Me

Me

środa, 18 października 2017

Żywioły: Ogień 1 - Dalsze plany

V.
Jesteśmy wszyscy w jadalni,  w zamku Ziemi. Tu mamy kolejną naradę, choć ja nie wiem po co się naradzać. Nie chce mi się jednak kłócić. Zmęczyło mnie bycie czarną owcą. Wolałbym, żeby wszyscy się ode mnie odwalili. Wszyscy poza nią. Ale siedzimy teraz przy stole, jak Stwórca przykazał. Po jej lewej ręce siedzi ten kretyn, Assan. Ja jestem naprzeciwko, ale stół Ziemi jest większy niż nasz, czy Wody. Choćbym nie wiem jak chciał, nie mogę się teraz nijak do niej zbliżyć. Nie mogę jej nawet kopnąć w kostkę. Nic nie mogę zrobić. Irytuje mnie to, ale wpatruję się tylko w nią. Nie odwracam wzroku ani na sekundę i wiem ,że ona to czuje. Wiem, że wie... Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, a ja lekko unoszę jedną brew, niemo pytając „jak było, kochanie”, widzę jak jej blada twarz nabiera koloru, niemal słyszę, jak przyspiesza jej serce i spłyca się oddech i prawie czuję, jak zaczynają jej się pocić ręce ze zdenerwowania. Unoszę jeden kącik ust i przymykam lekko oczy, żeby wiedziała, że wiem, że widzę.
- Słuchajcie! – z zamyślenia wyrywa mnie Keb. – moim zdaniem, musimy się podzielić, żeby jak najszybciej odnaleźć nasze Elementy i scalić Totemy. Tylko w ten sposób możemy szybko zakończyć ten cały cyrk i zamknąć misję, jeśli dobrze zrozumiałem. – kątem oka widzę, jak patrzy na Tadi czekając na potwierdzenie z jej strony, ale ona tylko pociera powiększony tatuważ na przedramieniu. Zauważyłem go już wcześniej. Podejrzewam, że powiększył jej się, kiedy walczyła ze sobą, żeby ratować Eriona.
Tadi nie jest z nami, więc nie odpowiada, robi to za nią Erion. To Kebowi wystarcza. Nalani od dłuższego czasu patrzy mi w oczy, ale widzę po jej zachowaniu, że zaraz odwróci wzrok. Coś jej się nie podoba.
- Jak proponujesz się podzielić? – pyta, spoglądając na Eriona. Przyglądam jej się uważnie po raz kolejny. Jasne blond włosy, jasne oczy koloru lodu, delikatne, lekko wydęte usta, symetryczne, subtelne rysy twarzy... ona jest po prostu ładna. Ale to co mnie w niej najbardziej pociaga, to o dziwo, nie wygląd. To spokój, jaki potrafi zachować w niemal każdej sytuacji, to opanowanie i zdolność trzeżwej oceny sytuacji. To też subtelne ruchy, jakie non stop wykonuje. Ona nie siedzi nigdy spokojnie. A to bawi się włosami, a to macha nogą pod stołem, a to przebiera palcami. Ciągle w ruchu.
- Myślę, że jeśli podzielimy się Żywiołami... – zaczyna Keb, ale Nalani natychmiast przerywa mu, podnosząc rękę do góry i wstając.
- ...to, - mówi jakby kończyła za niego – jeśli zaatakują nas Cienie, część z nas nie ma szans. Ogień i Wiatr jakoś dają sobie z nimi radę, ale my nie mamy szans... Z Aniołami sobie jakoś poradzimy, bo Assan umie z nimi rozmawiać – ściska delikatnie jego ręce, a moja szczęka automatycznie się napina, moje ręce zwijają się w pięści i tylko szybka reakcja Phoenix, która kładzie mi dłoń na udzie powstrzymuje mnie od zrobienia czegoś głupiego. – Proponuję podzielić się na pół. Po dwie pary w grupie. Jeśli dobrzerzmy grypy mądrze, powinniśmy mieć większe szanse...
- Z Cieniami rdzi sobie Ogień i ... – zaczyna Keb
- I my – odzywa się Erion. – wniosek więc taki, że nie idziemy z Ogniem. 
Keb kiwa głową.
- Ze światłem poradzimy sobie my – kontynuuje Nalani – i Ziemia. – patrzy na Keba – Jaskinie, ciemne jasy, te sprawy... – Keb przytakuje.
Jestem z niej dumny. Już widzę co zrobiła. Widzę co próbuje zapewnić. Chce, żebyśmy byli razem. Patrzy na mnie pytająco, jakby nie wierzyła, że załapałem. Unoszę jedną brew i lekko pochylam głowę, uckładam dłonie, jak do oklasków, a ona uśmiecha się serdecznie i szepcze nieme „Nie ma za co”
- Wiec pozostaje tylko stwierdzic kto z kim...
- My weźmiemy was. – Assan wpada Kebowi w słowo, zanim ten zdąży dokończyć.
- Myślę, że my powinniśmy iść z Wodą. Lepiej się uzupełniamy, jako antagonizmy – odzywa się Phoenix. Ewidentnie próbuje zrobić coś, żebym się nie odezwał, a jednocześnie broni moich racji, broni tego, co moje.
- Nigdzie z Wami nie pójdę – Assan wstaje.
- To zostań. – odparowuję, starając się zachowywać choć trochę powściągliwiej niż on – Zaopiekuję się Nalani.
Assan odsuwa krzesło i idzie w moją stronę. Nalani biegnie za nim, a kiedy ten dopada do mnie i mnie popycha, wychodzi przed niego i kładzie mu dłoń na piersi.
- Uspokój się! – krzyczy na niego, na niego, nie na mnie, mi posyła przepraszające spojrzenie. Zwycięstwo numer milion, palancie – Zrobisz to, co ustalimy i koniec. Zostać nie możesz, bo ja z Aniołami gadać nie umiem. Ty tak. – łapie go za rękę i ciągnie na jego miejsce. Sadza go na krześle, opiera ręce na jego ramionach i przez chwilę tak stoi.
 - Nam jest wszystko jedno – wypala Erion, chyna starajać się załagodzić sytuację, ale tylko ją zaognia, bo Assan się znowu szarpie.
Ja siedzę rozparty na krześle i obserwuję przedstawienie. Próbuję udawać, że nic mnie nie interesuje. Załozyłem nogę na nogę. Wepchałem do ust trochę tytoniu i żujęgo nieśpiesznie. Patrzę się w jeden punkt. Moja twarz jest luźna. Nie uśmiecham się, nie robię złośliwych min. Jestem neutralny, jak Szwajcaria. Oczywiście wszyscy wiedzą, że to gra. Że to wszystko tylko przedstawienie, które właśnie odstawiam, bo wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że dałbym się pokroić, żeby pójść z Nalani.
Assan się gotuje. Keb patrzy z nadzieją na Nalani, a ona kiwa w moją stronę, ale potem wskazuje ruchem głowy Assana i wzrusza ramionami. Keb robi najmądrzejszą rzecz, jaką może w tej chwili i zarządza, że zajmiemy się tym następnego dnia rano, bo teraz czeka nas uczta, a po uczcie musimy wszyscy odpocząć i zregenerować siły. Patrzy się przy tym wymownie na mnie i na Nalani. Ma oczywiście rację, że razem się nie zregenerujemy, ale szczerze powiedziawszy mam to w dupie. Teraz mam dwie rzeczy na tapecie. Jedna jest oczywista – Nalani, a poza tym jestem głodny. Kiedy przyjechaliśmy tu, nie zdążyłem prawie nic zjeść i poszedłem się z nią lizać na drzewie. Zjadłbym konia z kopytami.
Kiedy wnoszą jedzenie zapominam na chwilę, że mam się gapić tylko na nią i pochłaniam jakieś straszne ilości. Żołądek przestaje mi burczeć dopiero po 3 pełnym talerzu. Wiem, że reszta o czymś rozmawia, ale mnie to nie interesuje. Głód jest teraz ważniejszy. Kiedy kończę, orientuję się, że wszyscy czekali już tylko na mnie.  Popijam ostatnim kieliszkiem wina i wstaję od stołu.
 - To jak? – pytam, patrząc jej prosto w oczy - idziemy odpocząć ?
Wszyscy wstaja. Pierwsi odchodzą od stołu Tadi z Erionem. Assan ciągnie Nalani za rękę, ale ona się opiera. Keb z Omalą poddają się jako następni. Phoenix stoi przez chwilę, patrząc na mnie, po czym informuje mnie, że zachodnie skrzydło, trzecie drzwi po lewej to nasz pokój i że jak będę chciał to wpadnę.  Ja jednak nie mam zamiaru. Patrzę na Nalani i wychodzędrugimi drzwiami z jadalni, kierując się do wyjścia z zamku, a nie głębiej w jego czeluścia. Myślę, że zrozumie gdzie idę.
Po drodze znajduję skrzynię z kocami i poduszkami przygotowanymi na zimne noce na patio. Biorę tyle, ile dam radę i zanoszę na nasze drzewo. Po chwili słyszę kroki na wilgotnej od rosy trawie. Uśmiecham się sam do siebie. Stąpa lekko, powoli, jej ruchy są sprężyste i delikatne. Wspina się na górę i kładzie mi dłoń na ramieniu, żeby dać mi znać, że już jest. Odwracam się gwaltownie i łapię jej twarz w dłonie. Całuję mocno, nie zwracając uwagi na nic innego. Kładę ją na kocach, przykrywam innymi. Nie odzywamy się do siebie. Delikatne gesty i pocałunki wystarczają nam w zupełności. Kładę się koło niej. Patrzymy w niebo pełne gwiazd. Przyciągam ją mocniej do siebie, żeby jej głowa znalazła się na moim ramieniu. Przyciska usta do mojej szyi a we mnie zaczyna szaleć ogień. Łapię jej nadgarstki a ona krzyczy lekko, podniecona. Uśmiecham się pierwszy raz od bardzo dawna, mam jednak świadomość, że ona tego nie widzi. Moja twarz jest w cieniu. Całuję ją mocno ,a potem włącza mi się rozsądek i odpowiedzialność. Kładę się, owijam ją jedmym kocem, a siebie drugim, żeby jak najbardziej oddzielić nasze ciała. Żebyśmy mogli nabrać sił na dalszą walkę z cholera wie czym. Obejmuję ją tylko i przyciągam na swoje ramię. Moje mięśnie robią za poduszkę dla niej. Wzdycha lekko, a potem powoli wypuszcza powietrze.

 - Mój Ogień... – szepcze zasypiając, a ja mam ochotę skakać z radości.  

niedziela, 15 października 2017

Żywioły: Ogień - Prolog

Pamięci Jurka, który został brutalnie zamordowany, mniej wiecej wtedy, kiedy zaczelam to pisac... 


Come to me
From a dark, dark road.
Save me now
When the time calls to go
Burn me
Love me
Feel me
Taste me
In the cold wind
CHASE ME!


Stwórca spojrzał na swoją ulubioną planetę i uśmiechnął się nieznacznie. Obserwował losy tego dzieła codziennie. Był pod ogromnym wrażeniem tego, jak radzą sobie jego wybrańcy, był pod wrażeniem tego, że nadal, mimo wielu przeciwności i mimo tarć wewnątrz grupy, trzymali się razem. Tak naprawdę, obserwowanie Ziemi było jedyną rozrywką, którą miał w ciąg dnia. Już parę razy żałował, że nie ma materialnego ciała, żeby odtańczyć taniec radości, kiedy Ogień w końcu powiedział Wodzie, co czuje. Albo kiedy Powietrze złamała klątwę milczenia, żeby ratować swojego ukochanego. Ich tatuaże się powiększały, co świadczyło o tym, że dochodzą do prawdy, do swojego prawdziwego przeznaczenia, a nie do tego, które zostało w nich sztucznie zaszczepione klątwą jednego z pozostałych Stwórców. Wiedział, że ich świadomość rośnie. Wierzył w to, że w końcu każde z nich po swojemu złamie swoją własną klątwę i uzyska pełen tatuaż. Wierzył w to, że w końcu kiedyś, razem pokonają klątwę rzuconą na całą planetę i dzięki temu wrócą do bycia tym, kim być powinni – wrócą do postaci zwykłych ludzi, bez nadprzyrodzonych mocy i nienaturalnie wyolbrzymionych cech charakteru.
Wiele razy go zaskakiwali. Ziemia zaskoczył go, kiedy postawił życie ukochanej nad losami planety i wezwał Anioły. Woda zaskoczyła go dwa razy – raz kiedy dziewczyna wybrała ogień, częściowo przełamując swoją klątwę, a drugi raz, kiedy chłopak stracił panowanie nad sobą, mimo, że powinien być bardzo spokojny, bo tę cechę u niego uwydatnił. Uczucie, które go łączyło z kobietą spod znaku tego samego Żywiołu musiało być czymś, czego nie docenił przy przemienianiu ich. Nie spodziewał też się, że pierwszym, który całkowicie pokona osobistą klątwę będzie Ogień. Nie spodziewał się wielu rzeczy, ale wiele rzeczy przewidział.
Stwórca ciągle był zly sam na siebie, że zaczął się mieszać w to, co działo się pod szklaną kulą. Wcześniej wydawało mu się, że na Ziemi panuje chaos, ale okazało się ,że to było nic w porównaniu z tym, co zaczęło się dziać, kiedy tylko się wtrącił. Żywioły Ciemności powierzchnię planety, atakując  i zabijając wszystko, co się rusza.Wiedział, że to wszystko jego wina, mimo, że nie powiłał ani Demonów ani Aniołów. To było konsekwencją jego głupoty. Wiedział już teraz, że jego próba pomocy była skazana na niepowodzenie. Zrozumiał, że Prawo Stworzenia po coś istnieje i że koleje tworzonych światów są takie, jakie są, po to, żeby Stwórcy uczyli się na własnych błędach. Zmienianie dzieła w trakcie nie pozwala na poznanie mechanizmów jego działania ani przyczyn porażki, jeśli świat się rozpadnie. Dlatego zmiany były zakazane. Kara którą dostał była dla niego bardzo dotkliwa i wiedział, że do końca swej kariery, nigdy więcej nie będzie interweniował, nawet jeśli stworzony przez niego świat, miałby zaraz wybuchnąć. Nie wolno mu i koniec. Wiedział, że za jego błąd płacą inni – płaci jego ukochana ósemka. Był z nich bardzo dumny, z tego jak sobie radzili ze wszystkim, co zostało przed nimi postawione, z tego jak byli w stanie się zjednoczyć w obliczu niebezpieczeństwa, mimo wielu rzeczy, które ich dzieliły i mimo, tak naprawdę, sprzecznych pragnień.
Tego dnia był bardziej zadowolony niż zwykle. Świętował pierwsze małe zwycięstwo, albo razczej świętowałby, gdyby miał jak i z kim. Okazja jednak była i to przełomowa, pierwszy krok do uratowania jego ukochanego dzieła został postawiony. Jeden z czterech Totemów był już w posiadaniu Żywiołów. Nie mógł powstrzymać okrzyku radości, kiedy go tworzyli. W duchu im kibicował i gdyby był czymś więcej niż tylko obłokiem świadomości, pewnie z wypiekami na twarzy obserwowałby ich poczynania.
Wiedział, że jeszcze nic nie jest przesądzone, wiedział, że klątwy Rady mogą jeszcze zabić jego planetę. Wiedział też, że nic nie może zrobić, żeby to powstrzymać. Wiedział, że nie powinien się wtrącać i że konsekwencje jego akcji ponoszą teraz jego wybrańcy, ale z jednego był dumny. Z tego, kogo wybrał na ośmioro przywódców.
Ogień już pokazał swoją odwagę, Woda swój spokój, Ziemia zdolności przywódcze, a Powietrze determinację w dążeniu do celu.
Z niecierpliwością czekał na to, co stanie się dalej...




Żywioły: Powietrze 35 - Pierwszy element

K.
Jesteśmy już w ósemkę. Powoduje to pewne problemy. Valien i Assan zdecydowanie nie odpuszczą. Ani jednemu, ani drugiemu się nie dziwię. Nalani ciągnie do Valiena. Zdaje się, nie powinno mnie to dziwić. Chyba widziała w nim coś, czego nikt inny nie widział. Erion opowiedział mi o tym, co działo się od czasu, kiedy Valien do nich dołączył. Podobno uratował ich żcie dwukrotnie, w tym raz poważnie narażając swoje. Nie spodziewałbym się tego po nim. I nawet mimo, że czuję, że pewnie w dużej mierze robił to dla siebie i Nalani, nie potrafię nie patrzeć na niego inaczej, niż przedtem.
Kiedy tylko znaleźli się z Nalani w swojej obecności, nie mogli się powstrzymać. Nie dziwię się żadnemu z nich. Sam niedawno mało nie straciłem Omali i teraz nie odstępuję jej na krok, zawsze jestem super świadom tego gdzie ona jest i co się z nią dzieje. Zresztą, zaczynam chyba powoli doganiać Valiena i Nalani, bo mój tatuaż też zaczął się powiększać, kiedy powiedziałem jej, że ją kocham. Jakby coś we mnie pękło, poczułem wtedy jakbym się narodził na nowo. Rozumiem więc ich głód, po kilkudniowej rozłące, w trakcie której nie wiedzieli czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą.
Prawda jest jednak taka, że nie możemy siedzieć i batrzeć w gwiazdy wtedy, kiedy tylko tego chcemy. Musimy się zająć naszą misją, a żeby się nią zająć musimy wszyscy zrozumieć jej prawdziwe znaczenie. Według mnie, w tym może nam pomóc tylko Tadi. Erion twierdzi, że ona coś wie i że dziś jest gotowa, żeby nam powiedzieć. Robię to niechętnie, ale muszę ściągnąć Valiena i Nalani, żeby uczestniczyli w tym z nami.
- Dobrze, czyli dzisiaj? – pytam jeszcze raz Eriona, żeby mieć pewność – Tylko dzisiaj?
Tadi szybko kiwa głową. Trochę zbyt szybko jak na mój gust.
- Nie dzisiaj, teraz – poprawia mnie Powietrze.
- ok, gdzie się spotykamy?
Erion patrzy chwilę na Tadi, a ta szepcze mu coś na ucho.
- Przy samolocie, za 5 minut.
Biorę Omalę za rękę i wychodzę z jadalni, gdzie właśnie odbyliśmy krótką naradę.  Chcę iść delikatnie uprzedzić Vala i Nalani, że za chwilę będą potrzebni. Żeby skończyli to, co zaczęli, albo odłozyli to na chwilę w czasie. Chce, żeby było to dla nich jak najmniej uciążliwe. W drzwiach wyprzedza mnie Assan, przecina błonia, zatrzymuje się pod cedrowym drzewem i zanim zdążę go powstrzymać, rzuca kamieniem w Valiena. W Valiena, który właśnie dopiera się do Nalani. Błąd!
Val zeskakuje z gałęzi, wygląda na wściekłego, ale o dziwo nie rzuca się na Assana, tylko łapie go za kołnierz. Nie jest dobrze, muszę ich jakoś rozdzielić, a nie mogę jawnie stanąć po stronie żadnego z nich. Jednemu obiecałem, że pomogę mu odzyskać kobietę, a drugi po prostu ma rację i moje serce jest po jego stronie.    
- Val – mówię – mamy coś do zrobienia.
Nie reaguje na mój głos, nie daje znaku, że cokolwiek załapał. Nalani podchodzi do niego i skupia jego uwagę na sobie. Szepcze coś do niego, chwilę potem całują się namiętnie. Jestem pod wrażeniem tego, jak to oboje rozegrali. Nie dali się sprowokować Assanowi, no może Valien, troszeczkę... Rozegrali to po mistrzowsku. Są ze sobą i nic innego ich nie obchodzi. Assan gotuje się, widzę, jak zaczyna się trząść, szybko wzywam Eriona, bo wiem, że Omala nie da rady mi pomóc w tej chwili. Phoenix też nie. Assan rzuca się do ataku, raczej nie patrząc na co się zamachuje, w ostatniej chwili łapię go za ramię, żeby nie wymierzył ciosu Nalani. Odciągam go dopiero przy pomocy Eriona. Phoenix podchodzi do niego blisko, rozrywa jego koszulę i przykłada mu ręce do piersi. Assan słabnie. Mądra dziewczyna, odbiera mu moc, osłabia Wodę Ogniem, wie, że to też ostudzi trochę jego emocje.
- Uspokój się! – warczę na Assana – To nie czas i miejsce.
Rzuca mi gniewne spojrzenie, ale nie odzywa się słowem.
- możemy iść – pytam wszystkich.
Kiwają głowami, więc gestem proszę Eriona, żeby ich prowadził. Ja będę szedł z tyłu, muszę mieć oko na wszystko. Obejmuję Omalę ramieniem i przyciągam do siebie. Assan próbuje się zbliżyć to do Valiena to do Nalani. Krąży dookoła nich. Phoenix zachowuje się jak bufor. Gdziekolwiek on się nie przesunie, ona staje pomiędzy nim a nimi. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem jej instynktu i jej lojalności wobec Valiena. Wiem, że on też to zauważa, bo w którymś momencie zagarnia ją remieniem do siebie i przytula mocno.
- Przestań głupolu! – Phoenix klepie go po ramieniu i wyrywa się z jego uścisku, żeby znowu robić za bufor – nie przeszkadzaj mi jak się bawię – wybucha śmiechem.
Val kręci głową, a Nalani przysuwa się bliżej do niego uciekając przed bliskością Assana. Prawie by mnie to wszystko bawiło, gdybym nie wiedział, że podszewką tej zabawy jest nieszczęście conajmniej jednego z nich.
Jesteśmy na miejscu. Tadi głaszcze rozbity samolot, Erion przygląda się jej. Chyba sam nie wie o co chodzi...
- Tadi? – woła ją cicho...
- Kiedyś...
Erion marszczy czoło, czeka na ciąg dalszy.
- pamięć, ważne – tadi grzebie w kieszeniach – nasze, moje – wyciąga spod kurtki jakąś książkę.
- Yates... – Erion szepcze coś do niej, chyba wiersz Yatesa właśnie...  Tadi powtarza
- „Gdybym miał niebios wyszywana szatę
Z nici złotego i srebrnego światła,
Ciemną i bladą, i błękitną szatę
Ze światła, mroku, półmroku, półświatła,
Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy,
Lecz biedny jestem: me skarby - w marzeniach;
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy;
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach”
Nic nie rozumiem i sądząc po minach reszty, oni też nie. Tadi przyciska tomik do piersi po czym odwraca się w stronę samolotu.
- Ja i ty – mówi głośno i wyraźnie. Chyba pierwszy raz słyszę jej głos nie tak, jakby był za mgłą. – Nasza przeszłość, nasza przyszłość, to, co mamy najważniejsze. Żeby wrócić tam gdzie byliśmy, żeby zdjąć klątwę. Cztery symbole. Cztery połączone. Dopiero wtedy klątwa spadnie. – to mówiąc kładzie tomik na skrzydle samolotu.
Oślepiający blask, powoduje, że wszyscy się cofamy nagle, jakby w przestrachu. Przyciągam Omalę bliżej do siebie, jakbym się bał o jej życie. Domyślam się, że Valien robi to samo z Nalani.
Jasne światło pulsuje przez chwilę, staram się otworzyć oczy choć trochę, żeby widzieć co się właściwie dzieje. Tadi stoi po kostki w błocie. Samolot zniknął. Na ziemi w jego miejscu, dokładnie pod skrzydłem, na którym Tadi połozyła książkę, leży jakiś świecący przedmiot. Jego blask blaknie z każdą chwilą i wiem, że już niedługo będziemy mogli do niego podejść. Przybliżamy się wszyscy o krok. Ciekawość bierze górę.
Tadi schyla się i podnosi z ziemi przedmiot, Erion staje za nią jakby chciał ją asekurować, żeby się nie przewrociła. Dziewczyna wyciąga w górę ręce z tym, co przed chwilą stworzyła. Szary kamień, ćwiartka koła, nierówno oderwana od reszty. Na przedzie widzę symbol Żywiołu Powietrza.
- Cztery kawałki – Tadi uśmiecha się do nas. – cztery żywioły. Dwa kawałki na każdy.
Kamień Powietrza, jeden z czterech legendarnych totemów, które mają magiczną moc, tylko wtedy, kiedy są razem. Spoglądamy po sobie. Widzę jak w Valienie wzbiera gniew, bo zaczyna rozumieć to, co ja. Nie on i Nalani. On i Phoenix będą musieli stworzyć symbol ognia.  A ona z jego nemezis. Jego kobieta i jego wróg. Nie podoba mu się to. Zapada cisza. Widzę jak Val i Assan mierzą się wzrokiem. Woda wygląda, jakby właśnie wygrał los na loterii, Ogień, jakby ktoś go połknął, przeżuł i wypluł. Nalani kurczowo trzyma się kurtki Valiena, a Phoenix chyba zapomniała o byciu buforem. Mam wrażenie, że właśnie wszyscy przeżyliśmy szok.
- To teraz zaczynamy fajną część – odzywa się w końcu Erion. – jedna czwarta tego, co może zakończyć naszą misję jest już w naszych rękach. Teraz musimy znaleźć resztę.
- Ale jak? – Omala chyba po raz pierwszy kończy wypowiedź na dwóch słowach.
Erion patrzy na Tadi, jakby oczekiwał dalszych podpowiedzi, ale ona wzrusza tylko ramionami.
- To jest bardzo dobre pytanie... – urywa i wzdycha ciężko  - na które każdy z nas musi znaleźć własną odpowiedź...
- Dopre pytanie... – powtarzam w myślach  - bardzo dobre...




KONIEC

sobota, 14 października 2017

Żywioły: Powietrze 34 - Ha!

V.
W końcu. Jest przy mnie i chyba zrozumiała, że jednak tak ma być. Leżymy na gałęzi cedru, razem, jak we wspólnym łóżku. Parę razy muszę ze sobą walczyć. Pragnę jej całej najmocniej na świecie, ale wiem, że do niczego nie może dojść. Nie jest jeszcze gotowa na to... Nie przeszkadza jej to prowokować mnie, żebym posunął się dalej, no bo jak inaczej nazwać pomruki zadowolenia, przesuwanie nosem po mojej szczęce, rozbieranie mnie... Tu to naprawdę przegięła. Musiałem użyć całej siły woli, żeby nie rozebrać jej do naga i nie wziąć całej na tym drzewie.
- Valien... – jej głos wyrywa mnie z zamyślenia, z rozważań o tym, co było przed chwilą, a raczej co mogło się stać przed chwilą.
-Hmmmm? – nie chce mi się odzywać, to wszystko zepsuje.
Nalani unosi się na łokciu, żeby na mnie spojrzeć. Widzę, że coś ją niepokoi, ale nie chce mi się teraz tym zajmować. Leżę sobie, ona jest przy mnie. Jest cisza i spokój. Nie widać tego idioty Assana, więc jest szansa, że będziemy mogli pobyć sami w spokoju. Patrzę jej w oczy i próbuję uspokoić gestem, przyciągnąć do siebie, żeby ją pocałować. Naprawdę nie mam teraz ochoty na filozoficzne dysputy. Niedawno mało nie zginąłem i jedyne czego teraz chcę, to święty spokój i jej obecność.
- Val... – zdejmuje moją rękę ze swojego policzka, całuje lekko wnętrze mojej dłoni, ale nie pozwala mi po raz kolejny się dotknąć, trzyma moją dłoń. Siada koło mnie i wpatruje się we mnie uparcie. Podnoszę się i przesuwam kawałek w stronę miejsca gdzie gałąź łączy się z pniem. Tam mogę usiąść wygodnie. Zapraszam ją koło siebie i opieram się plecami o pień. Przysuwa się bliżej mnie i łapie mnie za przedramię, delikatnie gładząc płatki śniegu na moim nadgarstku. Powoli podnosi na mnie wzrok, ale patrzy niepewnie, jakby nie była pewna czy za chwilę nie dostanie za coś bury. Kiwam zachęcająco głową.
- Valien, bo ja... – urywa i wbija wzrok w swoje palce, widzę, że się denerwuje. Wyciągam rękę w kierunku jej twarzy ale odsuwa się i kręci głową. – czemu... – znowu urywa i pociera mój nadgarstek. Już chyba wiem o co jej chodzi, ale chcę, żeby sama to powiedziała. Musi się z tym pogodzić. Musi sama zrozumieć. – czemu twój tatuaż jest cały, a mój nie? – jej głos drży, jakby bała się tego, co powiedziała, albo tego co może usłyszeć ode mnie za chwilę.
Podnoszę palcem jej głowę do góry, żeby spojrzała na mnie.
- a jak myslisz? – pytam cicho – jak ci się wydaje, dlaczego?
Próbuje spuścić wzrok, ale nie pozwalam jej na to, przysuwam się bliżej do niej, żeby mieć większą kontrolę nad tym, co się dzieje.
- bo... bo ty powiedziałeś... – rumieni się cała i niepewnie spogląda na mnie, a ja kiwam głową i przesuwam palcem po jej policzku.
- Powiedziałem, bo tak czuję. – doprecyzowuję.
- A ja... – urywa. Wiem, co chce powiedzieć, ale nie chcę, żeby się tym teraz przejmowała. Wiem, że nie jest gotowa. Wiem, że potrzebuje czasu, żeby rozgryźć wewnęrzne rozterki i wewnętrzną walkę między teoretycznym obowiązkiem, który łączy ją z Assanem, a tym, co łączy ją ze mną. Jestem pewien, że w końcu dojdzie do właściwych wniosków i nie potrzebuję, żeby się teraz tym przejmowała.
- A ty nie mów nic, bo mam dość tego gadania. – pochylam się w jej stronę, ale ona mnie powstrzymuje. – Nalani! – warczę, może trochę zbyt szorstko – to znaczy tylko tyle, że ja już doszedłem do tego, do czego dojść musiałem, dlatego mój tatuaż jest kompletny. Ty jeszcze do tego nie doszłaś. – kręci głową – Nie przyspieszysz tego nijak. To musi przyjść samo. – Wpatruje się w swoje dłonie i przebiera palcami. Wzdycham ciężko.
- Wiesz, kiedy sobie uświadomiłem, co do ciebie czuję? – potrząsa głową w odpowiedzi, więc kontynuuję – Podejrzewałem to już wtedy, kiedy wzywałaś mnie na pomoc w swoim zamku. – podnosi na mnie wzrok – dlatego nie przejmowałem się już wtedy gutkiem. – biorę jej dłoń i pocieram delikatnie wytatuowany nadgarstek – pewność zyskałem, kiedy prawie nie rozbiliśmy się samolotem, lecąc tu.
- Ojej! – zduszony okrzyk wyrywa się z jej ust. Nie wiedziała o tym. Ściaska moją rękę mocniej niż wcześniej i pochyla się w moją stronę.
- Nalani – mówie uspokajająco. – nic nam się nie stało. Mnie nic się nie stało. Co było to było, nie zmienię tego, ale to wydarzenie mnie ukształtowało w jakiś sposób. Musiałem ci to powiedzieć...
Uśmiecha się lekko i patrzy na mnie spod zasłony rzęs. Odsuwa się ode mnie. Widzę, że nostalgiczny nastrój ją ospuścił i możemy skończyć gadanie.
- Co powiedzieć? – jej głos jest niski, głęboki, uwodzicielski. Mam ochotę rozebrać ją do naga i... ale nie, nie tu i nie teraz. Ona musi być gotowa i to nie może być takie... To musi być inne, tylko nasze, wyjątkowe.
Podchodzę do niej na czworakach, łapię za dłonie i zmuszam, żeby się położyła. Piszczy lekko z podniecenia. Przyciskam jej nadgarstki do drzewa nad głową. Pochylam się nad nią i czekam, aż na mnie spojrzy. Chcę, żeby wiedziała co ze mną robi, chcę, żeby zobaczyła żądzę w moich oczach i pragnienie... Chcę, żeby uświadomiła sobie, jak podnieca mnie wszystko co ona robi, jak podnieca mnie ona sama. Jej błękitne oczy spotykają się z moimi. Topnieje pod wpływem żaru mojego ciała i mojego wzroku. Opuszczam moje ciało powoli, żeby spoczęło na niej. Poprawiam się, dopychając lekko biodra do jej łona. Wzdycha. To koniec. Całuję ją tak, jak zwykle, mocno, zachłannie, jakby była moją własnością, jakby już zawsze miało tak być i jakby ktoś miał mi ją za chwilę odebrać. Wyrywa jedną rękę z mojego uścisku i łapie mnie za ramię, wbija paznokcie w moją skórę. Odsuwam się od niej, bo nie wytrzymam tego dłużej. Za bardzo jej pragnę ,a nie mogę. Nie teraz, nie chcę jej zrobić krzywdy. Ja jestem Ogniem, a ona Wodą, to się nie może udać.
Nalani wykorzystuje sytuację. Popycha mnie i upadam na plecy. Siada okrakiem na moich biodrach, wypina piersi i odrzuca włosy za plecy, pochyla się nade mną i zaczyna delikatnie przesuwać palcami po moim ciele. Całuje mnie, wszędzie. Potem robi się brutalniejsza. Moje podniecenie rośnie. Zaciskam szczękę, kładę ręce na jej biodrach i wbijam palce w jej skórę. Nadroższy Stwórco, tak nie można. Ta klątwa jest gorsza niż cokolwiek innego... Nie dam rady dłużej. Łapię ją za nadgarstki, pociągam, żeby upadła na mnie, wykręcam jej ręce do tyłu, nie tak, żeby ją bolało, ale tak, żeby nie mogła się ruszyć. Jedną ręką trzymam jej obie dłonie za plecami uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Drugą ręką łapię ją za włosy, odginając lekko jej głowę i zmuszając, żeby spojrzała na mnie.
- Nigdy – sapię – więcej tego nie rób!  - Przyciągam ją do siebie i całuję mocno – Nie masz pojęcia jak to na mnie działa. – chrypię. Z trudem wypowiadam każde słowo, starając się jednocześnie udpokoić szalejące serce, i nie tylko... Dyszę ciężko, ale rozluźniam uchwyt i puszczam jej ręce, pozwalając jej opaść luźno na moje ciało.
- Nie chcesz tego? – szepcze łamiącym się głosem wprost do mojego ucha. Łapię ją za ramiona i sadzam obok siebie. Sam też siadam. Przyglądam jej się badawczo. Nie wiem jak mogła coś takiego wymyślić. Wzdycham ciężko.
-Oczywiście, że chcę – mój głos jest szorstki. – Chcę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. – Nalani otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszam ją gestem – ale nie możemy. Ty jesteś Lodem, ja jestem Ogniem. Nie mogę zaryzykować, że coś ci się stanie.  – gładzę ją po policzku, a potem przyciągam do siebie gwałtownie i całuję mocno, jak zawsze, żeby poczuła mój głód i moje pragnienie. Wplata palce w moje włosy i przyciąga mnie mocniej do siebie. Przygryza moją dolną wargę. Wszystko się we mnie gotuje. Odrywam się od niej i próbuję złapać oddech. Ona też dyszy. Unoszę jeden kącik ust w półuśmiechu, bo wiem, że też na nią działam. Wiem, że ona też mnie pragnie i wiem, że kiedyś zrozumie, że tak ma być, a wtedy razem znajdziemy sposób, żeby jakoś to wszystko poukładać do kupy.
- Przepraszam... – szepcze, przysuwając się do mnie ostrożnie. Ściągam brwi i przyglądam się jej.
- Nie masz za co. To jest wspaniałe... Musimy tylko się pilnować. Nie chcę się zagalopować i później żałować tego całe zycie... – kiwa głową. – a teraz – mój głos jest na powrót zachrypnięty, taki, który ją najbardziej podkręca. – Na czym my skończyliśmy?  
Nalani odsuwa się troszkę i chichocze kładąc się na wznak i wyciągając ręce nad głowę. Nie mogę powstrzymać gardłowego pomruku, który wyrywa mi się z piersi, widzę jak ona drży w oczekiwaniu i już mam się na nią rzucić, kiedy dostaję w bok kamieniem.
- Kurwa! – jestem wściekły, spoglądam w dół. Pod drzewem stoi on. Jak ja tego kretyna nienawidzę, niechże on się wreszcie od nas odpierdoli. Jednym susem zeskakuję na ziemię i staję z nim twarzą w twarz, łapię go za kołnierz, ale on nic sobie z tego nie robi. Zaczyna padać ulewny deszcz. Ja moknę, a on stoi z ironicznym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Za nim pojawia się Keb.
- Val – mówi – mamy coś do zrobienia.
Nalani podchodzi do mnie od tyłu i zarzuca mi kurtkę na ramiona, po czym staje naprzeciwko mnie, wspina się na palce i zmusza mnie, żebym na nią spojrzał, całuje mnie lekko.
- Val... – szepcze. Jej usta łaskoczą mnie w szyję.  – powiedz to jeszcze raz...  – prosi.
Unoszę jeden kącik ust w delikatnym uśmiechu i skupiam się w całości na niej. Nic innego nie ma, nic innego mnie nie obchodzi.
- Kocham cię  - całuję ją zachłannie. Deszcz przestaje padać. Assan rzuca się w naszym kierunku, Keb potrzebuje pomocy Eriona, żeby go powstrzymać. Ja uśmiecham się w duchu i nie przeszkadzam sobie. Będę ją całował tak długo jak mi się będzie podobało. I żadne z nich nie może z tym nic zrobić.

Ale jestem zajebisty, ha! :P

piątek, 13 października 2017

Żywioły: Powietrze 33 - Drzewo Cedrowe

 N.
Moją rękę przeszywa ból nie do zniesienia. Tatuaż pali, a czerwone światło prześwieca przed długi rękaw sukienki. Wiem, że dzieje się coś złego. Wiem, że Valien jest w niebezpieczeństwie wiem też, że nie zdołam mu pomóc. Jest za daleko i mam zdecydowanie za mało czasu, ale czuje doskonale jego strach i determinację. Niemal słyszę, jak w myślach ocenia swoje szanse. Chce mi się płakać, bo nienawidzę bezsilności, a teraz, albo poradzi sobie sam, albo zginie. Ja nie mogę nic zrobić. Ta świadomosć jest przytłaczająca. Wstrząsa mną kolejna fala bólu, upadam na ziemię. Nie wiem co się ze mną dzieje. Po jakimś czasie wszystko się uspokaja. Czuję kołysanie, jakby ktoś mnie niósł. Potem kompletnie tracę kontakt z rzeczywistością.
Budzi mnie lekkie mrowienie w przedramieniu. Tatuaż już nie świeci, nie boli, tylko delikatnie mrowi, jakby mi chciał coś powiedzieć. Assan siedzi na łóżku i przygląda mi się badawczo, kiedy pocieram znak. Przestałam już ukrywać przed nim, że się zmienił. To nie ma sensu. Zresztą po wczorajszym przedstawieniu wszelkie wątpliwości, czy nadzieje, które miał, zniknęły...
Wstaję. Czuję się niepewnie, lekko się zataczam. Assan podrywa się i podtrzymuje mnie, chroniąc przed upadkiem. Prowadzi mnie do łazienki.
- Poradzisz sobie? – pyta z troską, stawiając mnie przed lustrem, a ja opieram ręce o umywalkę i lekko kiwam głową. Nie puszcza mnie, a ja muszę się chociaż trochę odświeżyć.
- Jest ok – mówię cicho – idź, poradzę sobie.
Przytakuje i niechętnie wychodzi z łazienki. Nie zamykam drzwi tym razem. Wiem, ufam, że nie będzie mi przeszkadzał. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Woda dodaje mi energii. Myję się cała, bo wyglądam strasznie po wczorajszym. Gdy wychodzę spod prysznica, widzę, że na klamce od wewnętrznej strony Assan powiesił mi nową sukienkę. Jestem mu wdzięczna. Ubieram się wszybko i wychodzę, po drodze związując mokre włosy niedbale w luźny kok.
- Chodź – Assan klepie łóżko, zapraszając mnie, żebym usiadła koło niego, ale ja jestem głodna. Chcę iść coś zjeść.
- Pogadamy przy śniadaniu – rzucam i kieruję się do drzwi, ale on podbiega do mnie i zagradza mi drogę do nich. Ściągam brwi i przyglądam mu się uważnie, bo widzę, że coś jest nie tak. Z jakiegoś powodu nie chce, żebym wyszła z pokoju. Przez chwilę zastanawiam się o co może chodzić. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to atak. Może znowu Demony nas atakują,a on chce mnie chronić. Kieruję siędo okna, żeby zobaczyć czy widać coś niepokojącego na błoniach.
Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Pod murem, rozbity, bez podwozia, stoi drewniany samolot. Powoli mu się przyglądam. Na burcie ma napis Sienna, a  z przodu tuż za śmigłem...
Nie, to niemożliwe. Ten silnik... Poznaję go, już go widziałam. Wiem do kogo należał ten motocykl. Czuję za sobą oddech Assana. Odwracam. Patrzy w ten sam punkt, na którym przed chwilą ja skupiałam wzrok. Nie wierzę, że chciał mnie od niego odciąć. Nie wierzę, że chciał mi zabronić spotkania z nim. Patrzę na niego tak długo, aż przenosi wzrok na mnie.
- Wiedziałeś. – cedzę przez zaciśnięte zęby.  To nie jest pytanie. Ja mu mówię, że wiedział. Że wiem, że wiedział. Nie chcę nawet słuchać jego wyjaśnień. – Jak mogłeś?!
Ruszam w stronę drzwi, ale on łapie mnie za ramię.
- Nalani... – zaczyna błagalnie, ale nie daję mu skończyć. Wyrywam się z jego uścisku i puszczam się biegiem po zamku. Muszę go znaleźć.
Wpadam do jadalni, drzwi trzaskają o ścianę, ale nie przejmuję się tym. Mój wzrok skupia się w jednym i tylko jednym miejscu. Ma usta pełne jedzenia. Moje nagłe wtargnięcie spowodowało, że poderwał się z miejsca. Jest zdezorientowany. Nie przejmuję się niczym, podbiegam do niego i zarzucam mu ręce na szyję, całuję go lekko. Sztywnieje z początku, nie wie co się dzieje. Wszystkie mięśnie ma napięte go granic możliwości. Dopiero po jakimś czasie czuję, jak powoli odpuszcza, a jego ręce oplatają moją talię. Przyciąga mnie bliżej do siebie, wtula twarz w moje włosy i gwałtownie wciąga powietrze.
- Stęskniłaś się? – pyta głębokim, zachrypniętym głosem. Wtulam się w niego mocniej, żeby być jak najbliżej, jak najdłużej, bo nie chcę go stracić znowu, nie mogę. Odsuwa mnie trochę od siebie i obejmuje rękoma moją twarz, zmuszając mnie, żebym spojrzała mu w oczy. Ma ściągnięte brwi, przygląda mi się badawczo. Nie widzę w jego spojrzeniu gniewu, raczej ulgę i radość. Całuje mnie mocno, zachłannie, jakby głód mojej bliskości był nie do zaspokojenia. Z gardła wyrywa mi się delikatny pomruk zadowolenia. Czuję jak drga mu w uśmiechu kącik ust, ale nie przestaje mnie całować.
 - Przestańcie do cholery! – za plecami słyszę głos Assana.
Val niechętnie odrywa się ode mnie i rzuca mu gniewne spojrzenie. Nie odzywa się słowem, nawet nie robi kroku w jego kierunku. Przeszło mu. Nie będzie się o mnie bił. Wie, że teraz jest jego czas. Bierze mnie za rękę i prowadzi na błonia, na tyły zamku. Tam znajduje wielkie drzewo cedrowe o rozłożystych gałęziach. Wspina się na jedną z nich, a po chwili wyciąga do mnie rękę, żeby mi pomóc. Wchodzę sama. Nie potrzebuję jego pomocy. Nie potrzebuję dodatkowej motywacji. Potrzebuję tylko jego obecności, potrzebuję bliskości jego ciała. Oddam wszystko, żeby być teraz przy nim. Unosi jeden kącik ust i robi mi miejsce przesuwając się dalej na gałęzi, która jest tak szeroka i płaska, że spokojnie mogłaby robić za łóżko.  
- Nie odpowiedziałaś – przypomina, kiedy jestem już na górze, koło niego – Stęskniłaś się?
Przeszywa mnie dreszcz, kiedy sięga do mojej twarzy i gładzi mnie kciukiem po policzku, a potem jedym ruchem rozplątuje kok, a raczej to co z niego zostało po moim bieganiu i wskakiwaniu na niego. Zakłada mi kosmyk za ucho i przyciąga mnie do siebie delikatnie. Ale ja nie chcę delikatności. Chcę teraz jego. Chcę tego, czego mi brakowało, tego, co mogłam tak łatwo utracić. Po raz kolejny dzisiaj rzucam się na niego. Nie spodziewa się tego i ląduje na plecach, a ja na nim. Podnoszę się na łokciach i niezdarnie próbuję z niego zejść, choć wcale tego nie chcę. Valien jednak nie pozwala mi się ruszyć. Przytula mój policzek do swojej piersi, do tatuażu, który zaczął nas łączyć zamiast dzielić. Całuje mnie lekko w czoło.
- Ja się stęskniłem – mruczy, z ustami przyciśniętymi do czubka mojej głowy. Mówi, jakby nie był sobą, to do niego nie pasuje. Gdzie twardy, nieprzystępny gburowaty Ogień, którego znałam?
Podnoszę się trochę na lokciach, żeby na niego spojrzeć, żeby skupić wzrok, żeby upewnić się, że to naprawdę on. Nie wiem co ja myślę. To nie może być nikt inny, to może być tylko on. Tylko jego dotyk mnie tak pali. Przesuwam się trochę, żeby było nam wygodniej. Kładę się koło niego, oplatam jego pierś ręką, wsuwając dłoń pod kurtkę, żeby czuć ciepło jego ciała, opieram głowę na jego ramieniu i wciskam nos w zagłębienie pod szcżęką. Leżę tak przez chwilę chłonąc jego zapach i jego bliskość. Valien się nie rusza. Obejmuje mnie tylko, przyciągając do siebie, jakby się bał, że sobie gdzieś pójdę. Cisza zaczyna dzwonić mi w uszach... podnoszę się na łokciu, żeby na niego spojrzeć.
- Guzzi... – zaczynam, ale ucisza mnie delikatnym pocałunkiem. Znów zakłada mi włosy za ucho.
- To nie ma znaczenia. – mówi cicho.
- Ale zniszczyłeś go... – ciągnę, nie wiem do czego chcę doprowadzić. Na pewno chcę go zrozumieć. Nie pasuje mi to wszystko do niego. Coś się tu nie zgadza.
- Rozbiłem go już dawno, jak  pierwszy raz jechałem cię ratować. Nie miało to dla mnie znaczenia. – patrzy mi prosto w oczy, a ja czegoś nie rozumiem.
- Ale potem jeszcze jeździł – ciągnę.
Wzdycha ciężko i gładzi mnie kciukiem po policzku. Przymyka oczy, i przyciąga mnie do siebie tak, że nasze czoła się stykają. Wciąga głęboko powietrze, a potem powoli je wypuszcza.
- Czemu nagle interesujesz się moim motocyklem? – pyta. Mam wrażenie, że trochę się ożywił.
- Bo nie rozumiem. Kochałeś ten motocykl, a teraz kompletnie go rozwaliłeś. I po co?
Ściaga brwi jakby w oczekiwaniu, że sama odpowiem sobie na to pytanie, ale cisza przedłuża się, a ja nie mam nic mądrego do powiedzenia.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? – pyta swoim charakterystycznym, szorstkim głosem, a kiedy kiwam głową w odpowiedzi, nie mogąc wydusić słowa, napiera na mnie, przesuwa mnie delikatnie na środek naszego cedrowego azylu. Łapie mnie za nagdarstki, i przyciska je do szorstkiej kory nad moją głową. Robi to trochę mocniej niż musi.  Kładzie się na mnie mocno przyciskając swoje biodra do moich, pochyla się nade mną i bez słowa całuje mnie mocno, niemal brutalnie. Chcę wyswobodzić ręce, żeby móc go dotknąć, ale nie pozwala mi na to. Trzyma mnie mocno, nawet kiedy odrywa się na chwilę od moich ust, dysząc ciężko, by zaczerpnąć powietrza. Jego oczy płoną, widzę w nich głód. Unoszę się odrobinę i przesuwam nosem po krzywiźnie jego szczęki, prowokując go do dalszych pieszczot.
- Nie rób tak...  – Nigdy nie słyszałam go takim. Mówi prawie tak, jakby go to bolało. Puszcza moje ręce i przez chwilę oddycha głęboko z zamkniętymi oczami, wisząc nade mną. Wygląda, jakby walczył sam ze sobą. Nie mogę się powstrzymać, moje dłonie wędrują pod jego rozpiętą kurtkę, zsuwam mu ją z ramion. Otwiera oczy i przygląda mi sie badawczo, a potem, nie odrywając ode mnie wzroku, zdejmuje kurtkę i rzuca na ziemię. Przesuwam palcami po jego piersiach. Śledzę opuszkiem płomienie wytatuowane na jego skórze, uśmiecham się lekko, kiedy docieram do pierwszego płatka śniegu, podnoszę na niego wzrok.
- Nalani! – to brzmi jak ostrzeżenie, znowu ten sam głos. Niski, zachrypnięty, przesiąknięty pożądaniem i bólem jednocześnie. Patrzę mu w oczy i mimowolnie rozchylam usta. Znów łapie mnie mocno za nadgarstki i przenosi je ponad moją głowę. Trzyma je jedną ręką, druga wędruje po mojej talii, po udach, po ramionach, po całym ciele. Całuje mnie, a ja mruczę z zadowoleniem, czując jego głód. Podświadomie wyginam ciało tak, żeby być jak najbliżej niego. Moje biodra wędrują do góry, napiera na mnie mocniej, moja pierś unosi się w kierunku jego piersi, a jego ramię wciska się w powstałą przestrzeń między moimi plecami a korą drzewa. Jest mi dobrze. Pieczenie w tatuażu już nie jest pieczeniem. Teraz jest przyjemnym mrowieniem za każdym razem, kiedy on jest blisko mnie.
Znów puszcza moje ręce i zamyka oczy, próbując uspokoić oddech. Powoli przesuwa się na bok, Próbuję go powstrzymać i przyciągnąć do siebie, ale kręci głową i kładzie się na plecach obok mnie i dyszy ciężkom patrząc w niebo nad nami. Nie rozumiem... Przyglądam mu się badawczo.
- Nadal chcesz wiedziec... – urywa, żeby zaczerpnąć oddechu, otwiera oczy i spogląda na mnie. Zaciska szczękę. – czemu rozwaliłem gutka?
Kładę głowę na jego piersi, na naszym tatuażu, całuję lekko jego gorącą skórę. Czuję, jak oplata mnie ramieniem i przyciąga bliżej do siebie. Kiwam głową. Nie muszę nic mówić, wiem, że zrozumie. Wzdycha ciężko, przyciska usta do mojego czoła.

- Jesteś dla mnie ważniejsza, niż dowolny motocykl – mówi cicho, a potem przez chwilę mam wrażenie, że znowu ze sobą walczy. Unoszę się na łokciu, żeby na niego spojrzeć. Mój wzrok napotyka jego – Kocham cię. – szepcze i zaraz jego twarz wykrzywia grymas bólu, lewa ręka zaciska się na moim ramieniu. Ze strachu wyrywam się z jego uścisku, i siadam obok niego. Przyglądam mu się. Z grymasem bólu na twarzy pociera swój nadgarstek. Pokazuje mi go po chwili, siadając obok mnie. – mówiłem, że tak ma być. – całuje mnie mocno i odkrywa moje lewe ramię, ale u mnie nic się nie zmieniło. Nie rozumiem i zaczynam się tego wszystkiego bać. On się jednak nie przejmuje. Kładzie się znowu na cedrowej gałęzi i czeka aż do niego dołączę. Przytulam policzek do jego piersi już któryś raz tego dnia. Jego ramię oplata mnie. Splata palce z moimi. Nasze tatuaże spotykają się po raz pierwszy. Jego nadgarstek jest cały pokryty lodem, tak, jak mój... 

Żywioły: Powietrze 32 - Ostatnie tchnienie Bellagio

V.
Lecimy już jakiś czas. Gutek nie nawala. Konstrukcja Sienny też wydaje się być porządna. Zaczyna się robić ciemno. Tadi praktycznie wyłącznie śpi, a ja gadam z Erionem o motocyklach, o samolotach, o mechanice. To całkiem fajny koleś, zaczynam go lubić. Dobrze mi sięz nim rozmawia, bo mamy o czym gadać. Nie o jakichś pieprzonych misjach, nie o zbawianiu świata, tylko o naszej wspólnej pasji. Muszę przyznać, że bardzo dobrze mi się z nim pracowało.
- Późnym wieczorem powinniśmy być na miejscu – patrzę w myślach na mapę i spoglądam na Eriona, a on przytakuje.
Rozluźniam się i wyciągam nogi do przodu. Opieram głowę na oparciu siedzenia i odpływam. Zasypiam, i od razu przed oczami pojawia mi się ona. Jej jasne włosy i niebieskie oczy, jej dotyk na mojej twarzy, jej usta. Przejmujące zimno... Coś mną potrząsa, chyba nie we śnie, chyba na zewnątrz, ale ja nie chcę się budzić. Dobrze mi w krainie snów, z nią. Nie chcę. Ktoś łapie mnie za ramię i szarpie.
- Valien, Do cholery, obudź się! 
Otwieram oczy. Silnik się krztusi.
- kurwa! – rzucam, przecieram szybko oczy i odpinam pas. Muszę się wysunąć do przodu, na dziób, żeby się do niego dostać. Nie mam się tam czego trzymać, a musże pomajstrować przy silniku w trakcie lotu. Nie wylądujemy go w ten sposób. Budzę Tadi, brutalnie. Widzę, że Erionowi się to nie podoba, ale nie mam wyboru. On steruje tym ustrojstwem, ona musi mnie jakoś asekurować.
Łapię jej twarz w dłonie. Patrzy na mnie niewidzącym wzrokiem.
- Tadi – krzyczę- Tadi, skup się. Potrząsam nią. Erion szarpie mnie za ramię.
- Przestań! – krzyczy.
- Odwal się stary, jeśli nie chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli, daj mi zrobić swoje. Potrzebujemy jej pomocy. Musi być przytomna. – wyjaśniam szorstko – zajmij się lataniem, a resztę zostaw mnie. Obniż pułap i zwolnij, tylko ostrożnie, żebyś go nie zdusił kompletnie. – Wydaję mu instrukcje, bo wiem, co za chwilę zacznie się dziać. Ale najpierw muszę ocucić Tadi. Musi mnie przytrzymać, jakoś asekurować, jak będę dłubał przy silniku. Muszę go podregulować. Gutek tak ma czasem. Masakra. Czemu teraz.
- Tadi! – wrzeszczę do niej po raz kolejny, ale nie reaguje, potrząsanie nic nie daje. Kątem oka patrzę, co robi Erion, bo wiem, że nie spodoba mu się to, co zaraz zrobię. Wydaje się być wsłuchany w silnik, zwalnia. Musi uważać. Widzę, jak momentami dodaje gazu zamiast go odejmować, bo słyszy, że z silnikiem nie jest najlepiej.
Zaciskam zęby. Nie jestem dumny z tego co zaraz zrobię. Uderzam ją w twarz. Głuche plaśnięcie powoduje, że Erion natychmiast się odwraca. Tadi ma na policzku ślady mojej ręki Erion uderza mnie pięścią w nos.
- Czyś ty zwariował?! – krzyczy, ale po chwili Tadi łapie go za rękę i przykłada ją sobie do policzka.
- Zostaw. Zrobił co musiał. Miał rację. Jestem wam potrzebna.  – mówi i gramoli się do przodu. – idź – zwraca się do mnie.  
Powoli wysuwam się na przód. Tadi opiera się na mnie całym ciężarem. Erion skupia się ponownie na lataniu, zniża pułap, zwalnia obroty, z wyczuciem, tak jak mu kazałem. Daję mu kciuk w górę i pokazuję, żeby ustabilizował lot i nic nie zmieniał.
Silnik jest gorący, ale co to dla mnie, nie parzy mnie. Jestem Ogniem, nie rusza mnie to. Dłubię przy nim trochę, skupiam się, staram się go odrobinę wyregulować. Wydaje mi się, że prawie to mam, kiedy Erion nagle, bez ostrzerzenia skręca ostro w lewo, Sienna przechyla się, a ja tracę równowagę, w ostatniej chwili łapię się jednego z cylindrów gutka. Samolot wchodzi w lot po okręgu. Wiszę na cylindrze, zmieniam jego balans. Będziemy się kręcić w kółko, dopóki nie wrócę na miejsce albo nie spadnę na ziemię. Tuż koło mojego ucha śmiga czarna kula. No tak, za mało było atrakcji...
Erion Łapie Tadi za kołnierz, wciska jej w ręce wolant i wychyla się, żeby mnie złapać. Mamy jedną szansę. Muszę się puścić jedną ręką, żeby móc podać mu drugą. Kiedy to zrobię mamy dosłownie chwilę na to, żeby nasze ręce się połączyły. Potem będzie po mnie. Nie utrzymam się na jednej ręce. Erion wychyla się najdalej jak może tak, żeby nie stracić równowagi i nie polecieć razem ze mną. Tadi trzyma kurs, wydaje mi się, że obserwuje cienie na ziemi. Kolejna kula leci w stronę prawego skrzydła, Tadi napina mięśnie twarzy i mocny poryw wiatru zmienia trajektorię kuli. Skupiam się na Erionie. Stoi z wyciągniętą ręką, czeka na mnie. Drugą rękę oplótł pasem bezpieczeństwa, na wszelki wypadek. Gutek krztusi się co raz bardziej, wiem, że zaraz zgaśnie.
- Podciągnij go! – Erion krzyczy do Tadi, a ona przyciąga wolant do siebie, powoli, z wyczuciem, żeby go nie przeciągnąć, wchodzimy na wyższy pułap, poza zasięg cieni. Ich kule, jak się okazuje, latają tylko na pewną wysokość.
- Erion! – krzyczę, żeby skupić na sobie jego uwagę. Długo nie dam rady. Patrzy na mnie i kiwa głową. Puszczam gutka jedną ręką, jednocześnie usiłując rozbujać ciało nogami, żeby skierować je w jego stronę. Moja dłoń uderza o jego przedramię i od razu czuję jego palce na moim nadgarstku. Ja też zacieśniam uchwyt. Puszczam silnik drugą ręką i łapię się burty, Erion wciąga mnie na pokład, przypadkiem potrącając Tadi, która puszcza wolant. Silnik się krztusi, przerywa. Erion szybkim pchnięciem przesuwa Tadi na tył i łapie ster, ja  wyłączam zapłon.
- Zwariowałeś?! – wrzeszczy na mnie Erion.
- Zauwaj mi. – mówię spokojnie – odpali... – Erion patrzy na mnie z powątpiewaniem – wprowadź go w lot nurkowy w dół. Wiatr roskręci śmigło, ja walnę rozrusznik, ty tylko musisz nasz wyprowadzić zanim przydzwonimy w ziemię. Na niczym innym się nie skupiaj. Znam ten silnik. Da radę!
Erion kręci głową, ale wie, że nie mamy wyboru.
- Tadi, zajmiesz się cieniami? – pytam, a ona przytakuje.
- Gotowi? – Erion kieruje nos samolotu w dół, gdzie czeka na nas grupa cieni. Tadi rospętuje wichurę przy samej powierzchni ziemi. Ja obserwuję śmigło i czekam, aż zacznie się kręcić. Erion z deretminacją patrzy w dół.
- Valien... – mówi błagalnie, ale ja wiem, że jeszcze nie.
- Val! – krzyczy i wyciąga rękę do rozrusznika, ale ją odtrącam
- czekaj! – odpowiadam - Teraz nie da rady. Skup się na swojej robocie i daj mi zrobić moją.
- Val,  rozwalimy się! – krzyczy
Wiatr Tadi przestaje być wystarczający. Ziemia jest blisko. Teraz albo nigdy. W duchu błagam Bellagio, żeby ożył dla mnie jeszcze jeden, ostatni raz. Walę rozrusznik, i silnik zaskakuje, Erion podciąga nos do góry, a ja wychylam sięza burtę i zamiatam ogniem po ziemi. Cienie odskakują przerażone, Kadłub Sienny liżą języki ognia. Zajmuje się, ale kiedy wznosimy się odrobinę wyżej, Tadi przytomnie gasi go podmuchem wiatru.
- Blisko było... – w jego głosie słychać ulgę.
Odwracam się do Tadi, kładę jej rękę na remieniu. Jest wyczerpana, wiem.
- Odpocznij – mówię – uratowałaś nas. Uśmiecha się lekko i opada na ławkę. Przypinam ją pasem i przykrywam kocem.
- Ogień narobił trochę szkód  - przebąkuje Erion. – konstrukcja już nie jest tak stabilna.
Zaciskam zęby. Wiem, że ma rację.
- Dolecimy. – mówię – nie mamy wyboru. Już niedaleko.
Erion kiwa głową. Zamek widać już na horyzoncie. Powoli zaczyna świtać. Chyba cała przygoda z silnikiem i Cieniami trwała dłużej niż chciałbym przyznać.  
Kiedy przelatujemy nad murem zamku, lecimy nisko.
- Będziemy mieli twarde lądowanie – mówi spokojnie Erion – straciliśmy podwozie przez ogień.
Wychylam się, żeby sprzwdzić, ale ma recję. Nie mamy kół. Zostały pojedyncze elementy mocowania, które są na tyle nadpalone, że rozpadną się przy pierwszym spotkaniu z ziemią. Widzę, że Erion rozgląda się za miejscem do lądowania. Pokazuję mu lekko podmokły kawałek ziemi niedaleko muru, kiwa głową.
- To teraz pokaż nam jakim jesteś pilotem – mówię z przekąsem i zapinam pas, żeby przygotować się do przyziemienia.
Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nie czuję prawie nic. Samolot jeszcze przez chwilę sunie po bagnistym pasie startowym, silnik dławi się i gaśnie, a ja uśmiecham się w duchu i dziękuję mu, że dał mi akurat tyle, ile było trzeba. Zbliżamy się do muru.Sienna zatrzymuje się kilka centymetrów od ściany.
- No stary... – nie kryję podziwu – gdybym nie wiedział, byłbym przekonany, że masz wszystkie części samolotu!
Erion uśmiecha się szeroko w odpowiedzi. Wyskakujemy z samolotu, Erion bierze Tadi na ręce. Jest słaba, ale nic jej nie będzie. Dziś pokazała, że jest silniejsza, niż podejrzewaliśmy.
Widzimy biegnących z daleka w naszym kierunku Keba i Omalę. Łapię Eriona za ramię i zmuszam, żeby na mnie spojrzał.
- Musiałem... - mówię, widząc, jak pociera nosem jej policzek, na którym ciągle są ślady mojej dłoni.
 Podnosi na mnie wzrok, nie widzę w nim złości. Kiwa głową i wzdycha.
- Wiem... – mówi cicho – ale to nie jest łatwe.
- Wiem...
Omala dopada do nas pierwsza.
- Nic wam nie jest? – pyta delikatnie, patrząc na nieprzytomną Tadi, w ramionach Eriona.
- Nie – odwarkuję – daliśmy radę. – Omala ściąga brwi, ale po chwili łagodnieje. Chyba zapomniałą kim jestem, jaki jestem. – Zjadłbym coś – dodaję po chwili.
Ziemia uśmiecha się i prowadzi nas do zamku. Phoenix wita mnie w drzwiach i na prośbę Keba, prowadzi do jadalni, a Erion oddala się z gospodarzami do swojego pokoju, musi polozyć Tadi do łóżka, żeby odpoczęła.
Siadam przy stole i z radością nalewam sobie pełen kubek gorącej kawy, biorę do ręki to, co akurat mam w zasięgu. Wkładam do ust. Jest mi wszystko jedno, co to jest, byle było ciepłe i do jedzenia. Mam pełne usta, popijam kawą. Nie przejmuję się tym, że jem niekulturalnie. Jestem głodny jak wilk. Policzki mam wypchane.Phoenix siedzi obok i śmieje się ze mnie. Nagle drzwi do jadalni otwierają się z hukiem. Automatycznie zrywam się na nogi,nie wiem nawet kto przyszedł. Nie zdążyłem podnieść wzroku, kątem oka widze, że ktoś biegnie, zarzuca mi ręce na szyję i wtula nos we mnie, wplata palce w moje włosy. Ogarnia mnie przyjemne uczucie chłodu. Czuję jej usta na swojej szyi. Obejmuję ją mocno i wtulam się w jej włosy. Wciągam gwałtownie zapach jej ciała.

- Stęskniłaś się? 

Żywioły: Powietrze 31 - Zamek Ziemi

A.
Dotarliśmy do zamku Ziemi. Fajnie tu. Wilgotno. Jak dla mnie trochę za ciemno i trochęza dużo zwierząt ale przynajmniej nie jest kompletnie sucho, jak byłoby w zamku Żywiołów Ognia.
Keb i Omala przyjęli nas bardzo dobrze. Nasi ludzie dostali kawałek ziemi w obrębie murów zamku, gdzie pozwolono im postawić lodowe domy. Ten kawałek ziemi stał się nasz, jest zimny, jest lodowy. Widać, że Ziemia stara się zapewnić nam mozliwe kofortowe warunki i za to jesteśmy im wdzięczni.  Pierwsze kilka godzin po przybyciu spędzamy na rozlokowywaniu naszych ludzi i pomaganiu im w ustawieniu lodowych domów. Potem przenosimy się do zamku, żeby zająć się sobą. Uczta już jest gotowa. Wszyscy jesteśmy głodni, więc z ulgą zasiadamy do stołu. Wiem, że gdzieś w międzyczasie ktoś, może Phoenix, wysłał wezwanie do pozostałych, żeby do nas dołączyli. Narazie ich nie ma więc staram się korzystać z nierozproszonej obecności Nalani u mojego boku. Siedzimy razem przy stole, obok siebie, przesuwam co jakiś czas palcem po jej dłoni, po jej ramieniu, po jej udzie. Uśmiecha się lekko albo nie reaguje wcale. Dostajemy wspólny pokój. Wiem, że to ją niepokoi, bo u nas w zamku mieliśmy zawsze oddzielne sypialnie, ale tu nie ma wyboru. Phoenix musi mieć swój pokój, Keb i Omala mają swoje, a zamek ma ograniczoną powierzchnię. W pokoju jest jedno łóżko. Patrzę niepewnie na Nalani, kiedy siada na łóżku i podkula nogi, starając się być jak najmniejsza. Po chwili dotykam podłogi koło łóżka, robiąc lodowe łoże dla siebie.
- Ja będę spał tutaj – mówię cicho, choć wcale mi się to nie podoba.  Wiem, że ona tego potrzebuje, że nie jest gotowa na to, żebyśmy spali razem, na jedym łożu. Nalani uśmiecha się lekko do mnie i kiwa głową, dziękując za ten gest. Kładzie się na łóżku i od razu zasypia. Przykrywam ją lodową kołdrą, żeby czuła się jak u siebie po czym kładę się na posłaniu obok i wbijam wzrok w sufit. Nie mam dużo czasu, żeby ją przekonać, że jest moja, że powinna wybrać mnie. Niby już to zrobiła, niby odesłała Valiena, ale wiem, czuję, że ciągle się waha, że nie wierzy w to, że zrobiła dobrze. Ten tatuaż jej nie pomaga. Tatuaż, w którym widzę ogień.
Leżę i patrzę w sufit, satarając się uspokoić oddech i znaleźć jakieś genialne wyjście z beznadziejnej sytuacji. Wzdycham ciężko i nagle przeszywa mnie lekki ból. Cholera!
Jadą. Wiem, bo dostaliśmy sygnał od niego. Wcale mi się to nie podoba... Zasypiam, nie mam wyboru. Będą jutro wieczorem. Zasypiam z ciężkim sercem.
Rano wita mnie rozpromieniona Nalani. Widzę, że ją nosi i niestety wiem, że jej radość nie ma nic wspólnego ze mną. Cieszy się, że Valien niedługo do niej dołączy. Czuję podświadomie, że ona cierpi z daleka od niego, ale nie umiem się z tym pogodzić. Nigdy nie zaakceptuję tego, że ona się waha. Zostaliśmy stworzeni jako para, jesteśmy sobie przeznaczeni. Ona i ja, Woda i Woda. Tak być powinno i tak być musi. Nie obchodzi mnie to, co pojawia się na jej tatuażu.
Przeciągam się leniwie i spoglądam na nią.
- Cześć – mówię ciepło wyciągając do niej rękę. Uśmiecha się szeroko w odpowiedzi i ciągnie mnie za rękę, żebym wstał, ale ja nie mam ochoty. Szarpię ją lekko, przyciągam do siebie, opada na mnie, przytula się i śmieje, Lezymy tak przez chwilę, a ja wdycham jej zapach, Całuję ją lekko w czoło a ona się rozluźnia. Nie wiem co to wszystko oznacza teraz, ale cieszę się, że ona jest przy mnie. Lubię, kiedy jesteśmy razem. Pocieram delikatnie jej ramię i przytulam ją mocniej. Leżymy tak chwilę, nie przejmując się niczym. Z marazmu wyrywa nas pukanie do drzwi. Nalani zrywa się na nogi, a ja w duchu przeklinam tego, kto właśnie nam przeszkodził. Jak on mógł?
Nalani podchodzi do drzwi i otwiera je. Uśmiechnięta Omala od razu zaczyna słowotok.
- No cześć. Czułam jakoś, że już wstaliście. Phoenix też już nie śpi. Jej lisek szaleje po błoniach, bawi się  z naszymi ludźmi. Chyba mu się tu podoba. Zaraz będzie śniadanie, mamy plan na pyszne naleśniki z różnymi dodatkami, mam nadzieję, że lubicie. – ciągnie – a wieczorem pewnie pojawią się pozostali. Nie są daleko. Z tego co wiem Powietrze dał z siebie wszystko i lecą do nas, wypas co? – uśmiecha sięszeroko, ale mina jej rzednie kiedy tylko jej wzrok krzyżuje się z moim. Wcale nie uważam, że to że oni tu lecą to jest wypas. Wcale mi się to nie podoba. Omala spogląda pytająco na Nalani, a ta rozkłada ręce w przepraszającym geście i wzrusza ramionami. Nie może nic ze mną zrobić. Omala wycofuje się dyskretnie, a ja wstaję i idę do łazienki. Chcę się obmyć. Szum wody zawsze mnie uspokajał. Wchodzę pod prysznic i pozwalam, żeby chłodna woda spływała po moim ciele. Wycieram się szybko i w ręczniku wychodzę do naszego pokoju. Nalani pokazuje mi ubranie rozłożone na łóżku.
- Omala przyniosła nam ciuchy. Tamte damy do czyszczenia. Przydałoby się je zmienić, prawda? – uśmiecha się do mnie – Teraz ja się idę umyć. – mówi i zamyka się w łazience. Jest ostrożna, wie, że mógłbym zupełnie przypadkiem tam wejść za nią. Przeklinam sam siebie w duchu, że nie potrafię być bardziej powściągliwy, że tak zaciekle o nią walczę, że nie umiem się choć trochę z tym kryć. Może wtedy byłoby lepiej, może byłoby łatwiej.
Nalani wychodzi już ubrana, jak zawsze w niebieską delikatną sukienkę do ziemi. Chodzi boso. Odpowiada jej ten zamek. Uśmiecha siędo mnie lekko i podchodzi do mnie. Odgarnia włosy z mojego czoła, bo znowu wchodzą mi w oczy. Ten delikatny gest powoduje, że dreszcze rozchodzą się po całym moim ciele. Stoi przez chwilę przede mną i patrzy na mnie badawczo. Znowu poprawia moje włosy, bo znowu opadły mi na oczy.
- Obetnij je, będzie ci wygodniej – szepcze kiedy potrząsam głową, żeby po raz kolejny wygonić je z oczu.
- Nigdy – uśmiecham się szeroko – przecież wiem, że je lubisz – mówię, a ona jakby potwierdzając moje słowa, przeczesuje mi włosy pacami.
- Lubię... – mówi, prawie niesłyszalnym szeptem – ale twoje oczy też lubię. – Łapie mnie za rękę i prowadzi do jadalni. Wszyscy są już na miejscu. Nalani macha z entuzjazmem do Phoenix, a ta uśmiecha się i przez chwilę mam wrażenie, że widzę w jej oczach smutek, ale zaraz wszystko wraca do normy i już jest jak zwykle obojętnym na wszystko Ogniem. Podejrzewam, że mój nostalgicnzy nastrój sprawił, że ona wydawała mi się smutna. Przenoszę moje nastroje na wszystkich. Nie jest dobrze...
Siadamy do jedzenia. Stół wygląda niesamowicie. Góry naleśników piętrzą się przed nami. Zgaduję, że te jasne są waniliowe, te ciemne czekoladowe ,a te po środku pewnie są z cynamonem, sądząc po zapachu kory unoszącym się w jadalni. Mnóstwo owoców, jagód, bogactwo lasu w całej okazałości też zagościło na stole. Omala przynosi z kuchni dzbanek z gorącą kawą, uśmiech mimowolnie pojawia się na mojej twarzy. Niewiele mam przyzwyczajeń, z którymi nie umiem walczyć, ale kawę kocham nad życie. Za kubek dobrej, gorącej czarnej cieczy jestem w stanie dużo zrobić. Nalani zadowala się zazwyczaj herbatą.
- Jedzcie – zaprasza Ziemia, siadając przy stole i biorąc naleśnika. Nie nakłada na niego nic, tylko pakuje na sucho do ust – są pyszne – mówi z ustami pełnymi ciasta.
Phoenix wybucha śmiechem, Keb kręci głową z niedowierzaniem, a ona wzrusza ramionami, jakby pytała o co im właściwie chodzi. Po sutej uczcie, zaczynamy sprzątać. Zanosimy resztę jedzenia i talerze do kuchni i pomagamy nieco Omali zająć się tym wszystkim.
- Assan – Keb podchodzi do mnie – chodź na chwilę, musimy skontrolować co się dzieje na błoniach. Moi ludzie zaczynają narzekać, że jest za dużo lodu. – wskazuje mi drzwi i prowadzi do wyjścia. Niechętnie zostawiam Nalani. To moje ostatnie chwile sam na sam z nią. Wiem jednak, że mam swoje obowiązki, muszę iść...
Okazuje się, że faktycznie nasi ludzie zaczęli za bardzo rozwijać kawałek ziemi który został im przeznaczony. Ekspansja wygoniła kilka rodzin Ziemi z ich domów. Wkurza mnie to. Są tu gośćmi i mają się zachowywać. Zwołuję ich wszystkich.
- Moi drodzy, jesteśmy w gościnie u Żywiołów Ziemi. – mówię głośno. Frustracja przebija przez mój głos – byli na tyle mili, żeby dać wam kawałek ziemi na której możecie być sobą, ale nie możecie siłą zagrabiać ich domów. To niedopuszczalne – robię dłuższą pauzę – mury ich zamku chronią was, dobrze wiecie przed czym. Jeśli uważacie, że zagarnięcie kawałka ziemi jest ważniejsze niż bezpieczeństwo, możecie iść poza mury zamku i tam wybrać sobie dowolny kawałek ziemi – patrzę pytająco na Keba, ale on przytakuje, więc kontynuuję – i tam urządzić sobie swoje małe lodowe królestwo. Jeśli natomiast zależy wam na bezpieczeństwie, to cofniecie to co zrobiliście i przeżyjecie na skrawku, który został wam przeznaczony. – spoglądam po nich, mają nietęgie miny, ale stoją i czekają na więcej – Do roboty! – krzyczę – JUŻ!
Niechętnie odwracają się ode mnie i powoli zaczynają odwracać zmiany, których dokonali na błoniach. Skupiam się na tym przez chwilę, Keb klepie mnie po ramieniu, ale potem słyszę tylko jej krzyk. Przeciągłe „nie”. Nie zastanawiam się, nie patrzę jak i co tratuję. Chyba potrącam Keba, nie obchodzi mnie to. Biegnę do niej. W drzwiach kuchni zderzam się z wybiegającą Phoenix. Nalani leży na ziemi, Omala stoi nad nią i próbuje jej dotknąć, ale kiedy tylko jej ręce zbliżają się do ciała Nalani na mniej niż 15 centymetrów, jej skóra zaczyna się czerwienić i Omala jest zmuszona się odsunąć. Keb wpada do kuchni i dopada Nalani. Mierzy jej puls, otwiera oczy. Widzę, że ma powiększone źrenice. Coś mamrocze. Nie rozumiem coś. Phoenix dopada do Omali i wręcza jej swoje motocyklowe rękawice. Dzięki nim Ziemia może teraz dotknąć pacjentki, może spróbować jej pomóc. Ja stoję jak wryty. Nie mogę się ruszyć. Omala odsłania jej tatuaż. Ogień na jej przedramieniu świeci żywą czerwienią, a ona miota się po ziemi, rzuca się, wykręca ją ból i nie wiem co jeszcze. Co jakiś czas krzyczy, mamrocze, błaga niebiosa o pomoc. Nie wiem dla kogo.
- co jej jest? – pytam ledwo wyduszając słowa z gardła. Phoenix próbuje mnie poklepać po ramieniu, ale strącam jej rękę. Widzę, że Omala szepcze coś do Keba i ten wychodzi. Wraca po jakimś czasie z różnymi ziołami, zaparza herbatkę i podaje ją Nalani do picia. Lek działa szybko. Nalani się uspokaja, ognista czerwień przeświecająca przez tatuaż blednie, a ona otwiera oczy, ale widzę, że jest w innym miejscu. Jest nieprzytomna. Biorę ją na ręce, zanoszę do nas do pokoju i kładę na łóżku. Omala idzie ze mną.
- Ona musi odpocząć – szepcze...
- co jej jest – pytam po raz kolejny. Mój głos się łamie. Nie umiem patrzyć na jej cierpienie.
Ziemia unika mojego spojrzenia i próbuje się odwrócić, ale nie pozwalam jej na to. Łapię ją mocno za ramiona i zmuszam, żeby na mnie spojrzała.
- CO  JEJ JEST – cedzę przez zęby – POWIEDZ MI.
Nie musi. Odpowiada mi Nalani i jej krzyk.
- Nie, Valien, nie, tylko nie to... – wpada w chisterczny szloch, a po chwili zasypia. Zasypia albo traci przytomność. Nie ważne.

Cholera!

czwartek, 12 października 2017

Żywioły: Powietrze 30 - Avio Guzzi

E.
Co się da, wykorzystamy z motocykla. Silnik, bak, rozrusznik, układ wydechowy, nawet koła i kardana jakoś się zaadaptuje. Rozłożenie motocykla na części zajmuje nam pół dnia. Tadi w tym czasie jakimś cudem załatwia wózek, dwukółkę, którą damy radę dociągnąć to wszystko do tartaku. Nie wiem co dalej. To wszystko to jakaś partyzantka. Tadi zajmuje się sobą. O dziwo wydaje się mnie nie potrzebowąć. Ja spędzam czaz z Valienem na tym, co obaj lubimy. On kocha ten motocykl całym sobą i zna go na wylot. Nie wiem ile razy go składał i rozkładał ale idzie mu to zdecydowanie sprawniej, niż mi, mimo, że zawsze miałem smykałkę do mechaniki.
- Jak ty to robisz? – pytam go w końcu patrząc na to jak sprawnie odłącza wydech od cylindra.
Spogląda na mnie i uśmiecha się półgębkiem
- Znam ten motor na wylot. To włoskie dzieło - mówi to z przekąsem – i jak uwielbiam go jak nie wiem co, tak niestety musze przyznać, że ścigacz Phoenix jest bardziej niezawodny. – patrzę na niego z powątpiewaniem, więc szybko dodaje - Nie zamieniłbym się za nic, żeby nie było, lubię go, nawet bardzo, ale niezawodny to on nie jest.
- A my mamy tym lecieć – zaczynam się śmiać. Val dołącza po chwili. Obaj śmiejemy się z siebie, ale obaj wiemy, że nie mamy wyboru. To jedyny sposób, w jaki możemy się dostać na miejsce w krótkim czasie. Mamy do przebycia znacznie dalszą drogę, niż oni mieli. Kiedy się od nich odłączyliśmy, jechaliśmy w przeciwnym kierunku.
- Damy radę – klepie siodło motocykla. – Nigdy mnie nie zawiódł, kiedy naprawdę go potrzebowałem. Nawalał, jak było mi wszystko jedno. Ogarniemy.
Tadi podchodzi do nas z sukienką wypełnioną truskawkami, które uzbierała na pobliskim polu. Wzrok ma nieobecny, ale jakimś cudem ogarnia funkcjonowanie. Zaczynam myśleć, że może trochę za bardzo ją niańczę na codzień, ale nigdy nie wiem kiedy będzie mnie potrzebować. Tłumaczęsię sam przed sobą. Prawda jest taka, że ona nie potrzebuje mnie aż tak, jakbym chciał, żeby mnie potrzebowała.
Rzucamy z Valienem klucze i śrubokręty, wycieramy ręce o spodnie, jak na komendę i rzucamy się na truskawki. Cały dzień nic nie jedliśmy, jesteśmy wygłodniali i z radością przyjmujemy dar Tadi.
Tadi usiadła po turecku nogami i rozłożyła suknię z truskawkami w zagłębieniu stworzonym przez skrzyżowane nogi. My usedliśmy naprzeciwko niej i co chwilę sięgamy garściami w jej kierunku i  pakujemy truskawki do buzi.
- Chyba nie będę mógł spojrzeć na truskawki przez najbliższy rok – odzywa się w końcu Valien. Podzielam jego zdanie. Najedliśmy się strasznie, ale monotonna dzieta to nie jest to co którykolwiek z nas lubi. Na dziś musimy niestety przeżyć z tym, co mamy. Nie pójdziemy do lasu po inne jagody, bo to niebezpieczne. Jest jak jest.
Pod wieczór wszystkie części, które będą nam potrzebne, mamy już załadowane na dwukółkę. Ruszamy w stronę tartaku. Zastajemy właściciela w ostatniej chwili, już miał zamykać. Patrzy na nas zdziwiony. Wyjaśniam mu o co nam chodzi, co planujemy zrobić i obserwuję, jak wyraz jego twarzy robi się coraz bardziej drwiący.
- Więc chcecie zbudować drewniany samolot z silnikiem który lezy na tym wózku i chcecie nim we trójke dolecieć gdzieśtam, zgadza się? – patrzy na mnie z powątpiewaniem.
Kiwam głową. Val się nie odzywa na wszelki wypadek. Tadi stoi z tyłu i wtula twarz w moje plecy.
- I potrzebujecie mojego tartaku i mojego drewna tak? – pyta, a kiedy kiwam głową dodaje – I nie macie czym zapłacić, zgadza się? – znowu przytakuję. Czuję, że tracę grunt. Nie mamy szans. Wtedy odzywa się Val.
- Nie wierzysz, że nam się uda, prawda? – widzę, jak twarz właściciela tężeje, kiedy Ogień zaczyna do niego mówić na ty, ale Val nic sobie z tego nie robi i kontunuuje – zróbmy zatem zakład – poruszam się niespokojnie, ale Val mrosi mnie spojrzeniem – jeśli zbudujemy samolot, który poleci, dasz nam materiały i halę do dyspozycji za darmo. Jeśli nie poleci, zostaniemu tu i będziemy dla ciebie pracować tak długo, jak tego zechcesz...
Widzę, że właściciel przez chwilę się zastanawia, ale w końcu przystaje na warunki.
- Możecie zostać na noc w warsztacie – mówi – Zamknę was od zewnątrz – dodaje i odchodzi.
Takie rozwiązanie nam pasuje. Zaczynamy się rozglądać po warsztacie. Sprawdzamy maszyny, co jest gdzie, znajdujemy skład materiałów i powoli zaczynamy się czuć jak u siebie. Tadi wygrzebała gdzieś jakieś szmaty i zrobiła z nich prowizoryczne posłanie na którym powinniśmy się zmieścić we trójkę, ale ani ja ani Val nie mamy zamiaru się kłaść. Chcemy się od razu brać za robotę.
Po pierwszych próbach okazuje się, że większość maszyn jest rozkalibrowana i tolerancję mają raczej na słowo honoru, bo jeśli próbujemy uciąć 50 cm a wychodzi 55 to raczej coś jest nie tak... Nie mamy wyboru, całą noc spędzamy na naprawianiu i kalibrowaniu maszynerii. Kończymy kiedy zaczyna świtać. Kładziemy się na kilka godzin, żeby chodziać widzieć co robimy. Budzi nas właściciel, kiedy przychodzi do pracy.
- Widzę, że nie próżnowaliście – mówi, tuż po ucięciu pierwszej deski – skalibrowaliście wszystko, czy tylko to? – pyta.
- Skalibrowaliśmy, naostrzyliśmy, nasmarowaliśmy i naprawiliśmy to co nie działa – mówi Val, wyliczając na palcach dokonania ostatniej nocy i zbierając dla nas punkty na przyszłość, ale właściciel tylko prycha pod nosem.
Staramy się nie wchodzić mu w drogę. Pracujemy na tych maszynach, których on akurat nie używa. Koło południa wychodzi na chwilę, a kiedy wraca, niesie duży kosz. Stawia go na ziemi.
- to podziękowanie za waszą pomoc – mówi do nas i idzie pracować.
Spoglądam na Valiena, a potem na Tadi. Wzruszam ramionami i podchodzę do kosza. Otwieram go. W środku jest kawałek pieczonego boczku, trochę chleba, pęto kiełbasy i termos z gorącą herbatą. Są też talerze, kubki i sztućce. Rzucamy się na jedzenie nie bardzo patrząc co się dzieje dookoła nas. Kiedy kończymy, zauważam, że właściciel stoi za nami i przygląda się nam badawczo.
- Rozumiem, że zapłata przyjęta – mówi uśmiechając się lekko, a ja zaczynam mieć wrażenie, że jego stosunek do nas powoli się ociepla.
Wieczorem wychodzi do domu. Zostawia nam kosz z resztkami jedzenia.
Tym razem pracujemy z Valienem całą noc. Sytuacja powtarza się przez kolejne dwa- trzy dni. Wlaściciel przynosi nam jedzenie, a my w zamian pomagamy mu trochę przy maszynerii. On dyskutuje z nami o gatunkach drewna które nejlepiej uzyć na skrzydła i na kadłub. Zna się na drewnie jak nikt na świecie, my znamy się na żelastwie, więc pomagamy mu jak możemy.
Ostatniego dnia rano, po otwarciu drzwi do warsztatu właściciel staje jak wryty. Stoi przed nim gotowy samolot. Ma śmigło ze znaczkiem Guzzi na centralnym elemencie. Napęd na wał kardana,  cylindry wystające tuż za śmigłem – to patent Valiena – Guzzi jest chłodzony wiatrem i nie mogliśmy ukryć silnika. Po minie właściciela wnioskuję, że jest pod wrażeniem. Muszę przyznać, że ja też. Val stoi obok i mało nie pęknie z dumy. Właściciel stawia przed nami kosz.
- rozumiem, że to nasz ostatni dzień razem, dzieciaki... – zaczyna i już wiem, że nas polubił, że będzie mu trochę szkoda, jak pojedziemy. To starszy człowiek. – Dawno nie miałem gości. Czy zrobicie mi tę przyjemność... – głos mu się łamie – i zjecie dziś razem ze mną? – w jego głosie słyszę nadzieję – zawiozę was potem na wzgórze. Jest niedaleko. Możemy tam zaholować samolot. I stamtąd ruszycie dalej... – tłumaczy się, jebyśmy potrzebowali więcej argumentów.
- Jasne! – krzyczy Valien  leci na zaplecze, a po chwili wraca z prowizorycznym stołem na którym stawia kosz. Stołki warsztatowe stawiamy obok, żeby każdy z nas miał na czym usiąść. Siadamy i jemy w ciszy. Właściciel wstaje od stołu pierwszy, ukradkiem ocierając łzę z oka. Podchodzi do samolotu i ogląda go z każdej strony pocmokując z podziwem.
- Muszę przyznać, chłopaki, że wygląda imponująco. Brakuje mu tylko jednej rzeczy. – spogląda na nas i widząc nasze zdziwione miny kontunuuje – Widzicie... kiedyś byłem marynarzem i jedno wiem... Mianowicie, że każdy statek musi mieć imię, i przed dziewiczym rejsem trzeba go ochrzcić... – przygląda się nam. – to co prawda statek powietrzny, a nie morski, ale chyba możemy nagiąć reguły – Uśmiecham się szeroko i kiwam głową, a Val pokazuje mu dwa kciuki do góry. Właściciel podchodzi do stołu i wyciąga z kosza butelkę szampana. – trzymałem ją na inną okazję, ale ona się już nie zdarzy. Ta, która miała mi towarzyszyć, nie zyje... Proszę...
Tadi uśmiecha się i wstaje od stołu. Podchodzi do niego. Bierze od niego butelkę, orzwiązuje pasek od swojej sukienki i przywiązuje to szyjki szampana, po czym przytwierdza go do śmigła naszego samolotu. Podchodzi do stołu kreślarskiego i bierze ołówek. Na dziobie z boku zaczyna coś pisać, a po chwili bierze właściciela za rękę i prowadzi go, żeby pokazać mu, jak nazwała nasz samolot. On kilka razy przeciera oczy i patrzy ze zdziwieniem to na nią, to na napis, niemo powtarzając słowa „jakim cudem? Skąd wiedziałaś? Jak to możliwe?”.
Zbliżamy się z Valienem, żeby zobaczyć czym właściwie będziemy lecieć.
 SIENNA – to widnieje na boku. Starzec ociera łzy. Nie muszę pytać, wiem, że to musiała być jego ukochana.
- Czyń honory – Val szturcha go w bok, żeby przerwać niezręczną ciszę, wskazuje butelkę. Właściciel podchodzi, bierze butelkę i robija ją o dziób naszego samolotu wykrzykując jego imię.
W ciszy podpinamy samolot do jego pickupa i jedziemy na wzgórze. Jest wzgórze i jest zbocze, które się osunęło, idealny pas startowy dla naszego samolotu. Odłączamy samolot i ustawiamy go na miejscu. Właściciel stoi i patrzy się na nas. Ostatni uścisk ręki. Dziękujemy mu za dobre serce i za pomoc. Tadi rzuca mu się na szyję i coś do niego szepcze. Widzę, jak ogarnia go wzruszenie i jak przytula ją mocno i wybucha płaczem. Przez chwilę stoją we dwoje i przytulają się do siebie. On uspokaja się pod wpływem delikatnego głaskania Tadi. Kiedy w końcu się od niej odrywa, patrzy na nas i przez łzy zapewnia nas, że Sienna zabierze nas tam, gdzie tylko chcemy. Wsiadamy. Ja i Val z przodu, Tadi do tyłu. Zapinamy prowizoryczne parciane pasy i machamy mu na dowidzenia.
Uderzam w rozrusznik, ale nic się nie dzieje. Val wybucha śmiechem i wyskakuje na zewnątrz. Dłubie coś przez chwilę, po czym kiwa na mnie, żebym spróbował jeszcze raz. Tym razem się udaje. Val wskakuje na siedzenie obok mnie i ponownie zapina pasy. Śmigło zaczyna się kręcić i jedziemy do przodu. Łapię za wolant i pcham do przodu, żeby nabrać prędkości. Koniec wzgórza zbliża się szybko.
- Poleci? – pytam Valiena z uśmiechem. Jestem podekscytowany i zdenerwowany jednocześnie. Samolot podskakuje na nierównym polu, poskrzypując na każdym wyboju. Teoretycznie nie ma prawa nie polecieć. Wszystko liczyliśmy z Valem 30 razy, ale właśnie położyliśmy na szali 3 zycia. Moja pewność siebie spadła. Patrzę na Valiena, ale on zdaje się niczym nie przejmować – to motocykl, nie powinien... – kończę.
Val poklepuje mnie po ramieniu, jakby chciał mnie pocieszyć, ale niewiele to daje. Spoglądam przed siebie i zaczynam panikować. Nawet jeśli chciałbym zawrócić, zatrzymać go, jest już za późno. Widzę po minie Ognia, że wie. Wie, że nie mamy odwrotu.
- Z jakiegoś powodu Guzzi ma w logo orła, nie? – Valien uśmiecha się półgębkiem i rozkłada ręce wrzeszcząc w niebogłosy, kiedy docieramy do klifu i kończy nam się droga, Sienna nurkuje w dół. Zamykam oczy, Val drze się jak opętany, Tadi z tyłu krzyczy na cały głos. Mi serce skacze do gardła, szarpię wolant do siebie, kierując nos drewnianego samolotu z sercem motocykla do góry.
Wszyscy troje, jak na komendę wydajemy z siebie okrzyk triumfu! Zaczynam się śmiać, i spoglądam na Valiena. Jego oczy się śmieją. Przybijamy piątkę.
- Avio Guzzi – krzyczy Ogień na całe gardło – mówiłem, że po coś tego ptaka malowali!

Lecimy. Jutro dotrzemy na miejsce. Rozluźniam się. Tadi zasnęła, Val okrywa ją kocem.  

Żywioły: Powietrze 29 - Inżynier lotnictwa

T.
Przezwyciężyłam swoją klątwę. Erion leży, nieprzytomny. Cienie idą do nas, a ja jestem jedyną osobą, która może go ocalić. Nie moją mocą, bo tego nie potrafię. Wiatr nie powstrzyma cienia. Nawet go nie spowolni... Mogę jedynie wezwać pomoc. Wiem, że Valien jest tuż obok. Krzyczę. Jedzie. Wiem, że usłyszał wezwanie. Wiem, też, że nas uratuje. Nawet mu to pomoże. Czuję jego ból. Nie uwierzył jej kiedy kazała mu iść. Nie uwierzył, że go nie kocha, ale odszedł licząc, że ona się opamięta, licząc, że za nim pobiegnie. Nie zrobiła tego. Teraz jest wściekły sam na siebie. Duma nie pozwoliła mu wrócić i błagać. Jego duma, jego klątwa. Odarty z uczuć niemal całkowicie. A raczej nie z uczuć tylko z możliwości wyrażania ich w jakikolwiem sposób. Nie może, nie potrafi, nie umie powiedzieć. Zgrywa twardziela bo nie ma wyboru. W głebi jest inny, a Nalani przychyliłby niebios gdyby tylko mógł. Jego samego męczy to, w jaki sposób się do niej odnosi, ale nie ma wyboru. Nie wie jeszcze, że może to wszystko przełamać.
Wpada na polanę rozglądając się gorączkowo i z automatu wali ogniem w jednego z duchów, ten pada od razu. Potem mierzy we mnie, ale powstrzymuję go. Poznaje mnie. Rozmawiamy. Poerwszy raz od dłuższego czasu mogę trzeźwo i sensownie z kimś rozmawiać. Żałuję, że to nie Erion, ale to on mi Eriona zwróci, więc jest mi wszystko jedno. Idzie się dalej bić. Pomaga mu to. Widzę, że w ten sposób rozładowuje część wściekłości, którą ma w środku... część wściekłości na samego siebie i na cały świat. Na nasze klątwy i na nasze obowiązki. Na to, że nie możebyć tym, kim chce. Tym, kim był. Wiem, że on nie ma świadomości tego, ale chyba czuje podskórnie, że to nie jest jego życie, że nie taki sie urodził i nie do tego był stworzony. Nie wie, ale wie... Współczuję mu...
Czuję jak jego emocje powoli opadają, unicestwił mnóstwo Demonów, a reszta uciekła. Nie goni ich, wraca sprawdzić co ze mną, co z nami. Ja czuję, że słabnę. Walka z klątwą wyczerpała mnie w dużej mierze. Wiem, że niedługo stracę przytomność. Chcę mu tylko coś powiedzieć, póki jeszcze mogę.
Klęka przy Erionie, sprawdzając puls. Już to robiłam. Nic mu nie będzie. Mówi dokładnie to samo, jakby czytał w moich myślach. Podnosi wzrok na mnie. Przez chwilę walczę ze sobą, wiem, że tracę kontrolę. Wiem, że on też to widzi. Mówię mu tylko, że jego znak nie kłamie. Na tyle starcza mi sił. Tracę przytomność chwilę po tym, jak czuję, że robi mu się nieco lżej na duszy. Wiem, że nie zostawi nas tu samych. Jesteśmy bezpieczni. Udało się.
Podświadomie czuję, co robi dalej. Nawet nieprzytomna, cuję jego emocje i myśli. Wiem, że najchętniej poszedłby daleko stąd, wrócił do samotniczego życia, ale nie zostawi nas. Nie może. Będzie z nami siedział, dopóki mu nie powiem, że nie jest już potrzebny, a to nie nadejdzie szybko. Rozpalił ogień, żeby trzymać Cienie z daleka od nas, Przywlókł z lasu gałęzie, żebyśmy nie przemokli poranną rosą i nie zmarzli na zimnej ziemi. Nie śpi całą noc.
Odzyskuję przytomność nad ranem. Valien powoli spogląda w moją stronę. Widzę, że jest zmęczony. Przeciąga się, udając, że dopiero co się obudził, ale widać po nim, że nie spał. Ma wory po oczami, jego spojrzenie jest przygaszone. Nie do końca przypomina buntowniczego siebie, którego widzimy na codzień.
Erion porusza się koło mnie niespokojnie. Budzi się. Spoglądam na niego i uśmiecham się lekko, kiedy zawiesza wzrok na mojej twarzy. Widzę ulgę, kiedy orientuje się, że nic mi nie jest, że jakoś przetrwaliśmy wczorajszą noc. Jego wrok wędrune na Valiena, który zdążył już przybrać zwyczajową pozę z rękoma opartymi za plecami i butami wsadzonymi prosto w ogień. Przez chwilę na twarzy mojego ukochanego widzę niechęć. Wiem, że nie przepada za Valienem. Ściskam go lekko za ramię i ruchem głowy wskazuję Valiena. Erion Marczy brwi, ale wiem, że rozumie. Wiem, że nie muszę nic mówić.
Wstaje powoli i podchodzi do niego.
- Źle cię oceniłem. Dziękuję, że uratowałeś Tadi, kiedy ja zawiodłem.  – wyciąga rękę.
Valien przez chwilę nie wie jak zareagować. Patrzy się na niego po czym powoli podciąga nogo do siebie i wstaje, ściska dłoń Eriona i kiwa nieznacznie głową. Erion przyciąga go do siebie i ściska mocno. Wiem, że jest zły na siebie, że nie dał rady, ale wiem też, że po tym zdarzeniu zawsze będzie stał murem za Valienem. Ma u niego dług.
Stoją przez chwilę we dwóch w niedźwiedzim uścisku. Ogień czuje się niepewnie. Erion nie ma pojęcia co w niego wstąpiło, ale całym sobą próbuje teraz przekazać Valienowi pozytywne emocje. On nie może tego zrobić, więc ja robię to za niego. Valien rozluźnia się nieco. Po chwili wszyscy troje łapiemy się za nasze znaki. Wezwanie nadeszło. Jedziemy do zamku Żywiołów Ziemi.
Valien spogląda niepewnie na swój motocykl. Nie jest w idealnym stanie. Wczoraj po raz drugi rzucił go na ziemię. Ma skrzywiony widelec. Nie nada się do jazdy. Patrzy na Eriona. Wiem, że obaj zastanawiają się jak tam dotrzemy. Zamek jest daleko, a czas nagli.
Nad nami przelatuje klucz gęsi, wyciągam rękę w górę i krzyczę:
- Latać! Latać! Latać!
Valien patrzy na mnie z politowaniem. Wiem, że nic nie zrozumie. Wiem, że wolał, kiedy mógł ze mną rozmawiać. Wiem, że czuje do mnie litość, że smuci go mój los. Jestem mu za to wdzięczna, ale uważam to za niepotrzebne.
Erion patrzy na mnie ze zrozumieniem.
- chcesz lecieć samolotem? – pyta, a ja przytakuję.
Valien prycha, wrócil do bycia sobą. Uśmiecham się lekko, Erion też, patrzymy na siebie porozumiewawczo.
- Erion – mówię, a on patrzy na mnie. – Zrób.
Ściąga brwi i patrzy na mnie z niedowierzaniem. Nie pamięta. Nie wie, że kiedyś był inżynierem, geniuszem, konstruktorem, że potrafi. Kładę mu rękę na sercu i liczę na to, że sobie przypomni.
- Ja? – jęczy z niedowierzaniem i spogląda na Valiena szukając pomocy. – Ona uważa, że ja będę w stanie zbudować samolot. – tłumaczy Ogniowi, po czym patrzy na mnie – Tadi ja wiem, że ty we mnie wierzysz, ja wiem, że dużo umiem i czasem mi się coś udaje, ale chyba mnie przeceniasz. – patrzy wyczekująco na Valiena.
Zaczynam przeszukiwać kieszenie.
- Na mnie nie licz. Ja ci mogę pomóc to zbudować. Trochę znam się na mechanice, ale ni cholery nie podejmuję się zbudowania samolotu, który nas wszystkich uniesie. Na gutku już nigdzie nie pojadę. – wyjaśnia Valien. – Poza tym, nie mamy czym go zbudować, nawet jakbyśmy chcieli. Łatwiej będzie kupić, albo wystrzasnąć skądś jakiś gotowy.
- Nie – odzywa się od razu Erion – nigdy więcej nie powierze jej życia maszynie, której nie ufam.
Erion wstaje. Rozgląda się. Gdzieś w oddali zauważa znak „Tartak”, pokazuje go Valienowi, a ten wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć, że musi wystarczyć. Ja wyciągam spod kurtki tomik, który zabrałam z domu, kartkuję go, bo wiem, że w końcu znajdę to, czego szukam. Spomiędzy kartek wylatuje mały skrawek papieru z rysunkiem samolotu i jakimiś zapiskami. Papaier upada Erionowi pod nogi. Podnosi go i przygląda mu się dłuższy czas patrząc z niedowierzaniem raz na mnie, raz na papier.
- To moje pismo – mówi jakby do siebie i przekazuje papier Valienowi, który ocenia go krytycznie. Widzę, jak jego oczy rozszerzają się z niedowierzaniem, kiedy analizuje zapiski Eriona.
- Skąd to masz – pyta mnie, ale ja się tylko lekko uśmiecham i wskazuję palcem Eriona. Tylko tyle mogę zrobić. Tylko na tyle mnie stać.   
Valien przenosi wzrok na mojego partnera, wciąż ma zdziwiony wyraz twarzy.
- czy ty wiesz co to jest? – pyta
- Projekt – Erion sam nie wierzy swoim słowom – projekt samolotu, który uniesie jakieś 300 kg. Samlolotu z drewna z silnikiem... – urywa i spogląda na Valiena.
- Z prawie litrowym silnikiem  w układzie V... – spoglądają na siebie, po czym obaj odwracają się w stronę rozwalonego motocykla Valiena.
Uśmiecham się, zaczynam się śmiać na głos. To wszystko zaczyna się składać w logiczną całość. Wszystko ma jakiś powód i nasz Stwórca dał radę nam jednak pomóc. Mamy na miejscu wszystko, czego nam potrzeba. A ja wiem, że ten samolot jest ważniejszy niż się komukolwiek wydaje. Wiem, że odegra znacznie większą rolę, niż dowiezienie nas na miejsce.
- Powietrze. Znak  - mówię, licząc, że może jakimś cudem zrozumieją, ale ich już nie ma. Obaj kucają przy motocyklu i wyciągają mały przybornik z narzędziami, który Valien woził pod siodłem. Planują rozebrać Moto Guzzi na części.
Erion co chwila spogląda niepewnie na Valiena. Wie, jak dużo znaczył dla niego ten motocykl, ale ten tylko wyciąga z tylnej kieszeni jeansów papierosa i zapala go. Stoi patrząc na Bellagio z góry, zaciąga się dymem i wzdycha ciężko.
- W sumie, to w tym stanie nic z niego nie będzie – mówi w końcu. – Niech przynajmniej silnik jeszcze raz zakręci... – w jego głosie słychać nostalgię, ale nie słychać żalu. Erion się dziwi, ale ja wiem skąd takie emocje. To jedyny sposób w jaki będzie mógł się zobaczyć z Nalani. Poświęca swą dawną miłość do obecnej. Uśmiecham się w duchu, kiedy Valien rzuca papierosa na ziemię i zdeptuje niedopałek. Chwilę póżniej obaj klęczą przy motocyklu, ktory juz niedługo będzie latał...