pierwszy raz widzę coś takiego.
Jego twarz się zmienia łagodnieje. Surowe rysy wygładzają się. Spojrzenie staje
się cieplejsze. Przełyka głośno ślinę. Rozchyla usta. Może w końcu coś powie, do
cholery. Może w końcu zrozumiem.
- Bo cię kocham.
Ręce mi opadają. Nie mógł mi tego wcześniej powiedzieć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!