O.
Wchodzimy do ciemnego lasu. Niby to tylko patrol. Niby tylko
sprawdzamy, czy to, co zaatakowało lodowy zamek już sobie poszło… Niby mamy
misję, ale dla mnie ona jest tylko pretekstem. Cieszę się, bo nareszcie
będziemy razem, sami, tylko we dwoje. Nareszcie może nie będzie mnie odpychał.
Przecież czasem, kiedy byliśmy sami, pozwalał mi na chwile bliskości, na jakieś
dotknięcie, na delikatnie muśnięcie palców. Nie wiedziałam tylko, i dalej nie
wiem czy robił to dlatego ,ze chciał, że w jakiś sposób potrzebował i pragnął
kontaktu ze mną, czy dlatego, że wiedział, że ja tego potrzebuję i czuł się
zobowiązany do spełnienia moich pragnień przez to kim się urodził.
Spoglądam na niego. Widzę, że wciąż jest wkurzony tym, co
się przed chwilą stało. Walczę ze sobą, żeby nie zacząć znowu gadać, bo czuję
gdzieś pod skórą, że on potrzebuje ciszy. Nie wiem jakim cudem, ale udaje mi
się powstrzymać. Nie odzywam się, tylko łapię jego dłoń i ściskam ją lekko. Spina
się na chwilę, ale zaraz potem rozluźnia mięsnie i wypuszcza, jakby z ulgą,
powietrze z płuc. Spogląda na mnie. Nic nie mówi, jak zwykle, jakby oczekiwał,
że samym spojrzeniem powie mi wszystko, co powinien. Trochę mnie to męczy,
szczerze powiedziawszy. Rozchylam usta, bo już nie mogę wytrzymać, chcę to
wszystko wykrzyczeć, choć z niego wyciągnąć, czego on właściwie chce. Chcę mu
powiedzieć o wszystkim, co mnie męczy i drażni.
- Keb… - zaczynam, ale natychmiast urywam, bo on robi coś,
co jest do niego kompletnie niepodobne.
Zatrzymuje się. Wyrywa dłoń z mojego uścisku i staje
naprzeciwko mnie. Przyglądam mu się zszokowana, a on podnosi rękę, kładzie mi
ją na ramieniu i przesuwa powoli do samego dołu. Włoski na całym ciele mi się
jeżą, pojawia się gęsia skórka. Serce mi wali, a oddech się spłyca. Jego
szorstka dłoń oplata moją. Jego palce ściskają moje palce. Nie odzywa się, tu
się nic nie zmieniło. Otacza nas całkowita cisza, a on przez dłuższą chwilę
tylko się na mnie patrzy. Ciepłobrązowe oczy, koloru mahoniu wydają się coś
mówić, ale nie umiem powiedzieć co.
- Odezwij się… - błagalny ton w moim głosie sprawia, że Keb,
najbardziej beznamiętny facet na ziemi porusza się niespokojnie. – Proszę cię, chociaż raz powiedz, co
myślisz, chociaż raz zaszczyć mnie osobiście jakimś przekazem, skierowanym
bezpośrednio do mnie… - słowotok się zaczął, nic na to nie poradzę. Wiem, że
tego nie powstrzymam. Keb przypatruje mi się z nieodgadnionym, jak zawsze,
wyrazem twarzy, a ja ciągnę swoją tyradę jeszcze przez dłuższy czas.
- Nie umiem tak, Keb, nie potrafię. Nie wiem co w tobie
siedzi, nie umiem cię rozszyfrować. Nie wiem czy w ogóle chcesz ze mną być, czy
tylko mnie tolerujesz, bo myślisz, że musisz… Nie wiem nic… - głos mi się
załamuje, a on jak zwykle się nie odzywa. No tak, na co ja właściwie liczyłam?
Że nagle się zmieni? Że dla mnie się otworzy, choć przez tyle czasu tego nie
zrobił? A może on nic nie mówi dlatego, że nie chce mi sprawić przykrości, a
tak naprawdę, podobnie jak Valien, chce wymienić swoją partnerkę na kogoś
innego, na piękną, zgrabną Phoenix. Może on nie chce mieć kobiety, która chodzi
wiecznie umorusana ziemią, która zakłada podarte, wytarte spodnie tylko
dlatego, że są wygodniejsze i praktyczniejsze od tych seksownych?
Wzdycham cicho i spuszczam wzrok. Wyszarpuję dłoń z jego
uścisku i odwracam się od niego, mając nadzieję, że nie widział moich łez.
Ruszam przed siebie, w gęstwinę lasu. Idę szybciej niż
zwykle, co jakiś czas pociągam nosem. Próbuję się skupić na tym, co mnie
otacza. Ptaki i ich świergot nad głową. Szum liści w koronach drzew, mały
strumyk pod moimi nogami, ruda kita uciekająca za krzaki.
Uśmiecham się lekko, bo przypomina mi się mina Phoenix,
kiedy odratowany z pożaru lisek wybrał ją. Podszedł i zaczął się do niej
przytulać, a ona kompletnie nie wiedziała, co ma zrobić. Patrzyła na mnie
bezradnie, aż w końcu schyliła się i dotknęła miękkiego futerka. Lisek wygiął
grzbiet, żeby nosem dotknąć jej dłoni. Chłodny dotyk jego języka sprawił, że
pisnęła i doskoczyła, żeby za chwilę wziąć go na ręce i pozwolić mu się wtulić
we własną szyję. Wtedy chyba zrozumiała, dowiedziała się co warto ratować i
dlaczego ja tak bardzo płakałam za tymi wszystkimi stworzeniami, których
uratować nie mogłam, bo przybyliśmy za późno. Pamiętam, że skinęła do mnie
głową, jakby mi dziękowała za uratowanie małego rudzielca. Teraz lisek jest
jej. Nie odstępuje jej nawet na krok. Jest niesamowity i świetnie sobie radzi,
mimo swojej ułomności.
Trzask gałęzi za mną wyrywa mnie z zamyślenia. Wiem, że to
on, ale nie wiem czego chce i nie mam zamiaru na niego patrzeć, dopóki nie
zacznie rozmawiać.
- Odczep się! – krzyczę i słyszę, jak zwalnia, a potem się
zatrzymuje. To daje mi czas.
Uciekam, pędzę przed siebie, choć nie wiem gdzie dokładnie
się znajduję. Wiem tylko, że obóz jest coraz dalej, bo w lesie robi się
ciemniej i ciemniej.
Kiedy jestem już przekonana, że jego nie ma i nie będzie
przy mnie w najbliższym czasie, zatrzymuję się i siadam na porośniętym mchem
kamieniu. Palcami wystukuję jakiś rytm na własnych kolanach, zamykam oczy i
próbuję się uspokoić. Nie mogę zrozumieć dlaczego on ze mną nie rozmawia. Nie
umiem pojąć jego zachowania i jego
spojrzeń, które raz pokazują mi jak bardzo męczy go moje towarzystwo, żeby
innym razem dawać mi do zrozumienia, że jednak lubi tę bliskość, na którą
czasami mi pozwala. No bo co, do cholery miało znaczyć to dzisiejsze gładzenie
po ramieniu? Jeśli to nie był gest czułości, to nie wiem co to było... A jeśli
chciał mi w ten sposób coś powiedzieć, to przecież mógł się po prostu odezwać.
Nie kapuję, kompletnie nie jarzę o co mu chodzi. Czemu on nie mówi? Prawie w
ogóle się nie odzywa.
Bezsilność – to chyba właśnie czuję.
- Dlaczegooooo!?- mój krzyk przecina powietrze.
Odpowiada mi mrożący krew w żyłach krzyk jakiegoś ptaka.
Zrywam się na równe nogi. Otaczają mnie nieprzeniknione ciemności. Kompletnie
nie wiem gdzie jestem. Po omacku biegnę stronę dźwięku. Słyszę łomot ciała
uderzającego o ziemię. Ptaszysko musiało być duże, może orzeł, albo coś… Ale
skąd orzeł w środku tak ciemnego, gęstego lasu? Skąd?
Biegnę dalej. Potykam się o korzenie. Wstaję i pędzę dalej.
Znowu krzyk jakiegoś zwierzęcia rozdziera moje serce na kawałki. Nie mogę
znieść cierpienia, które słyszę w jego wrzasku. To nie wołanie o pomoc. To
ostrzeżenie. Znowu ciało upada na ziemię. Bliżej mnie. Po lewej. Ignoruję
instynkt, który każe mi uciekać. Biegnę w tamtą stronę, mając nadzieję, że może
uda mi sie znaleźć ofiarę, że może jeszcze jej pomogę.
Kolejny wrzask. Ktoś biegnie z boku, coś szeleści. Moje
serce przyspiesza, biegnę ile sił w nogach. Klękam – tu powinna być poprzednia
ofiara. Macam ziemię. Liście i igliwie i mech. Nic nadzwyczajnego. Przestaję
rozumieć, co się dzieje.
Coś spada na mnie. Odskakuję, a potem wracam, żeby sprawdzić
co to było. Macam, aż znajduję ptasie pióra. Jego serce jeszcze przez chwilę
bije. Trzy uderzenia i cisza. Biorę go na ręce i pędzę dalej. Tym razem chcę
uciec, ale nie daję rady. Z mroku wyłania się jakaś nieregularna, ciemna
sylwetka. Widzę tylko pędzącą w moją stronę czarną kulę, a potem okropny ucisk
w piersi. Upadam na plecy, a zjawa zbliża się do mnie. Robi się coraz bardziej
materialna, jej ciemne dłonie zaciskają się na mojej szyi. Dusi mnie. Oczy mam
szeroko otwarte i, mimo, że chcę mrugać, nie mogę ich zamknąć. To coś, ten
demon wiszący nade mną powstrzymuje moje wszelkie ruchy. Nic nie mogę zrobić.
Jestem bezsilna.
Nagle coś odrywa napastnika ode mnie. Widzę jak atakuje go
kilka orłów, a potem z cienia wyłania się znajoma sylwetka. Napięte mięśnie
lśnią dziwną poświatą w mroku lasu. Zbliża się powoli, trzymając dłonie za
plecami, dopiero, kiedy jest tuż koło mnie wyciąga je przed siebie i otwiera
dłonie, wypuszczając całą chmarę świetlików. Ich światło powoduje, że demon się
cofa. W lesie nagle robi się jaśniej. Świetliki zostają jeszcze przez chwilę i
odlatują dopiero na skinienie głowy tego, który je tu przyniósł.
Keb klęka koło mnie. Nie widzę wyraźnie jego twarzy. Mój
wzrok chyba nie jest tak dobry, jak kiedyś był. On wyciąga ręce w kierunku
mojej lewej piersi, przy której wciąż trzymam ptaka. Zabiera go z mojego
uścisku, choć ja się bronię.
- Zostaw! – warczę na niego, a on odchyla na siłę moje ręce
i pokazuje mi, co ściskałam. Ze zwierzęcia został tylko szkielet. Odrzuca go na
bok, a ja wybucham histerycznym szlochem. Kolejna istota padła ofiar jakiejś
idiotycznej wojny, która nie wiadomo skąd się wzięła. Nie mogę powstrzymać łez.
Keb pochyla się nade mną i przygląda się uważnie mojemu
lewemu ramieniu. Kręci głową, a jego twarz wykrzywia gniew. Wstaje i odchodzi
kawałek ode mnie.
- Nieeeeee! – wrzeszczy na całe gardło.
Próbuję się podnieść, ale nie mogę, za to z radością stwierdzam,
ze odzyskałam wzrok. Obracam więc głowę, żeby zobaczyć co go tak wzburzyło.
Prawie wymiotuję, kiedy dociera do mnie, że ziejąca rana i smród spalenizny
pochodzą z mojego ciała. Cały lewy bok mam osmalony, wygląda koszmarnie,
krwawi, sączy się z niego coś dziwnego. Zaczynam krzyczeć. Nie chcę tak odejść.
Niby wiem, że jesteśmy odporniejsi niż ludzie, ale cholera wie co mnie przed
chwilą próbowało zabić. Jeśli to Żywioł, to jestem już martwa. Ta świadomość
powoduje, że zaczynam się dusić. Wyciągam rękę, bo chcę, żeby mnie przynajmniej
dotknął po raz ostatni.
- Keb… - szepczę.
Ociera oczy wierzchem dłoni i odwraca się twarzą do mnie.
Jego oczy są przekrwione, czerwone. Włosy ma rozczochrane, a ciało pokaleczone
przez gałęzie, przez które prawdopodobnie przedzierał się, zanim mnie tu
znalazł. Podchodzi do mnie. Dotykam chyba najgłębszego rozcięcia – jego
ramienia.
- Przepraszam… - szepczę, a on zaciska mocno szczękę, jakby
go coś bolało. Omiata mnie wzrokiem, a w końcu patrzy mi prosto w oczy.
- To nic… - gładzi mój policzek. – Jak zwykle, myślisz tylko
o innych, koch… - nadzieja odżywa w moim sercu trzema mocnymi uderzeniami, ale
on nie kończy zdania, urywa gwałtownie, odwraca nagle głowę i łapie się za lewą
pierś. Zakrywa nasz znak. Przez chwilę myślę, że kogoś wzywa, ale potem spod
jego dłoni wypełza najpierw czerwony ślad, jak zaogniona skóra, a zaraz potem
czarny tusz. Keb odsuwa dłoń i wtedy widzę dokładnie, że jego tatuaż jest
większy niż był. Dotykam go lekko, a on łapie mój nadgarstek i oplata sobie
moją rękę dookoła szyi. Potem lekko, bez wysiłku podnosi mnie z ziemi.
- Chodźmy – szepcze muskając ustami moje czoło.
Otwieram szeroko oczy. Czy naprawdę muszę być umierająca,
żeby się do mnie odezwał? Czy naprawdę nie może skończyć poprzedniego zdania?
Koch-co? Ile jest słów na koch…? W tej chwili w głowie mam jedno, ale wiem
dlaczego – po prostu chcę to usłyszeć. Patrzę na niego, zastanawiam się, czy
naprawdę mógł właśnie to mieć na myśli. Obserwuję jego ruchy. Ogląda mnie
wzrokiem specjalisty, jakby oceniał czy mam szansę na przeżycie, czy nie.
Nie, nie o to mu chodziło. Koch-co innego. I już. Wzdycham
ciężko.
- Chodźmy – powtarza.
Uśmiecham się do niego, trochę smutno, trochę naprawdę. Z
jednej strony źle mi, po tym, co sobie właśnie uświadomiłam, z drugiej, nie mam
zamiaru zaprzepaścić ani chwili, którą mogę spędzić blisko niego. Tak mało ich
było…
Opieram głowę na jego ramieniu i napawam się jego
bliskością. Trwa to jednak tylko kilka sekund, bo nagle ból w lewym ramieniu
sprawia, że napinam wszystkie mięśnie, prostuję się jak struna i zaczynam
wrzeszczeć. Miotem się jak wściekła. Keb nie może mnie utrzymać, więc wypuszcza
mnie z objęć. Uderzam o ziemię, ale nawet tego nie czuję. Moje ciało przeszywa
taki ból, jakiego nikt nigdy nie znał. Ręka, bark, cały bok pieką, jakby mnie
ktoś palił żywym ogniem. Potem czuję, jakby coś wwiercało mi się w głowę.
Wymiotuję z bólu, raz, drugi, trzeci. Spoglądam przerażona na Keba i widzę w
jego twarzy odbicie swoich obaw. Nie ma pojęcia co się dzieje. Przy kolejnym
ataku zaciskam mocno powieki. Boli mnie wszystko. Jakby mi ktoś łamał kości,
jakby tłukł mnie kijem, jakby rozrywał mnie od wewnątrz. Znowu krzyczę.
Tracę przytomność. Teraz jest już tylko cisza i błogi
spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!