Me

Me

piątek, 28 czerwca 2013

Overhead 12

Idziemy noga za nogą. Ja może chciałabym szybciej, ale oni się ociągają, nie pozwalają mi przyspieszyć. Co jakiś czas jedno z nich się zatrzymuje przygląda mi się uważnie po czym kręci z niedowierzaniem głową i idzie dalej. Nie bardzo rozumiem o co im chodzi.
Wierzę, tak, wierzę w nas, wierzę, że możemy wszystko odwrócić tak, żeby działało na naszą korzyść, ale nie zrobię tego zupełnie sama. Muszę mi pomóc, muszą też uwierzyć, muszą działać razem ze mną.
Pierwszy nie wytrzymuje Blake.
- Jolie, co się z tobą stało? – patrzy na mnie spod półprzymkniętych powiek.
Na jego twarzy maluje się niepokój. Nie rozumiem czemu, przecież chyba lepiej, żebym wiedziała czego chce niż miotała się bezustannie i przepływała bezczynnie od dnia do dnia. Lepiej, żebym walczyła o siebie niż pozwalała innym na krzywdzenie mnie i wykorzystywanie moich słabości.
Podnoszę na niego wzrok i przyglądam mu się badawczo. Nie bardzo wiem czego ode mnie oczekuje, co mam mu powiedzieć…
- Zmieniłaś się. – odzywa się po dłuższym czasie Scott. – Co się tam stało? Co się takiego stało na dole, że w końcu się obudziłaś?
Wzdycham ciężko. Co mam im powiedzieć? Że zmuszono mnie do podejmowania decyzji, których się bałam i przekonałam się, że strach może prowadzić do tragicznego niemal zakończenia? Że przekonałam się, że trzeba stawiać czoła swoim lękom bo inaczej można zabić (dosłownie) kogoś, kogo się kocha? Mam im powiedzieć, że moje zachowanie, to, ze pozwalałam innym podejmować za mnie decyzje prawie doprowadziło do tego, że Robin stał się mordercą, a Simon stracił życie? Czy może mam im powiedzieć, że kiedy zobaczyłam panikę w oczach setki ludzi i ich bezradność, po prostu wiedziałam, że nie mogę ich wszystkich zostawić, że poczułam się odpowiedzialna za nich wszystkich?
Nie, to za dużo, nie muszą tego wiedzieć, nie powinni.
- Robin… - gula w gardle rośnie mi na tę myśl – Uświadomił mi… - urywam bo wspomnienie tego w jakich okolicznościach miało to miejsce boli i to bardzo… - Wreszcie dotarło do mnie, że nie jestem sama. – kładę ręce na brzuchu i pocieram go lekko. – Muszę walczyć o swoje, dla niego…
Jill uśmiecha się delikatnie i nieśmiało wyciąga rekę w kierunku brzucha.
Ona, nieśmiało! Co tu się dzieje?!
Łapię jej dłoń i kładę na brzuchu tam, gdzie przed chwilą czułam jak dziecko się porusza. Kiedy czuje kopnięcie, prawie podskakuje. Patrzy na mnie zdziwiona, a ja wybucham śmiechem.
- On jest żywy. – mówię niemal krztusząc się ze śmiechu na widok jej miny – I zdarza mu się ruszać.
Jill nadal ma niewyraźną minę, troche się krzywi, trochę próbuje się uśmiechnąć. Widzę, ze zmusza się, żeby utrzymać rekę na miejscu. Przyciągam ją do siebie i przytulam mocno.
- Co się dzieje? – szepcze jej prosto do ucha, tak, żeby nikt inny nie słyszał.
Jill milczy dłuższą chwilę, potem lekko zaniepokojona patrzy na Scotta, w końcu odsuwa się ode mnie minimalnie i zawiesza spojrzenie zielonych oczu gdzieś w okolicy mojego nosa. Rozchyla usta jakby chciała coś powiedzieć, ale nie daje rady, więc je zamyka. Robi tak kilka razy. Pierwszy raz obserwuję, jak brakuje jej pewności siebie. No, może drugi, pierwszy raz miała tak, jak spotkała Scotta w Beneath.
Ściskam jej dłoń i ciągnę ze sobą. Odchodzimy kilka kroków, a kiedy chłopcy chcą iść za nami, powstrzymuję ich gestem. Wzruszają ramionami i zaczynają ze sobą rozmawiać, co chwila pokazując na nas. Próbują dojść do tego, o co nam właściwie chodzi.
- Jill, co jest? – marszczę czoło i tym razem nie pozwalam jej odwrócić wzroku.
Jill z trudem wciąga powietrze, słysze bicie jej serca i wiem, że czegoś się boi. Patrzy mi w oczy przerażona, a potem znowu spogląda na mój brzuch i na swoją dłoń, którą przed chwilą go dotykała.
Teraz już nie musi mi nic mówić. Wszystko wiem. Na mojej twarzy pojawia się szczery, radosny uśmiech. Łapię jej obie dłonie i przyciągam ją do siebie.
- Ty też?
Patrzy na mnie długo nic nie mówiąc, aż w końcu prawie niezauważalnie kiwa głową.
- Scott wie?
Jill kręci głową i spogląda na niego zaniepokojona.
- On tego nie chce… - szepcze załamana.
Marszczę czoło i spoglądam na mojego brata. Zawsze zadziwia mnie to, jaki jest wielki i jednocześnie jaka łagodność od niego bije.
- Dlaczego tak myślisz – patrzę Jill w oczy.
- Rozmawialiśmy kiedyś o tobie i o Rob… - urywa i patrzy na mnie z niepokojem, ale ja się tylko uśmiecham i gestem proszę, żeby mówiła dalej. – I on wtedy mówił, ze to do bani, że jesteś w ciązy, bo zaraz będziecie myśleli tylko o dziecku i…
- I? – kłade jej dłonie na ramionach.
- I zapomnicie o sobie nawzajem…
Wybucham śmiechem.
- I ty myślisz, że to możliwe? Że zapomnę o Robinie, o tym, że go kocham? Że kompletnie się od niego odwrócę, jak urodzę dziecko?
Jill patrzy na mnie niepewnie.
- Ja mam wrazenie, że już go zapomniałaś.
Odsuwam się od niej o krok.
- Bo nie histeryzuję z powodu Jeleny?
Przytakuje.
Biorę głęboki oddech i próbuję uspokoić szalejące serce. Nie mogę uwierzyć, że tak wygląda moje zachowanie z zewnątrz, jakby mi przestało zależeć, jakbym go skreśliła…
Patrzę na chłopaków, nie chcę, żeby podsłuchiwali.
- Jill, ja go kocham tak samo jak wcześniej, a może nawet bardziej… - przełykam gulę w gardle. – Nie poddam się nigdy i odzyskam go, ale nie teraz i nie w ten sposób…
Jill kręci głową.
- Widziałaś go? – pytam – To nie jest tylko hipnoza, to coś więcej… - zaciskam oczy, bo ból który czuję na samą myśl o tym jak się czułam kiedy go widziałam jest prawie namacalny – Gdyby to była tylko hipnoza, natychmiast by się  z niej wyswobodził Jest silny.
Jill zastanawia się chwile, a potem kiwa głową, a ja mówię dalej.
- Może Jelena sama kombinuje z chemią, może zostały jej zapasy po Ianie, nie wiem… - łzy napływają mi do oczu na wspomnienie czekoladowych oczu, na wspomnienie kogoś, kto mnie kochał, ale nie mógł mnie mieć, na wspomnienie kogoś, kogo miałam za wroga z jej powodu, na wspomnienie kogoś, kto mnie uratował, kto ocalił mi życie.
- Co się stało z Ianem? – pyta nagle widząc pojedyncze krople ściekające po moich policzkach – On był w końcu po której stronie?
- Po naszej – głos mi drży – Po mojej. Chciał mnie chronić przed Ethanem i Jeleną… - znowu ogarnia mnie ból i smutek – Jack go zabił…
Jill zakrywa usta tłumiąc okrzyk przerażenia.
- Nie wiedział… - załamuję ręce.
Jill przytula mnie mocno i pozwalam i się wypłakać. Potrzebuję tego. Staram się trzymać, staram się być silna, ale musze mieć chwilę na wyładowanie negatywnych emocji, muszę…
- Jolie! – z daleka biegnie do nas Jace i macha rękami jak wściekły.
Szybko ocieram łzy i przełykam gorycz w gardle. Jace dopada do nas zdyszany, a Jill obrzuca go oburzonym spojrzeniem, co trochę gasi jego początkowy zapał. Waha się, widze, że nie wie, co powinien zrobić, rozgląda się za jakimiś wskazówkami. Kompletnie mnie tym rozbraja, śmieję się tak, jak śmieje się ktoś, kto jeszcze przed chwilą płakał, urywanym, histerycznym śmiechem. Jace patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Co się stało? – pytam w końcu.
- Simon. – mówi cicho.
Z tonu jego głosu nie umiem nic odczytać. Nie wiem co z Simonem, nie mam pojęcia. Rozglądam się z niepokojem. Chłopcy stoją u mojego boku. Scott obejmuje Jill i szepcze jej coś na ucho, a ona uśmiecha się niepewnie i spogląda na mnie. Blake wpatruje się w Jace’a jakby chciał wyczytać z jego twarzy wszystkie możliwe informacje.
- Żyje? – pytam patrząc na Jace’a z niepokojem, a on kiwa głową, ale jakoś bez przekonania.
Tyle mi wystarcza. Żyje, wiec mam jeszcze chwilę.
- Dajcie nam jeszcze sekundę – proszę i łapię Jill za łokieć odciągając ją od Scotta.  
Odchodzimy kawałek tak, żeby nas nie słyszeli. Co jakis czas się oglądam i widzę, ja Jace żywo gestykuluje tłumacząc Scottowi po co przyszedł. Blake przygląda im się ze ściągniętymi brwiami. Nie odzywa się, tylko patrzy.
Jill ciągnie mnie za rękaw wyrywając z zamyślenia.
- Jolie? – zaczyna.
Odwracam się do niej i próbuję się uśmiechnąć, ale niepewność Jace’a nie daje mi spokoju.
- Musisz mu powiedzieć. – oznajmiam. – Jak najszybciej.
Jill odsuwa się ode mnie i kręci głową.
- Nie mogę…
Marszczę czoło.
- Dlaczego?
Spuszcza wzrok i zaczyna się bawić własnymi palcami. Łapię ją za brodę i patrze jej w oczy.
- Boję się, że… - urywa i znowu patrzy w ziemię, a ja po raz kolejny zmuszam ją do spojrzenia na siebie.- że mnie zostawi…
- Scott?! – w szoku krzyczę na całe gardło.
Chłopcy spoglądają na nas zaniepokojeni, ale wrzeszczę, że wszystko w porzadku i że za chwilę wracamy.
- Skąd ten pomysł? – mówię już ciszej, tylko do niej..
-Ostatnio jakoś… - spogląda na niego – jakoś jest dalej.
- On, czy ty?
Jill zamyśla się.
- Nie wiem.
Wzdycham zniecierpliwiona.
- Jill, znam cię trochę, znam też trochę jego i jestem pewna, że ostatnia rzecz, jakkiej chce, to odsuwać się od ciebie. Nie byłaś ostatnio… - szukam właściwego słowa. - przewrażliwiona?
Kiwa głową i znowu na niego patrzy.
- Może ty nie widzisz, ale ja widzę co on do ciebie czuje i jak pragnie się zbliżyć, a ty na niego warczysz… - marszczę czoło – Daj mu szanse, pozwól mu sobie pomóc. On bardzo tego chce…
Jill przez chwilę młoci palcami, a potem kiwa głową i patrzy mi w oczy.
- Tak myślisz?
Uśmiecham się szeroko.
- Wyciągnę Jace’a i Blake’a do przodu, a ty z nim pogadaj.
- Teraz? – w jej głosie słyszę przerażenie.
- Tak, Jill! Natychmiast! – nie czekam na jej reakcję, tylko natychmiast wołam Scotta, a sama idę do pozostałych i ruszam z nimi w stronę szpitala.
- Jolie, kto to jest? – pyta mnie cicho Blake.
- To jest Jace, najlepszy lekarz, jakiego znam – skłaniam w uznaniu głowę w jego stronę.
Jace robi się cały czerwony i macha lekceważąco ręką, a ja znowu musze mu coś wytłumaczyć. Zatrzymuję się nagle.
- Jace! – mój głos jest szorstki, specjalnie – Co powiedziała ta lekarka, kiedy powiedziałeś co zrobiłeś?
Blake nadstawia ucha, a Jace coś szepcze, ale żadne z nas nie słyszy co. Doprowadzi mnie do sząłu swoim brakiem pewności siebie.
- Że uratowałeś mu życie, że sama by na to nie wpadła, że to było genialne, że… - urywam, bo Blake łapie mnie za ramiona. Spoglądam na Jace’a, a on unosi dłonie w obronnym geście i patrzy na mnie przerażony, bo od kiedy zaczęłam ustawiać do pionu, co chwila go popycham.
Nie wiem co się ze mną dzieje, nie wiem skąd ta agresja, której nigdy we mnie nie było, nie wiem skąd obnizona tolerancja na głupotę innych ludzi, do której przecież zawsze miałam tyle cierpliwości. Nie rozumiem co się ze mną dzieje. Blake obejmuje mnie mocno i przyciska do swojej piersi.
- Już dobrze, Jolie. – szepcze – Wszystko będzie dobrze…
Zaczynam płakać.
- Boję się… - chrypię, a on ściska mnie jeszcze mocniej.
- Nie bój się. Nie masz o co. – łapie mnie za ramiona i zmusza, żebym na niego spojrzała – Jesteś silna i dasz radę. I nie jesteś sama!
Uśmiecham się przez łzy.
- Ja też wierzę! – mówi – Jeśli ty potrafisz szturchać chuderlawego chłopczyka… - urywa, bo Jace daje mu kuksańca w ramię, a potem obaj wybuchają śmiechem. – to ja wierzę w to, że Robin się opamięta a mnie uda się w końcu odzyskać zaufanie Mary.
Patrzę prosto w jego zielone oczy i widzę, że nie kłamie, nie udaje. Wierzy w nas, wierzy we mnie.
- Nie nadaję się na szefa tego przedsięwzięcia, Jolie, ale masz moją pomoc. – jego głos dźwięczy mi w uszach – Każdą, której będziesz potrzebowała.
- Moją też – odzywa się po chwili Jace – choć nie wiem o co chodzi…
Parskam śmiechem i ruszam do szpitala. Nasze twarze są wciąż rozjaśnione, kiedy wchodzimy do pokoju pooperacyjnego, gdzie leży Simon. Kiedy otwieramy drzwi, natychmiast odwraca się w naszą stronę. Ruszam szybko do niego, ale zatrzymuję się w połowie drogi, bo coś mi się nie zgadza. Pamiętam jak na mnie kiedyś patrzył, pamiętam smutek, pamiętam miłość i pamiętam pożądanie, teraz widzę tylko jakieś dziwne poczucie obowiązku. Staję jak wryta.
Po drugiej stronie jego łóżka stoi Kane. Na jego twarzy jak żywy widać wielki znak zapytania. Podchodzi do mnie po drodze ściskając dłonie Jace’a i Blake’a i przedstawiając się.
- On uważa mnie za swojego najlepszego kumpla – mówi półszeptem. – Pytał też czy żyjesz…
Marszczę czoło.
- Czy JA żyję? – dopytuję się
Kane kiwa głową i bezradnie wzrusza ramionami, a ja podchodzę do Simona i spoglądam mu w oczy. Źrenice ma normalne czyli nie jest ani na chemii, ani pod wpływem hipnozy.
- Pamiętasz mnie? – pytam.
Kiwa głową.
- Oczywiście, Pani…
Moje oczy się rozszerzają i parskam śmiechem.
- Simon, nie wygłupiaj się…
Potrząsa głową.
- Jesteś Jolie, szefowa, Pani Underground. Ja byłem twoim ochroniarzem. – niepewnie patrząc mi w oczy łapie moją dłoń – Przepraszam, że cię zawiodłem.
Spoglądam spanikowana na Kane’a, ale on tylko rozkłada bezradnie ręce.
- On tak cały czas… - szepcze – Uważa, że Robin chciał cię zabić i że bronił cię przed nim…
Marszczę czoło i znowu patrzę na Simona. Jego oczy błagają o wybaczenie. Jest przekonany, że zawiódł.
Przyglądam mu się badawczo przez chwilę, a jego głowa opada na poduszkę, widzę, że jest jeszcze wycieńczony i że nie powinnam go denerwować. Muszę udawać, że wiem o czym mówi, muszę to ciągnąć dopóki nie dowiem się dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Ściskam jego dłoń, bo on wciąż patrzy nam nie jakby się zastanawiał czy nie posunął sięga daleko dotykając mnie.  
- Doskonale się spisałeś. Żyję, a o to przecież chodziło. – uśmiecham się do niego i poklepuję jego ramię, a on oddycha z ulgą.
Serce mnie kłuje, nie jestem pewna co powinnam teraz zrobić. Chyba powinnam się cieszyć, że już nie jest nieszczęśliwy, że nie jest we mnie zakochany, że nie muszę go ranić, ale jakoś mi dziwnie z nowym Simonem, który nie patrzy na mnie jak na największy cud świata.
Jego pierś unosi się ciężko, zamyka oczy, widać, że wciąż jest w średnim stanie, że potrzebuje dużo spokoju i ciszy i ja chcę mu to dać, ale najpierw muszę wiedzieć co się takiego stało, że nagle zapomniał kim jest? Co musiało się zdarzyć, żeby aż tak wszystko pokręcił?
Jak na zawołanie drzwi się otwierają i wchodzi ciemnowłosa lekarka. Plakietka na piersi mówi, że ma na imię Megan. Jej kręcone włosy podskakują przy każdym kroku. Jej wzrok co chwilę ucieka w kierunku łóżka, na którym leży Simon.
- Ty jesteś Jolie? – pyta.
 Kiwam głową, a Jace potwierdza.
- Co z nim? Z niepokojem patrzę na Megan.
- Mieliśmy trudności przy operacji… - mówi i niepewnie patrzy na Jace’a. – Usiądźmy – sugeruje i pokazuje stół i krzesła w rogu sali.
 Szybko zajmuję jedno z krzeseł, Blake staje za mną i kładzie mi dłonie na ramionach dając mi znak, że jest przy mnie. Jestem mu za to wdzięczna. Serce wali mi jak oszalałe, bo twarz lekarki jest poważna.
- Czy jego życie jest zagrożone? – pytam patrząc jej prosto w oczy.
Uśmiecha się lekko.
- Życie nie. Niedługo stanie na nogi, dzięki Jace’owi…
Uśmiecham się szeroko i klepie go po ramieniu, ale on patrzy się na mnie niepewnie.
- Ale… - zaczyna lekarka i patrzy przez chwilę na swojego pacjenta. Jej oczy błyszczą czymś niespotykanym, niezwykłym, przyjemnym, a potem spogląda na mnie.
- Ale? – czekam na jej odpowiedź
- Leki, które Jace dodał do maści reagują ze sobą i… - wzdycha ciężko – I chyba uszkodziły pamięć Simona. Robiliśmy mu badania, wszystkie możliwe. Nie ma zmian w mózgu, będzie funkcjonował normalnie, ale niestety najprawdopodobniej nie odzyska pamięci… - spuszcza wzrok – Wiem, że cię kochał, że byliście blisko… Możesz próbować… - patrzy znowu na niego, a na jej twarzy widzę niepewność i coś innego… chyba żal.
- Megan – łapię jej dłoń – Dziękuję ci, i tobie Jace – ściskam jego ramię – dziękuję, że uratowaliście mojego PRZYJACIELA. – kładę nacisk na ostatnie słowo.
Megan natychmiast podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się niepewnie.
- On nie jest twoim… - nadzieja w jej głosie daje mi… nadzieję, nadzieję na jego szczęście.
Kręcę głową.
- Był we mnie zakochany – przyznaję – Chyba… - urywam na chwilę – Ale ja kocham go tylko jako niezwykle oddanego przyjaciela, jako dobrego człowieka.- wzdycham ciężko - Tak sobie myślę, że może lepiej, że on uważa mnie za kogoś prawie obcego…
Megan uśmiecha się szeroko, po czym wstaje, wyciąga do mnie rękę i potrząsa nią. Ma bardzo mocny chwyt, wydaje się raczej być w typie Jill, twarda, nie patyczkująca się z nikim.
- Dziękuję ci. – szepcze na granicy wzruszenia i podchodzi do Simona, który zdążył już zasnąć. Jego pierś unosi się w równych odstępach czasu, miarowo i rytmicznie. To pozytywne. Powinien niedługo wrócić do pełni sił. Cieszy mnie to.
Megan siada na brzegu łóżka, odgarnia włosy do tyłu i związuje je niedbale. Wilgotną szmatką ociera pot z jego czoła. Delikatność jej ruchów jest wręcz ujmująca, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że mi mało nie zmiażdżyła dłoni, a tego wielkoluda traktuje, jakby był ze szkła.  
Przez chwilę patrzę jak jej drobne dłonie muskają jego barki, jak sprawdza opatrunki uważając, żeby go nie urazić, jak Simon drży pod wpływem jej dotyku i jak kącik jego ust unosi się do góry, kiedy ona pochyla się i pod pretekstem obejrzenia rozcięcia na policzku muska ustami jego szyję.
Uśmiecham się do siebie. Jeden z głowy. 

środa, 26 czerwca 2013

Overhead 11

Powinnam być szczęśliwa, bo wszyscy wiwatują na moją cześć, dziękują mi za to, że ich tu bezpiecznie doprowadziłam, przepraszają, że we mnie zwątpili. Powinnam się cieszyć i część mnie faktycznie odczuwa jakiś rodzaj radości, bo wiem, że zrobiłam dla nich dużo. Dałam im słońce, dałam im wiatr, dałam im nowe życie, przestrzeń bez ograniczeń, mnóstwo kolorów. Oni są mi wdzięczni, oni się cieszą, ja tez powinnam, a tymczasem ja…
Ja obserwuję ich jak zafascynowani rozglądają się dookoła siebie, chłonąc to wszystko tak, jak ja to chłonęłam jakiś czas temu. Patrzę, jak oglądają się za siebie przy każdym silniejszym podmuchu wiatru, jakby sprawdzali kto ich dotknął. Uśmiecham się, kiedy próbują spojrzeć w słońce i w ostatniej chwili zasłaniają oczy dłonią, krzywiąc się. Widzę to wszystko i wiem co powinna, czuć, ale czuję tylko pustkę, czuję, że ten obraz jest niepełny, że brakuje jego…
Scott stoi koło mnie i się z nich śmieje. Nie puścił mojej dłoni od kiedy wyszliśmy na dwór. Ściska mnie lekko i czuję, że na mnie patrzy, odwracam się do niego i próbuję się uśmiechnąć, ale nie potrafię. Wiem, że powinnam tryskać radością, ale nie potrafię, po prostu nie umiem. Niby wszystko jest w porządku, ale prawda jest taka, że mój świat nie istnieje, nie istnieje bez niego. Spoglądam w oczy swojego brata i wiem, że nie musze nawet zadawać tego pytania, bo on domyśli się co chcę mu powiedzieć, co musze wiedzieć…
Wzdycha ciężko i odwraca ode mnie wzrok, nie chce mi nic powiedzieć, widzę to, ale widzę też, że coś jest nie tak. Wolę dowiedzieć się teraz niż za jakiś czas. Chcę wiedzieć na czym stoję. Teraz zniosę wszystko. Zrobiłam to, czego się najbardziej bałam, wzięłam na siebie odpowiedzialność za setkę ludzi, udało mi się. Nie poddałam się, kiedy mój przyjaciel umierał i wróciłam go do świata żywych, z niemałą pomocą Jace’a, ale jednak. Jeszcze kilka miesięcy temu załamałabym się po prostu, odeszłabym na bok i zaczęłabym go opłakiwać, ale teraz jest we mnie jakaś siła, które źródła nie znam, coś mnie napędza, od kiedy przekonałam się, że potrafię, że mogę, że ludzie będą mnie słuchać, że chcą mnie słuchać i że wychodzi im to na zdrowie, zaczynam się zastanawiać dlaczego tyle czasu nie wierzyłam w siebie. Czy wynikało to z tego, że ktoś kiedyś stwierdził, że się do tego nie nadaję, że nie powinnam być przywódcą? Która moja cecha świadczy o tym, że nie dam sobie z tym rady? Czy jestem zbyt delikatna, czy za bardzo się wszystkim przejmuję, czy…
Nie wiem i teraz już mnie to właściwie nie interesuje. Nie ważne co wykazały testy. Ja WIEM, że mogę, wiem, że umiem, wiem, że potrafię i wiem, że dam radę, bez względu na wszystko...
Ściskam rękę Scotta i pociągam go lekko, obracając z powrotem w swoją stronę. Próbuje się znowu odwrócić, a potem rozgląda się jakby szukał pomocy, ratunku. Omija mnie wzrokiem, a ja ściskam go co raz mocniej, choć wiem, że jego to nie boli, bo nie może. Jestem za mała, za drobna, zbyt delikatna, żeby mogła urazić tego wielkiego mężczyznę. Tupię nogą, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, ale jego oczy są utkwione gdzieś daleko, na wrzosowisku, na szczycie którego stoi teraz samotna postać.
Mrużę oczy, żeby lepiej zobaczyć kto to jest. To nie on, nie Robin. Wiem, bo jego postać poznam bez pudła choćby z odległości kilku kilometrów. To nie mężczyzna, to kobieta. Scott macha do niej i pokazuje na mnie, a ona puszcza się pędem w dół zbocza.
Spoglądam pytająco na Scotta, a on tylko się uśmiecha i kiwa głową, żebym spojrzała na nią. Kiedy jest w połowie zbocza, widzę jej twarz na tyle wyraźnie, żeby ją poznać.
Nie mogę uwierzyć, że od razu jej nie poznałam. Rzucam Scottowi pełne oburzenia spojrzenie i klepię go lekko w ramię, po czym puszczam się pędem na spotkanie z nią. W pełnym biegu wpadamy sobie w objęcia. Ona obejmuje mnie mocno i podnosi z ziemi kręcąc się dookoła własnej osi, a moje nogi fruwają w powietrzu. Obie śmiejemy się radośnie.
Nie przypuszczałam, że aż tak mi jej brakowało. Gdzieś pod skórą czułam, że nie mam przy sobie przyjaciółki, że nie mam kogoś, komu mogę się zwierzyć ze swoich problemów, a teraz nawarstwiło się ich tyle, że chyba przez tydzień nie zdołamy ich omówić.
- Tęskniłam za tobą, Jill – mówię w końcu, kiedy zruszenie trochę mija i wraca mi zdolność mówienia.
Jill uśmiecha się szeroko i patrzy mi w oczy. Uśmiecha się, ale brwi ma ściągnięte i jest na mnie zła. Widzę to. Odsuwam się o krok, bo nie wiem o co jej chodzi.
- Jak mogłaś z nim pójść!? – pyta po dłuższej chwili – Jak mogłaś nie obudzić Robina, jak mogłaś…
Mam wrażenie, że gdyby nie to, że Scott w końcu do nas dołączył i połozył jej dłoń na ramieniu, nie skończyłaby tej litanii tak szybko.
- Jill, nie teraz.
Odwraca się do niego, a ja już wiem, że nie powinien się odzywać, że to był błąd. Śmieję się w duchu, bo trochę ją znam i wiem, że zaraz go zgasi.
- Nie? To kiedy?! – patrzy mu w oczy – Kiedy będzie odpowiedni moment, Scott, co?
Z niejaką dumą obserwuję, jak mój wielki brat nagle pokornieje pod wpływem kilku słów od tej szczupłej dziewczyny, jak nagle cała siła, która bije od niego na co dzień, gdzieś znika i nie ma już potężnego faceta, tylko delikatny chłopak, który nieśmiało wyciąga rękę, żeby położyć jej na policzku, ale ona cofa się o krok i patrzy na niego gniewnie.
- Ona musi w końcu zrozumieć, że nie może wszystkich chronić, do cholery! – przez chwilę jej zielone oczy wpatrują się we mnie, ale potem znowu patrzy na Scotta – Musi zrozumieć, że powinna chronić przede wszystkim siebie, że nie może zbawiać świata!
Wzdycham ciężko, bo wiem, że Jill ma rację, a ona odwraca się do mnie i łapie mnie mocno za rękę tuż powyżej łokcia.
- Jolie do cholery! Czy ty masz pojęcia co tu się działo?
Kręcę głową.
- Robin odchodził od zmysłów. – zaczynamy iść powoli z powrotem w stronę miasta. – Ethan zostawił mu list, że wini go za śmierć swojej ukochanej i że Robin ja skazał. – patrzy na mnie jakby czekała, aż potwierdzę, że rozumiem.
Kiwam głową.
- Wiem, Ethan mi powiedział. Nie chodziło o jego żonę, tylko o jakąś inną dziewczynę.
Jill potakuje.
- Zemsta?
- Tak - wzdycham ciężko. – Chciał ukarać jego, nie mnie. Do mnie nic nie miał, za to…
Twarz Jill ciemnieje a oczy świecą czystą nienawiścią. Nigdy jeszcze jej takiej nie widziałam. Owszem, ona okazuje emocje dość wyraźnie i kiedyś już była zła na Jelenę, ale nigdy aż tak, nigdy nie widziałam w niej czystej nienawiści, którą widzę teraz, nigdy nie widziałam w niej tego ,co widzę teraz… Jakby chciał ją zabić.
- Jelena przylazła tu niedługo po twoim zniknięciu i…. – jej głos jest szorstki, prawie czuję jak rani moje uszy.
Jill wzdycha i patrzy na mnie niepewnie
– Narobiła zamieszania… - urywa.
Czeka, chyba boi mi się powiedzieć co moja była przyjaciółka zrobiła Robinowi. Ja sztywnieję i zwalniam kroku. Zatrzymuję się, bo oczami wyobraźni widzę go, jak dotyka jej jak mnie, jak ich ciała są splecione ze sobą i rozpalone do czerwoności, jak…
- Robin mi mówił… - z trudem podnoszę wzrok, żeby na nią spojrzeć. – mówił, że on i ona, że… - moją twarz wykrzywia grymas bólu, który czuję prawie fizycznie, choć wiem, że jest to tylko cierpienie mentalne, psychiczne – że byli ze sobą, tak jak kiedyś my…
Nie umiem powstrzymać łez, świadomość tego, co się stało boli, bardzo boli… Nie mam do niego żalu, naprawdę nie mam, bo nie potrafię się na niego gniewać, nie potrafię się czepiać o coś na co nie miał wpływu. Wiem jak to jest, wiem… Serce tłucze mi się w piersi tak mocno, że aż boli. Zaczynam dygotać.
Jill nie odzywa się i nie dotyka mnie, tylko na mnie patrzy. Słyszę jak Scott zniecierpliwiony wzdycha i w końcu czuję na swoich ramionach jego dłonie, przyciąga mnie do siebie, gładzi mnie po włosach i delikatnie przyciska usta do czubka mojej głowy w uspokajającym geście, a ja wybucham płaczem.
Jill prycha z niezadowoleniem i łapie go za rękę odsuwając ode mnie.
- Weź się w garść, Jolie. – warczy – To twoja wina!
Cofam się o krok, bo nie rozumiem o co jej chodzi, a ona kładzie mi dłoń na ramieniu i czeka aż spojrzę na nią.
- Jill! Nie przeginaj! – warczy ostrzegawczo Scott, ale ona obrzuca go takim spojrzeniem, że natychmiast milknie. Kto by pomyślał, ze taki wielki facet będzie tak uległy w stosunku do niej… Ale z drugiej strony, Jill to twarda sztuka, twardsza niż się wydaje.

- Zrozum – mówi tym razem łagodnie – Kiedy poszłaś z Ethanem, zapoczątkowałaś to wszystko. Robin był rozbity. Nie rozumiał dlaczego znowu go zostawiłaś nie mówiąc mu nic, nie budząc go… - ściska moje ramię – Tak jak kiedyś w Beneath…
- Zdradziłam go? – ta świadomość boli, ale wiem, ze on właśnie tak się poczuł, bo już kiedyś o tym rozmawialiśmy, kiedyś mu obiecałam, że więcej tego nie zrobię i… zrobiłam dokładnie to samo. Złamała obietnicę daną komuś, na kim zależy mi najbardziej na świecie.
Jill kiwa głową. Nie patyczkuje się ze mną. Zawsze taka była, mówiła co myśli i teraz też…
Przełykam gorzkie łzy i spoglądam na nią czekając na więcej rewelacji. Ona ma rację, a ja musze się nauczyć żyć z tym, co zrobiłam.
Jill rusza powoli do przodu, idziemy przez miasto nie zwracając uwagi na nikogo. Prowadzi mnie w stronę jeziora, a moje serce bije co raz mocniej, bo to jest miejsce szczególne dla mnie i dla Robina. Przypominam sobie naszą wspólną noc, pierwszą noc tu, na górze. Przypominam sobie nasz dom, jak go planowaliśmy i zastanawiam się jak on teraz wygląda. Czy stoi już chociaż jedna część jego, czy…
Jill znowu łapie mnie za łokieć wyrywając  z zamyślenia.
- Robin był wściekły i załamany, na zmianę. – jej głos jest nienaturalnie niski, poważny – nie spał przez kilka dni, kiedy ona przyszła, z łatwością poddał się hipnozie, bo był wycieńczony, nie był w stanie się bronić.
Zatrzymuje mnie nagle i obraca w swoją stronę. Ma ściagnięte brwi i surową twarz.
- Teraz już rozumiesz? – pyta z naciskiem.
- Tak – mówię cicho – Tak… - powtarzam, żeby dotarło do mnie to, co właśnie powiedziałam, żebym naprawdę zrozumiała, że to moja wina, że to moje błędne, nieprzemyślane decyzje doprowadziły do tego.
Walczę ze sobą, żeby się nie rozpłakać, bo wiem, że ona mi na to nie pozwoli.
- Robin jest silny – mówię – I w końcu sie wyzwolił.
Jill kiwa niepewnie głową.
- Owszem. – oznajmia ironicznym tonem – i miał ochotę strzelić sobie w łeb z rozpaczy… Doskonale pamiętał, co zrobił, wiedział ,ze cię zdradził i... – urywa na chwilę – średnio sobie z tym radził, jeśli mam być szczera…
Cholera!
- A potem wrócił tu, wściekły, mówiąc, że wybrałaś Simona! –warczy. – Czyś ty oszalała?!
- Co?! – chrypię i zaczynam się trząść.
- Jill, wystarczy! – odzywa się głos za moimi plecami.
Odwracam się i zarzucam mu ręce na szyję. Jego ciemne włosy opadają na zielone, hipnotyzujące oczy. Rzuca wściekłe spojrzenie Jill, a potem spogląda na mnie i unosi jeden kącik ust w uśmiechu.
- Witaj, Jolie. - śmieje się – Słyszałem, że zostałaś bohaterką – szturcha mnie lekko w ramię, a ja się uśmiecham, choć nie mam powodu do radości. Nie wiem jakim cudem on na mnie tak działa.
- Blake… - chrypię i walczę ze sobą, żeby znowu się nie rozpłakać.
Wszystko zawodzi. Jego widok przypomina mi o tych wszystkich razach, kiedy nie zaufałam Robinowi, kiedy w niego wątpiłam i kiedy Blake musiał nas ratować… Rozklejam się, a on łapie mnie za ramiona i odsuwa od siebie. Patrzy mi w oczy.
- Jolie – mówi łagodnie – Nie ważne, co było. Ważne, co zrobisz z tym, co jest teraz…
Nuta zdenerwowania w jego głosie nie daje mi spokoju. Marszczę czoło i patrze pytająco na Jill, a Blake wzdycha ciężko.
- Oskarżać łatwo, co? – warczy na nią – Ale powiedzieć jej jak jest, to już nie, prawda?
Jill prycha niezadowolona i podchodzi  do mnie.
- Nie bez powodu prowadzę cię nad jezioro – mówi – Chce, żebyś sama zobaczyła – patrzy teraz na Blake’a.
Nic nie rozumiem, kompletnie nic…
- Coś z Robinem? – pytam przerażona. – Nie żyje? – ta myśl jest przerażająca, ale to jedyne o czym mogę teraz myśleć.
- Żyje – Blake mówi to, jakby w ogóle się z tego nie cieszył i ściska mocno moją dłoń, jakby chciał mi dodać otuchy.
Ruszam w stronę wodospadu, najpierw wolno, potem co raz szybciej. Blake idzie po mojej lewej, Jill po prawej. Z daleka widzę, że mój dom jest już gotowy. Uśmiecham się w duchu, wygląda lepiej niż się spodziewałam.
Zwalniam kroku, kiedy mijamy jakiś dom, który aktualnie budują. Mężczyźni uwijają się jak w ukropie, a Mary stoi na ziemi obok i dyryguje nimi. Widzę, że Blake spogląda na nią tęsknie, ale ona zaszczyca go tylko przelotnym spojrzeniem i prycha pogardliwie, kiedy grupka mijających nas dziewczyn chichocze na jego widok i piszczy, kiedy zielone oczy prześlizgują się beznamiętnie po ich twarzach.
Ściskam jego dłoń.
- Co jest? – pytam – Myślałam…
Wzdycha ciężko.
- Mary nie potrafi mi wybaczyć tego, kim jestem, kiedy jej nie ma... – znów spogląda na nią, a w jego oczach jest tyle bólu i cierpienia, że aż mi serce ściska. – A ja nie cofnę czasu… Próbowałem wszystkiego.
Zrezygnowany opuszcza ręce, a ja zatrzymuję się na chwilę i biorę jego dłonie, ściskam je lekko i pocieram kciukami.
- Damy radę. Wszyscy damy radę. Razem. Będziemy szczęśliwi.
Będziemy? Sama nie wiem czy wierzę w to, co mówię…
Spoglądam na niego z nadzieję, że choć do niego to trafiło, że choć on jeszcze wierzy... Uśmiecha się, ale jego oczy są smutne. Wiem, że nie wierzy w to, co mówię, że stracił nadzieję. Biorę głęboki wdech i przekonuję sama siebie, że jeśli on nie ma siły, to ja muszę mieć. Ja! Właśnie ja. Tak.
Wierzę!
Naprawdę wierzę. Mój nastrój nagle się poprawia, kiedy uświadamiam sobie, że to wszystko co się działo i dzieje to tylko drobne przeszkody, że pokonaliśmy razem już tyle przeciwności, że nic nas nie zagnie, nic nas nie pokona, a jeśli coś nas złamie, to nawzajem poskładamy się do kupy i staniemy na nogi i pokażemy naszemu przeciwnikowi na czym polega siła jedności, siła przyjaźni.
Jill pogania nas, więc łapię ją i Blake’a za ręce i idziemy w stronę domku przy wodospadzie. Nie mogę oderwać od niego wzroku i opowiadam z przejęciem o tym jak sobie go wyobrażałam i co jest inne, co jest lepsze. Buzia mi się nie zamyka, a oni wpatrują się we mnie niepewni skąd mój dobry nastrój.
Próbuję im to wytłumaczyć. Mówię im, ze wierzę w nas, że możemy wszystko, że możemy być szczęśliwi z tymi, których kochamy, jeśli tylko będziemy chcieli, możemy przenosić góry. Żadne z nich nie wydaje się przekonane, tylko w oczach Jill widzę iskierkę porozumienia. Chłopcy pomrukują bez przekonania i spoglądają z niepokojem na dom, który jest co raz bliżej.
- Kochanie! – jego głos powoduje, że moje serce przyspiesza, a oddech staje się urywany. Staję nagle i czekam, wpatrując się w dom, bo stamtąd usłyszałam jego głos.
Po chwili widzę go. Chyba kąpał się pod wodospadem, bo jest mokry i ma na sobie tylko krótkie spodenki, wyciera włosy ręcznikiem i uśmiecha się szeroko, ale nie patrzy na mnie, tylko na drzwi domu, które nagle się otwierają. Zamieram, kiedy wchodzi na taras, a po chwili tuli w ramionach rudowłosą dziewczynę z blizną na policzku.
Serce boli, przestaję oddychać, czuję jak Jill i Blake ściskają mnie co raz mocniej. Jelena całuje go namiętnie, a jego dłonie wplątują się w jej włosy. Potem oboje odwracają się w naszą stronę. Jelena uśmiecha się złośliwie, a jej wzrok skupia się wyłącznie na mnie. Wiem, że mam otwarte usta, że wyglądam na zszokowaną i przerażoną, więc szybko doprowadzam się do porządku i rzucam jej nienawistne spojrzenie.
- Blake, jaką panienkę przyprowadziłeś znowu? Ładna blondyneczka! – cmoka z uznaniem Robin.
Nie, to nie on. On się w ten sposób nie odzywa… Marszczę czoło i patrzę na niego w nadziei, że może mój wzrok przypomni mu kim dla niego jestem.
- Robin… - chrypię, ale on nie zwraca na mnie uwagi, tylko obejmuje Jelenę ramieniem i razem wchodzą do domu śmiejąc się z czegoś.
Nie mogę się ruszyć jestem zszokowana, ale o dziwo nie ogarnia mnie rozpacz, o nie. Nie stracę nadziei, nie przestanę w siebie wierzyć. Nie przestanę wierzyć w nas, bo wiem, ze to błąd. Dziś uświadomiła mi to Jill. Nie jest może delikatna i ma niekonwencjonalne metody, ale doskonale wie, jak mnie zmobilizować do działania, które struny poruszyć, żebym się wzięła w garść. Nie wiem jak doszła do tego, że się zmieniłam, że teraz mam siłę, że odnalazłam motywację do działania, że nie chcę już liczyć na innych, bo wiem, że wszystko mogę zrobić sama, jeśli tylko chcę.  
Łapię mocno jej dłoń i ściskam. Patrzy na mnie i uśmiecha się szeroko, kiedy bezgłośnie szepczę „dziękuję”.
Scott patrzy na mnie jak na wariatkę i kręci z niedowierzaniem głową. Jill szepcze mu coś na ucho, a on uśmiecha się lekko.
- Nie pojmuję… – chrypi
Nie wiem czego nie rozumie. Przecież to jest oczywiste. To jest coś o co będę walczyć do utraty tchu, choćby miało mnie to zabić! Nie poddam się, nie teraz, nie po raz kolejny. On, on jest dla mnie najważniejszy, on jest dla mnie synonimem szczęścia, on jest moją nadzieją na szczęśliwe życie i nie oddam go tak łatwo… Nieeee.
Ona go krzywdzi. Wiem, to, bo słyszałam ból w jego głosie, kiedy mówił mi o tym, co się stało, kiedy się spotkaliśmy niedawno w Underground. Wiem to, bo teraz przez chwilę, kiedy mnie zobaczył widziałam w jego oczach to, co kiedyś, a potem uczucie zastąpiła dziwna, nienaturalna pustka i obojętność.
Nie pozwolę jej go skrzywdzić, nie pozwolę jej trzymać go w tej idiotycznej hipnozie.
Blake pociera moje ramię w geście pocieszenia, ale odtrącam jego rękę. Nie potrzebuję pocieszenia, potrzebuję pomocy, potrzebuję planu, potrzebujemy planu. Oboje.  Ja i on. Podnoszę na niego wzrok, w zielonych oczach jest wyłącznie zdziwienie. Ściągam brwi i odwracam się tyłem do domu, który miał być mój.
Jill wciąż się uśmiecha, Scott przygląda mi się, jakby mnie nie znał, a Blake patrzy na mnie z mieszaniną współczucia dla mnie i własnego bólu na twarzy.
Uspokajam szalejące serce i drżenie rąk.
- Razem damy radę! – mój głos jest dźwięczny, pewny. Uśmiecham się i łapię dłoń Jill, a ona puszcza do mnie oko. Wyciągam rękę do Blake’a i ściskam jego palce, żeby dodać mu otuchy.
- Możemy wszystko.
Ruszam powoli w stronę miasta nie oglądając się za siebie.  
- Kim ty jesteś? – pyta Scott na wpół przerażony, na wpół dumny. –I co zrobiłaś z Jolie?!
Uśmiecham się.

- Jestem kimś, kto w nas wierzy, a wy? 

wtorek, 25 czerwca 2013

Overhead 10

Mam świadomość tego, co myśli teraz Robin i to zupełnie nie tak miało wyglądać… Ja po prostu nie mogłam zostawić Simona rannego, nie po tym co dla mnie zrobił. Nie interesują mnie jego motywy, wiem, że wielokrotnie ratował mnie i Robina i wiem, że teraz jestem mu to winna, jestem mu winna pomoc. To dzięki niemu uciekłam na powierzchnię, to dzięki niemu poznałam Overhead i to dzięki jego odporności na moją histerię Robin wciąż żyje. Simon jest po prostu dobrym człowiekiem i nie mogę pozwolić mu umrzeć. Moje sumienie nie pozwala mi go teraz zostawić, a Robin myśli, że... 
Cholera!
To nie miało być tak, zupełnie nie tak… 
Otrząsam się z zamyślenia, bo widzę, że Simon co chwilę traci przytomność, a wciąż nie ma lekarza. Po nagłym odejściu Robina zapanował chaos i ani Joe ani Kane nie radzą sobie z jego opanowaniem. Podnoszę głowę.
- Gdzie jest do cholery lekarz? – wrzeszczę jednocześnie odrywając rękaw swojej koszuli, żeby zatamować choć część krwawienia.
Widzę poruszenie w tłumie, który najpierw gęstniał przed egzekucją, a teraz maleje z każdą sekundą.
- Gdzie wszyscy poszli?! – krzyczę na całe gardło.
- Za Robinem, do Overhead! – odkrzykuje mi ktoś z tłumu.
- Czy jest tu jeszcze jakikolwiek lekarz? – jestem niemal zrozpaczona.
Simonna zmianę odzyskuje i traci przytomność. Chyba chce mi coś powiedzieć, ale nie daje rady. Patrzę błagalnie na Kane’a, a on rusza w tłum i po jakimś czasie wraca z praktykantem ze szpitala.
Jestem trochę załamana, ale trudno, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Kiwam na chłopaka, a on podchodzi do mnie.
- Ale ja się na tym nie znam… - zaczyna młody chłopak, ale poszyłam mu takie spojrzenie, że milknie i natychmiast klęka przy Simonie.
Odpina jego koszulę i szybko przygląda się ranom.
- Musimy je zaszyć, ja tego sam nie zrobię… Nie umiem jeszcze. - rozkłada bezradnie ręce.
- Masz coś na zatamowanie krwawienia? Możesz mu zrobić opatrunek? – pytam szybko przeszukując w głowie wszelkie informacje, które kiedyś dawała mi mama.
Chłopak kiwa głową.
- Opatrunek, jasne. – uśmiecha się lekko – ale to na długo nie pomoże…
- Zrób co w twojej mocy – proszę po czym wstaję i podchodzę do Kane’a.
- Musimy go stąd zabrać. – chrypię. – Musimy go zabrać na górę, tu nie ma szans.
Ukradkiem patrzę na Simona, nie chcę, żeby wiedział o czym mówię.
Kane kiwa głową.
- Znasz drogę, prawda?
No tak, planowanie… Pewnie, że nie znam. Kluczyliśmy z Robinem gubiąc się kilka razy, Simon zna drogę, Robin, Blake, wszyscy, tylko nie ja. Cholera! Pozostaje mi nadzieja, że jakoś nam się uda. Nie mam innego wyboru. Kręcę głową.
- Nie do końca, ale nie mam innej opcji. Jak ruszymy szybko, to może uda nam się dogonić maruderów Robina…
Kane nie wygląda na przekonanego, ale nie mamy już czasu, żeby się zastanawiać, bo podchodzi do nas przyszły lekarz.
- Potrzebuję paru rzeczy… - mówi po czym zaczyna wymieniać to, co trzeba przynieść ze szpitala.
Kiwam głową dopytując się parę razy jak wygląda to, co właśnie wymienił. On opisuje mi wszystko, a kiedy kończy, ruszam do klatki schodowej. Nie ufam windzie. Szybko wbiegam na piętro szpitala i z rozpaczą zauważam, że drzwi do składu są zamknięte, a ja nie wzięłam klucza. Nie ma też żadnych drutów, których mogłabym użyć do otwarcia zamka. Muszę wyważyć drzwi. Staję na przeciwległym końcu korytarza i biegnę, uderzam w drzwi bakiem, ale nawet nie drgną, a mnie boli ręka. Powtarzam to jeszcze kilka razy, a kiedy dochodzę do wniosku, że większego bólu nie zniosę, rozglądam się zrozpaczona. Widzę tylko gigantyczną, ciężką gaśnicę. Podchodzę do niej i próbuję ją podnieść ale jestem za słaba, wiem, że nie dam rady. Jestem na siebie wściekła.
Po chwili czuję jak ktoś kładzie mi ręce na ramionach.
- Ja to zrobię – chrypi niepewnie Kane, a ja odsuwam się i oddycham z ulgą, kiedy drzwi ustępują po trzecim uderzeniu.
Razem z Kane’em wparowujemy do magazynku i szybko znajdujemy to, co jest potrzebne. Nie mam pojęcia ile tego wziąć, więc bierzemy jakieś leżące z boku prześcieradło i wszystko rozkładamy na nim, jestem pewna, że mamy tego za dużo, ale wolę za dużo niż za mało. Na koniec związujemy rogi prześcieradła, robiąc z niego tobołek i pędzimy na dół. Kiedy wbiegamy na platformę, jestem wycieńczona, ale szczęśliwa. Uśmiecham się do lekarza, kiedy on opatruje Simona, a ten po dłuższej chwili odzyskuje przytomność i nie traci jej tak jak wcześniej, po kolejnych kilkunastu sekundach, tylko podnosi na mnie wzrok i leciutko unosi dłoń.
- Zostałaś… - chrypi.
- Tak, bo musiałam ci pomóc. – Mówię. – Znasz mnie…
Simon delikatnie się uśmiecha.
- Zrobiłeś to specjalnie, prawda? – wpatruję się w niego wyczekująco, a on odwraca głowę.
Łapię go za brodę, delikatnie, żeby go nie urazić, bo wiem, że jest osłabiony. Jego twarz jest poważna, usta ma ściągnięte i marszczy czoło.
- Simon, przecież jakbyś chciał, zatłukłbyś go jedną ręką stojąc na jednej nodze. – mówię to łagodnie, nadzwyczaj łagodnie – Sprowokowałeś go specjalnie…
Lewy kącik jego ust unosi się lekko.
- I podziałało, nie? Sam postanowił się usunąć…
Marszczę brwi i wstaję odwracając się do niego plecami i patrząc na niedoszłego lekarza.
- Ile mamy czasu?  - pytam – Długo będzie przytomny.
Chłopak wzrusza ramionami.
- Nie mam pojęcia. Zrobiłem, co mogłem, co umiałem… Trochę szkoda, że wszyscy lekarze poszli z Robinem, ja się na tym nie znam tak jak oni. – spuszcza głowę.
Podchodzę do niego i kładę mu dłoń na ramieniu, poklepuję go lekko, czekając aż podniesie wzrok. 
- Świetnie się spisałeś.  – uśmiecham się – Jak masz na imię?
- Jace
- Nie wiem jak ci się odwdzięczę, Jace. – łapię jego dłoń – Uratowałeś życie mojemu przyjacielowi…
Jace uśmiecha się nieśmiało i macha lekceważąco ręką, a ja kładę mu dłonie na obu ramionach i lekko nim potrząsam.
- Spójrz na niego. – mówię z naciskiem i nakierowuję go tak, żeby patrzył na Simona. – Jesteś urodzonym lekarzem!
Jace kiwa głową. Wygląda na troszkę pewniejszego siebie.
- Ale i tak musisz go zabrać do lekarza. Nie wiem jak. – Załamuje ręce. – Ja mu więcej nie pomogę.
- Zrobiłeś tyle, ile potrzebowałam. – ściskam ostatni raz jego ramię i odwracam się do tłumu czekającego wciąż pod platformą.
Słyszę, że są co raz bardziej przerażeni zniknięciem Robina, że niewiedzą co mają robić i zaraz wpadną w panikę, bo niekontrolowanie chodzą w tę i z powrotem warcząc na siebie nawzajem.
Rozważam swoje opcje. Nie ma Robina, nie ma Simona, Kane i Joe się nie nadadzą do tego. Zostałam tylko ja, tylko ja w całym Underground nadaję się na przywódcę. Nigdy nie wierzyłam, ze potrafię, ale teraz nie mam wyboru. MUSZĘ dać radę. Przełykam głośno ślinę.
- Musimy iść do Overhead – oznajmiam, a wszystkie twarze spoglądają na mnie.
Kątem oka widzę, jak Kane staje obok mnie. Po chwili Joe pojawia się z drugiej strony, jakby si bali, że ci ludzie mogą mi coś zrobić, jakby chcieli mnie chronić. Kładę im dłonie na ramionach.
- Poprowadzisz nas? – pyta ktoś z tłumu – Znasz drogę?
Kane porusza się niespokojnie, a ja wbijam paznokcie w jego ramię i modlę się, żeby się nie odzywał. Czuję na nim swój wzrok.
- Byłam tam. Trafię tam ponownie. – mój głos jest spokojny, nadzwyczaj spokojny biorąc pod uwagę to, że właściwie kłamię, bo nie mam pojęcia, jak tam dojść.
Jedyne bo mam, to wiara, wiara w to, że jak zwykle wszystko się uda. Wiem, że tym razem się nie poddam, bo będę walczyć o cudze zycie, o wiele żyć. O tych wszystkich ludzi, których imion nie znam, o moich przyjaciół – Kane’a i Joego, o obiecującego uzdrowiciela Jace’a, o kogoś, kto jest mi bardzo drogi, czyli o Simona, a przede wszystkim o malutką istotkę, która siedzi teraz w moim brzuchu i dla której muszę zrobić to wszystko. Muszę. I chcę. I zrobię! Dam radę!
- Znasz drogę? – pyta ponownie mężczyzna z tłumu.
- Tak. – kłamstwo pali w gardle, ale nie mam wyboru. Nie mogę ich tu zostawić, muszą pójść ze mną. Żałuję, że Robin odszedł, ze poszedł tam bez nas, bo z nim byłoby lepiej, łatwiej, ale teraz już nie cofnę czasu, jedyne co mogę, to zrobić wszystko, żeby Simon trafił na czas do szpitala.
- Idziemy! – krzyczy tłum, a ja uśmiecham się.
Kane i Joe w asyście Jace’a i wedle jego wskazówek dźwigają Simona na nosze. Jace jest szczupły i drobny, więc nie miałby szans ponieść Simona, ale instruuje chłopaków gdzie i jak mają go łapać, żeby nie pogorszyć jego stanu.
 Kiedy Simon bezpiecznie spoczywa na noszach schodzimy na dół i ja prowadzę ich wszystkich po schodach na piętro szpitala. Korowód jest długi. Oglądam się parę razy, żeby spojrzeć. Jest około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób. Nie wiedziałam, ze jeszcze tyle zostało, a przecież część poszła za Robinem… Dopóki jesteśmy w Underground co jakiś czas ktoś mnie wyprzedza i pędzi po swoją rodzinę, więc na samym końcu, kiedy docieramy w końcu do tunelu jest około stu osób.  
Zaczynam się denerwować. Początkową drogę znam dobrze, ale potem mogę się zacząć gubić. Przełykam głośno ślinę i  ruszam powoli do przodu. Kane i Joe wciąż niosą Simona. Widzę, że są zmęczeni, ale żadne z nich nic nie mówi. Jace idzie przy moim boku. I przygląda mi się uważnie.
- Nie wiesz gdzie mamy iść, prawda? – odzywa się w końcu ledwie słyszalnym szeptem tuż przy moim uchu.
 Odwracam głowę, żeby na niego spojrzeć, ale nie przerywam marszu.
- Wiem. – szepczę.
Jace unosi lekko jedną brew, a jego brązowe oczy wpatrują się we mnie badawczo. Spuszczam wzrok i wzruszam ramionami.
- Jeszcze wiem gdzie mamy iść, dopiero potem… - urywam i ponownie patrzę na niego.
W niego twarzy nie ma złości ani zwątpienia, jest tylko dziwna łagodność.
- Robisz to dla niego, prawda? – wskazuje Simona – Mimo, że jesteś na niego zła…
Rozgryzł mnie. Kiwam głową, bo nic innego nie mogę teraz zrobić.
- Jest dla mnie ważny. Zawsze będzie, bez względu na to, co zrobi, bez względu na to jak się zachowa. – łapię go za rękę – Musi być przytomny, musisz zrobić wszystko co w twojej mocy. On zna drogę. On nadzorował budowę tego tunelu, on nas stąd wydostanie.
Jace kiwa głową, ale od teraz z niepokojem co jakiś czas spogląda na Simona.
Korowód trochę nas spowalnia, wkurza mnie to, ale nic na to nie poradzę. Są tu dzieci i kobiety w ciąży, które nie dają rady szybko iść. Decyduję się na postój dopiero przed drugim rozwidleniem, bo przy pierwszym Simon wskazuje mi kierunek.
Ludzie z ulgą opadają na ziemię, kiedy w końcu się zatrzymuję. Sama potrzebuję chwili odpoczynku, bo jestem już zmęczona, bolą mnie nogi i plecy i w ogóle wszystko. Co raz większy brzuch daje mi się we znaki, zaczynam już czuć jego ciężar, to, że zmienia się moje ciało.
Kane i Joe z ulgą stawiają na ziemi nosze Simona żartując sobie, że mógłby trochę schudnąć, a ja śmieję się, bo wiem, że to nierealne. Simon składa się z samych mięśni. Jest wielki, ale to tylko mięśnie, nie ma czego zrzucać…
Jace natychmiast klęka przy Simonie, i kiwa na mnie. Podnoszę się niechętnie, ale wiem, że gdyby to nie było nic poważnego, nie wzywałby mnie. Klękam koło niego, tuż obok Simona, a Jace odsłania jego koszulę i pokazuje mi, że krew powoli przesącza się przez opatrunek. Jedna rana jest problematyczna. Jest tuż koło serca, nie wygląda dobrze. Jace patrzy na mnie bezradnie, a ja bez słowa wstaję i po chwili wracam z tobołkiem z prześcieradła.
- Zabrałam to na wszelki wypadek – wzruszam ramionami. – Pomoże?
Jace uśmiecha się szeroko i ściska moją dłoń.
- Jolie, jesteś genialna! – krzyczy – Pewnie, że pomoże. Na teraz…
Uśmiecham się.
- To dobrze.
Klękam ponownie, tym razem z drugiej strony noszy, żeby nie przeszkadzać Jace’owi w pracy. Biorę ściereczkę i ocieram pot z twarzy Simona, a on patrzy na mnie.
- Jesteś bardzo zła? – pyta.
Kiwam głową.
- To było nie fair. Wiesz o tym… - zaczynam – Nie powinieneś go prowokować, wiesz, że jest przewrażliwiony na moim punkcie, na punkcie naszego związku…
Kiwa głową.
- Nie rozumiem go. Nie wiem jak on może jeszcze nie widzieć, że bez względu na wszystko, ty zawsze wybierzesz jego…  - chrypi.
- Zawsze – zgadzam się z nim – Teraz też.
Simon wzdycha ciężko i krzywi się, kiedy Jace po raz kolejny posypuje jego ranę proszkiem do dezynfekcji, a potem smaruje maścią, którą sam zrobił z przyniesionych przeze mnie składników. Z fascynacją obserwuję, jak rana Simona powoli przestaje krwawić i uśmiecham się.
- Jolie… - Simon ściska moją ręke, ale ja skupiam się na twarzy Jace’a, który niemo sugeruje mi, ze zostało niewiele czasu.
- Później – kwituję. – Teraz powiedz mi jak dalej iść.
- Źle ze mną? – pyta słabo.
Nie odpowiadam, tylko ponownie proszę  go, żeby mi powiedział jak mamy iść.
- Nie wiem – rozkłada ręce. – Na ścianach wyryte są wskazówki. – wskazuje rozwidlenie przed nami.
Jace świeci latarką w tamtym kierunku. Przyglądam się, bo nie wiem o czym mówi, aż w końcu zauważam dwa pionowe pasy przy wejściu do jednego z tuneli. Uśmiecham się.
- Drugie rozwidlenie… - chrypię, a Simon uśmiecha się i kiwa głową.
Wstaję i zarządzam koniec odpoczynku. Moi kompani wydają z siebie jęk zawodu. Najgłośniej biadolą Kane i Joe, ale kiedy rzucam im wściekłe spojrzenie łapią za nosze i ruszają za mną.
Idę przodem razem z Jace’em.  Na wyścigi wyszukujemy wskazówek. Czasem linie są pionowe, czasem poziome, czasem skośne, czasem są narysowane na podłodze…
Dochodzimy do miejsca gdzie straciłam poprzednio przytomność. Zarządzam kolejny odpoczynek i z niepokojem patrzę na Simona, który jest znów na wpół przytomny. Jace idzie do niego, a potem wraca do mnie.
- Ma bardzo słaby puls. Stracił dużo krwi. – szepcze mi na ucho – Daleko jesteśmy?
Gdyby nie to, że wiem, że jestem jego jedyną nadzieją, rozpłakałabym się, ale duszę gdzieś łzy i przełykam rosnącą w gardle ze zdenerwowania gulę.
- Nie wiem… - odpowiadam cicho – Musimy znaleźć ukryte w ścianie drzwi. Nie wiem gdzie dokładnie.
Jace patrzy na mnie niepewnie, a ja zaczynam chodzić w tę i z powrotem po tunelu szukając zwyczajowych wskazówek. Po chwili słyszę za sobą jego kroki. Sprawdza czy czegoś nie pominęłam.
Trwa to dość długo, bo znowu boli mnie kręgosłup, a ręka zaczyna mi drętwieć id ciągłego przesuwania palcami po twardej skale. Za każdym razem odsuwam się dalej od grupy i za każdym razem kiedy wracam słyszę co raz głośniejsze rozmowy, które świadczą, że ludzie zaczynają we mnie wątpić. Serce mi przyspiesza. Zaczynam się bać, że zawiodę.
Ostatni raz. Musi się udać. Musi. Ruszam nie zważając na złośliwe komentarze. W połowie tunelu, który już tyle razy badałam zauważam szeroko rozstawione żłobienia. Nie przypominają tamtych, spoglądam w górę na sufit i uśmiecham się. Wsuwam stopę w pierwszą szczelinę, a dłonie zaciskam na wystających skałach. Wchodzę powoli na górę. Po chwili czuję jak ręce Jace’a zaciskają się na moich biodrach. Kątem oka widzę jego twarz, rozciągnięte w uśmiechu usta. Dochodzę na samą górę. Jace stoi na palcach i podtrzymuje mnie, a ja mocno popycham sufit nad sobą i nagle w korytarzu pojawia się światło. Słyszę wiwaty i śmiech w głębi korytarza i sama zaczynam się śmiać. Schodzę powoli na dół i zarzucam ręce Jace’owi na szyję.
- Udało nam się. – szepczę.
- Tobie się udało. – kładzie mi dłonie na ramionach i ściska. – Jesteś niezwykła, Jolie!
- JACE!! Jolie! – krzyk Kane’a odbija się echem od ścian. 
Kiwam głową i biegnę w stronę chłopaków, żeby im powiedzieć, że jesteśmy. Zatrzymuję się nagle kilka kroków od nich. Patrzę na ich twarze pełne smutku, a potem na Simona. Jego koszula jest cała we krwi. Jace dobiega do mnie i odpychając mnie w bok dopada do Simona. Zdziera opatrunek i smaruje ranę grubą warstwą maści. Bada mu puls.
- Psia krew, nie teraz! – warczy i kładzie dłonie na piersi Simona. – Jolie! – krzyczy wyrywając mnie z otępienia.
Podbiegam do niego.
- Usta-usta – rozkazuje, ruchem głowy wskazując Simona.
Opadam na kolana koło niego rozcinając skórę do krwi.
Nie, nie teraz, to się nie może dziać. Nie teraz…
W myślach przeklinam samą siebie za opieszałość, za to, że  wczesniej nie znalazłam wyjścia. Przykładam usta do jego ust i pompuję powietrze. Jace instruuje mnie co kiedy. Pięć uciśnięć klatki, wdech, pięć uciśnięć, wdech…
Jace napiera na klatę Simona całym ciężarem ciała, a ja pompuję w niego powietrze. Po pewnym czasie pracujemy jak maszyna, jak zgrany zespół, w równym rytmie. Ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, wdech, ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, wdech, ucisk, ucisk…
Simon łapie mnie za nadgarstek, a ja podrywam się. Słyszę jego kaszel i zaczynam płakać ze szczęścia. Jace uśmiecha się, a ja ściskam dłoń Simona.
- Jesteśmy. Trzymaj się. – mówię przez łzy, a Simon kiwa głową.
Kane i Joe wskakują na górę do dziury, a pięciu innych mężczyzn podaje im Simona. Niosą go już bez noszy, na plecach, zmieniając się co jakiś czas i wspinając po stromych schodach. Ja idę przodem. W końcu widze znajomy, rozwalający się dom, w końcu czuje powiew wiatru na twarzy, kiedy otwieram drzwi, słonce pali moją twarz i razi mnie w oczy, ale nie przejmuję się tym.
Rozglądam się. Z daleka rozpoznaję jego sylwetkę.
- Lekarza! –krzyczę puszczając się biegiem w jego kierunku.
On zauważa mnie po chwili, jego twarz rozjaśnia się i także biegnie w moją stronę, łapiąc mnie w ramiona.
- Jesteś… - chrypi.
- Jestem. – odpowiadam – I przyprowadziłam ze sobą innych – wskazuję za siebie.
Jest zdumiony, widzę to, ale nie mam czasu nic tłumaczyć.
- Lekarza. Mam rannego, ledwo się trzyma.
Kiwa głową i razem pędzimy do szpitala. Nie wiem ile czasu mija, wydaje mi się, że chwila, bo chyba czas przyspieszył.
Simon leży na stole operacyjnym. Młoda lekarka, ładna brunetka z kręconymi włosami pochyla się nad nim. Obok niej stoi ciemnowłosa, zielonooka praktykantka, towarzyszy im Jace. Widzę, że co jakiś czas spogląda na brunetkę i uśmiecha się nieśmiało. Cieszę się widząc, że ona odpowiada tym samym. Lekarka pochyla się nad Simonem i przygląda się uważnie ranie.
- Czym go posmarowałeś? – patrzy podejrzliwie na Jace’a, który zaczyna wymieniać składniki maści i proporcje.
Oczy lekarki rozszerzają się ze zdumienia, a kiedy Jace kończy, łapie go za ramię i ściska mocno.
- Nie wiem jak na to wpadłeś, ale jesteś genialny!
Jace uśmiecha się szeroko i z dumą prostuje się wypinając pierś do przodu.
- mówiłam ci… - chrypię, kiedy wyganiają mnie z sali, mówiąc, że wszystko będzie dobrze i że Simon dojdzie do siebie.
Na korytarzu wita mnie ten, który przyprowadził nas do szpitala.
- Jolie, jak ty to wszystko ogarnęłaś? – pyta z niedowierzaniem kręcąc głową. – Jak to możliwe?
Uśmiecham się lekko.
- Miałam nadzieję… - zaczynam, ale czuję, że to nie tak. – Wierzyłam, że nam się uda i jakoś się udało…
Kręci głową i wskazuje tłum przed drzwiami szpitala, ludzi, których doprowadziłam do świata ciepła i światła, ludzi, którym pomogłam wyjść na powierzchnię.
- Oni uważają co innego. – szepcze – To ty to wszystko zrobiłaś. Nadzieja to jedno, wiara, to drugie… - mówi – Ale, żeby zrobić coś takiego, żeby podjąć takie ryzyko potrzebna jest ogromna odwaga.
Uśmiecham się, kiedy ściska moją dłoń i prowadzi mnie w stronę wiwatującego tłumu.
Kiedy wiatr rozwiewa moje włosy czuję, że wróciłam do domu i całkowicie rozumiem Babcię, która mówiła, że brakowało jej tego delikatnego dotyku, powiewu na twarzy. Tęskniłam do tego uczucia tak samo jak ona. Mrużę oczy i patrzę w słońce. Wreszcie mogę odetchnąć z ulgą. 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Overhead 9

Leżę na ziemi i próbuję sobie to wszystko poukładać w głowie. Muszę ustalić jakiś plan, muszę dojść do tego jak mam to wszystko ogarnąć sama. Powoli zaczynają docierać do mnie bodźce, dopuszczam do siebie świat zewnętrzny, bo wiem, że nie mogę się skupiać wyłącznie na sobie. Moje dłonie leżą na brzuchu i delikatnie go głaszczę.
Słyszę kroki, niepewne, chwiejne, jakby ktoś potrzebował oparcia. Dochodzą do mnie strzępy jakiejś rozmowy prowadzonej półszeptem, ale nie przysłuchuję się, bo to nie jest ważne. Brzmi trochę jakby Simon rozmawiał sam ze sobą. Ten sam głęboki, niski głos. Nie ważnie, to już nie ma znaczenia. Chcę tu tak zostać. Kulę się na podłodze i zaciskam oczy, bo głos Simona kojarzy mi się z jego głosem...
Nagle uświadamiam sobie jedną rzecz. Nagle uświadamiam sobie co poczułam, kiedy mnie dotknął przed chwilą. Nagle uświadamiam sobie ciepło, gorąco, ogień… Nagle…
Podrywam się z miejsca i gorączkowo rozglądam. Simon stoi w rogu, widzę jego plecy, ale poznaję jego szerokie ramiona i krótkie ciemne włosy. Widzę, że z kimś rozmawia. Z początku nie widzę z kim, bo Simon mi go zasłania. Kiedy wstaję, zamiera, przestaje gestykulować. Odwraca się i uśmiecha się smutno, po czym bez słowa odsuwa się na bok i podchodzi do drabiny, a potem zaczyna się wspinać na górę. Odprowadzam go wzrokiem i dopiero, kiedy znika mi za krawędzią zapadni przenoszę wzrok na jego rozmówcę.
Jest blady, na szyi ma ślad po linie, opiera się o ścianę i wciąż z trudem łapie oddech. Jego oczy utkwione są we mnie, a jego twarz rozjaśnia się nagle, kiedy nasze spojrzenia się spotykają.
Zaczynam się trząść, choć nie wiem dlaczego. Chcę do niego biec, ale nie mogę, coś mnie powstrzymuje. Chcę mu się rzucić w ramiona, chcę, żeby mnie objął, żeby mnie przytulił, żeby mnie pocałował, ale moje nogi chyba przyrosły do skalnej podłogi i nie mogę się ruszyć. Rozchylam usta i łapczywie chwytam się każdego oddechu, próbując uspokoić i wyrównać rytm serca. Bardzo ,bardzo chcę wierzyć, że to on, że to nie duch, że to naprawdę on do mnie wrócił.
On stoi i tylko się na mnie patrzy. Nic nie mówi, tylko mi się przygląda. Jego usta są lekko rozchylone, a oczy nieruchome, utkwione w moich. Jego pierś unosi się jeszcze w nierównych odstępach, ale oddycha sam. Nie mogę w to uwierzyć, przecież sama widziałam, że nie żył, jego serce stanęło, jego płuca nie pompowały już powietrza, jego…
Łzy ciekną mi po policzkach. Ogromne łzy, których nie umiem powstrzymać. On odpycha się lekko od ściany i powoli idzie w moim kierunku. Staje dwa kroki przede mną i wyciąga rękę. Drżąc wsuwam w nią swoją dłoń, a on lekko ją ściska. Wtedy ogarnia mnie znowu znajome ciepło i poczucie bezpieczeństwa, a mój paraliż nagle znika. Podchodzę do niego tak blisko, że bliżej już nie można. Obejmuję go wolną ręką w pasie i wtulam twarz w zagłębienie jego szyi.
Słyszę bicie jego serca, czuję jego palce na mojej szyi, kiedy odgarnia moje włosy do tyłu, a zaraz potem czuję na szyi jego gorące usta i już wiem, już wszystko wiem…
- Przepraszam…  – szepczę, a on mruczy cicho w moją szyję i przyciąga mnie mocno do siebie.
- Ciiiicho. – chrypi – to już nie ważne…
Wplatam palce w jego włosy i przymykam oczy czekając na wytęskniony pocałunek. Czekam, a jego dłonie wędrują po moim ciele jakby chciał się upewnić, ze je pamięta. Czekam, a jego gorący oddech przesuwa się wzdłuż linii mojego barku, szyi, policzka… w końcu dostaję to, czego tak bardzo pragnę i jest cudownie, jest wspaniale, jak zawsze. I niech już tak zostanie. Na zawsze.
Oboje dyszymy ciężko, kiedy nasze wargi w końcu odrywają się od siebie. Nie mogę uwierzyć, że on jest przy mnie, więc jedną rękę zaciskam kurczowo na jego koszuli, a drugą badam jego ciało, jego twarz. Sprawdzam, czy to na pewno on, sprawdzam czy się nie zmienił, czy dobrze go pamiętam. On nic nie mówi tylko patrzy się na mnie i uśmiecha się lekko cierpliwie znosząc wszystko, co robię. Dopiero po dłuższym czasie łapie mnie za nadgarstek i całuje wnętrze mojej dłoni.
- Jolie… - zaczyna cicho – To naprawdę ja.
Wybucham płaczem i wtulam się mocno w niego.
- Zapomniałam cię, wiesz? – pytam cicho nie mogąc powstrzymać rosnącej w gardle guli – zapomniałam…
Robin obejmuje mnie mocno.
- To hipnoza, Jolie, nie obwiniaj się. Ja też… - urywa i podnosi na mnie wzrok. – Muszę ci coś powiedzieć…
Brzmi poważnie. Brwi ma ściągnięte i przełyka głośno ślinę.
Widzę, że wciąż jest słaby, wiec biorę go za rękę i prowadzę pod ścianę i tam siadamy oboje. On opiera się plecami o ścianę, a ja zajmuję miejsce naprzeciwko niego. Siadam niedaleko, bo wiem, że nie wytrzymam długo bez dotyku, nie teraz, kiedy dopiero go odzyskałam…
Robin siedzi z wzrokiem wbitym w podłogę, ze skrzyżowanymi nogami i zaciska mocno ręce, prawie wykręca sobie palce. Chcę go prosić, żeby przestał, ale wtedy w końcu spogląda na mnie. W jego oczach widzę ogromny ból.
- Jolie, to nie będzie łatwe, więc proszę cię, pozwól mi to wszystko powiedzieć, a potem zdecydujesz co zrobić… - urywa i ściąga brwi, wzdycha ciężko – Ja wiem, że to się nie powinno zdarzyć i wiem, że masz prawo być wściekła, ale nie mogę tego przed tobą zatajać nawet, jeśli okaże się, że… - znowu urywa, a ja z trudem powstrzymuję się, żeby nie pochylić się w jego stronę i nie pocałować go.
Prosił mnie, żebym nie przerywała, więc siedzę cicho i czekam aż zbierze siły.
- Jelena znalazła nas, znalazła mnie i… - zamyka oczy – I przez pewien czas udało jej się mnie oszukiwać…- zaciska mocno powieki. – Och, Jolie, nie wiem czy kiedykolwiek mi wybaczysz…
Podnosi się trochę i już nie siedzi tylko klęczy przede mną. Wyciąga do mnie ręce, ale zanim zdążę mu podać swoje, cofa je i przyciska skrzyżowane do piersi.
- Ona i ja… Byłem święcie przekonany, że to ją kocham. Czerwona lampka i twoja twarz pojawiły się dopiero dzień po… - ukrywa twarz w dłoniach, a ja marszczę czoło, bo wciąż nie wiem co chce mi powiedzieć.
 - Robin, cokolwiek zrobiłeś… - zaczynam, ale on uciszam nie gestem.
- Jolie, ona i ja, żyliśmy przez te kilka dni jak mąż i żona. Jakbyśmy się kochali. Całowałem ją i dotykałem tak, jak chcę dotykać tylko ciebie i… - jego twarz wykrzywia grymas bólu – I spałem z nią.
Ręce opadają mu na ziemię i pochyla się do przodu, jakby czekał aż go uderzę, albo coś, ale ja nie chcę, nie potrafię. Nie umiem się nawet na niego gniewać, bo wiem co hipnoza robi z ludźmi, wiem co zrobiła ze mną wiem…
To nie jest tak, że mnie to nie boli, bo gdzieś w środku czuję, że on mnie zdradził, że nie był mi wierny, tak, jak bym tego chciała, ale nie potrafię, nie umiem go za to potępić, nie umiem go odrzucić. Ucisk, jaki czuję teraz w piersi jest ogromny i przytłaczający, ale powoli odchodzi już teraz i jestem pewna, że kiedyś zniknie całkowicie, ze kiedyś o tym zapomnę, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że ja też nie zawsze byłam mu zupełnie wierna.
Patrzę na niego, a on się nie rusza, wciąż klęczy przede mną pochylony do przodu czekając jakby na wyrok. Biorę jego twarz w dłonie u zmuszam go, żeby na mnie spojrzał.
- To nic. – całuję go lekko, a on patrzy na mnie jakby nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
Uśmiecham się lekko, czuję, że powinnam też mu się do wielu rzeczy przyznać, do Simona, do tego, że kiedyś go z nim pomyliłam, że pragnęłam jego dotyku tak, jak nie powinnam, do Kane’a, którego całowałam jakby był kimś więcej niż tylko przyjacielem i wreszcie ponownie do Simona, to tego co nas łączy, do niesamowitego zestrojenia moich uczuć z jego uczuciami, do tego, że go kocham jako kogoś więcej niż przyjaciela, dużo więcej...
Powinnam mu to wszystko powiedzieć, ale nie wiem jak zacząć, więc tego nie robię.
- Wiem jak to jest – mówię gładząc go kciukiem po policzku. – Ja ciebie nie pamiętałam, ale widywałam cię, śniłam na jawie, widziałam twoje oczy, twój uśmiech, ogarniało mnie ciepło, kiedy tylko wchodziłam do mojego boksu, twojego boksu… - wzdycham – Towarzyszył mi duch, twój duch. – kłade mu rękę na piersi – Prowadził mnie do ciebie.
Robin wzdycha, a po jego policzkach spływają pojedyncze łzy. Ocieram je wierzchem dłoni i znowu się uśmiecham.
- Prowadziłeś mnie do siebie – uśmiecham się – Duch zniknął dopiero, kiedy się odnaleźliśmy, dopiero w tunelu… Nie wiem jak to możliwe.
Robin pochyla się w moją stronę. Wiem co chce zrobić, ale widzę, że się waha, jakby się bał, ze za chwilę go odepchnę. Wplątuję palce w jego włosy i przyciągam go. Odnajduję jego usta i zatapiam się w moim ulubionym uczuciu, w poczuciu ciepła i bezpieczeństwa. Robin siada, uważając, żeby nie przerwać pocałunku, przyciągam nie do siebie i sadza sobie na kolanach.
- Jesteś niesamowita – szepcze mi do ucha, kiedy na krótką chwile odrywa się ode mnie, żeby zaczerpnąć powietrza. – Dziękuję…
Odpycham go lekko, bo to słowo w połączeniu z tym, co niedawno zrobiłam powoduje, że gardło mi się ściska, a serce wali zdecydowanie zbyt mocno, zbyt boleśnie.
- Za co mi dziękujesz? Za to, że nie posłuchałam twojej prośby? Za to, że cię skazałam? Za co? – mój głos się załamuje.
- Jolie… - zaczyna, ale zatykam mu ręką usta.
- Wiem, ze mnie nic nie usprawiedliwia, ale… bałam się – chrypię – Bałam się, że jeśli z tobą porozmawiam, jeśli porozmawiam z więźniem, to nie będę umiała przeżyć tego, że musze go skazać, bałam się, że jego twarz będzie mnie nawiedzała w nocy, bałam się, że… - histeryczny szloch przerywa mój wywód.
Robin się nie odzywa, tylko przyciska mnie mocno do siebie i gładzi delikatnie po plecach starając się mnie uspokoić.
- Prawie cię zabiłam… - mówię w końcu wciąż oddychając spazmatycznie – Nie, ja cię zupełnie zabiłam…
- Cicho, już cicho. Nic mi nie jest – mówi spokojnie.
Odsuwam się od niego.
- Nie żyłeś! Nie oddychałeś, sprawdzałam twój puls… - krzyczę – Nie było cię! Jak to możliwe?
- Jolie uspokój się – pociera moje ramiona – Wszystko w porządku. Kane i Joe sprowadzili lekarzy, reanimowali mnie. Nic mi nie jest, naprawdę…
- Zabiłam cię… - chrypię, jakbym nie słyszała tego, co przed chwilą powiedziałam – mogłeś zginąć przez moją głupotę, przez mój upór…
Robin wzdycha i przyciąga mnie do siebie. Obejmuje mnie mocno i wtula twarz w moje włosy.
- Jolie, uspokój się. Nie mam do ciebie o nic żalu. Spodziewałem się, że nie przyjdziesz ze mną porozmawiać… - urywa i całuje mnie lekko, a potem odsuwa mnie od siebie i zmusza, żebym na niego spojrzała – Ale to co potem zrobiłaś… - czuję, że jest wściekły – Jak mogłaś ryzykować własne życie? Jak mogłaś?!
Jak on może mieć o to pretensje? Nie o to, że mało go nie zabiłam, tylko o to, że chciałam go ratować.
- A co miałam zrobić? – pytam – Co miałam zrobić widząc, że  za chwilę cię powieszą? Nie mogłam na to pozwolić, dobrze wiesz, że nie mogłam, że…
Robin znowu wzdycha i kręci głową.
- Najpierw trzeba ułożyć jakiś plan, Jolie. – patrzy mi w oczy i machinalnie pociera kciukiem mój policzek – Miałaś pomoc Simona, Kane’a i Joego. Naprawdę mogłaś najpierw coś z nimi ustalić zamiast dawać sobie założyć stryczek!
Ma ściągnięte brwi a jego oczy są zwężone do postaci cienkich szparek. Wygląda przerażająco.
- Czy ty masz pojęcie, że mogłaś zginąć? Wiesz o tym?
Zaczynam się trząść, bo nagle dociera do mnie, że bezmyślnie zaryzykowałam nie tylko własne życie, ale także naszego dziecka. Jak mogłam być taka głupia?
Robin przyciska dłoń do mojego brzucha, a jego twarz łagodnieje.
- Nie jesteś sama – szepcze  - Musisz o tym pamiętać.
Kiwam głową. Ma rację. Powinnam pozwolić działać Simonowi…
No właśnie, Simon. Mój przyjaciel ,mój wielokrotny wybawca, ktoś, kto nigdy nie robił niczego wbrew mojej woli. Teraz znowu mi pomógł. Najpierw przewrócił szubienicę, a potem razem z Kanem i Joe’yem uratował Robina, a jak ja mu podziękowałam? Dostał ode mnie w twarz.
- Robin… - patrzę na niego niepewnie – Chodźmy już na górę…
Robin kiwa głową i uśmiecha się lekko.
- Chłopaki, idziemy! – wrzeszczy, a na górze słychać wiwaty. Uśmiecham się lekko, ale jakoś nie potrafię się cieszyć, poczucie winy kłuje mnie w pierś. Nigdy nie zrobił nic, żebym mogła przypuszczać, że chce skrzywdzić Robina, a dziś już kilka razy go o to oskarżyłam, mimo, że tak naprawdę jedyną winną całej sytuacji jestem ja.
Robin puszcza mnie przodem po drabinie, a sam idzie kilka schodków za mną. Kiedy dochodzę na wierzch łapię wyciągniętą dłoń, która pomaga mi wydostać się na górę. Dopiero kiedy moje obie nogi stoją już na platformie, podnoszę wzrok i przyglądam się temu, kto mi pomógł. Smutne spojrzenie jego niebieskich oczu sprawia, że czuję się jeszcze gorzej niż przed chwilą. Ściskam jego rękę i odwracam się na chwilę, bo tłum pod podestem zaczyna wiwatować. Robin staje na górze i macha do nich lekko.
Odwracam się do Simona i kładę dłoń na jego policzku, pocierając lekko czerwony ślad po mojej dłoni.
Za plecami słyszę jak Robin zaczyna tłumaczyć zebranym, że muszą się spakować, że wychodzimy na powierzchnię, słyszę poruszenie i głosy protestu, ale Robin doskonale sobie z nimi radzi. Wyłączam się i skupiam całą uwagę na Simonie.
- Przepraszam – szepczę – Nie miałam prawa, nigdy nie zrobiłeś nic, żeby mnie skrzywdzić… Zawsze myślałeś tylko o mnie, o tym, żeby mnie chronić, żeby… - przysuwam się do niego, żeby go przytulić, ale on trzyma mnie na dystans i spogląda z niepokojem na Robina. Kreci głową wiąż czekając aż Robin odwróci się i zobaczy tę dziwną scenę.
Bawi się obrączką, a do mnie nagle dociera, że mam dwóch mężów. Nie było to problemem dopóki byłam przekonana, że jeden z nich nie żyje, miałam to w nosie, kiedy dowiedziałam się, że Robin mnie nie chce, nie myślałam o tym, kiedy z nimi dwoma uciekałam do Overhead, nie pamiętałam tego, kiedy byłam pod wpływem hipnozy, a teraz uderza mnie to z ogromną siłą. Łapię Simona za dłoń.
- Robin wie? – pytam mając nadzieję, że mu powiedział ,że nie będę się musiała z tego tłumaczyć. Miał przecież tyle okazji, musiał mu powiedzieć, kiedy ściągał go dla mnie do Underground, kiedy załatwiał dla niego lek, kiedy..
Simon kręci przecząco głową, a moje serce przyspiesza.
- Czemu mu nie powiedziałeś? – pytam.
Simon wzrusza ramionami nie spuszczając oczu z Robina.
- Nie mogłem, nie wiedziałem jak zareaguje…
Marszczę brwi.
- A jak miał zareagować, przecież zrobiłeś to, żeby chronić mnie przed Ianem i nie będziesz nam stawał na przeszkodzie, prawda?
Odpowiada mi cisza, Simon przez chwilę patrzy na mnie, dosłownie przez ułamek sekundy, a potem wbija wzrok w ziemię. Coś mi się tu nie podoba. Łapię go mocno za ramię.
- Prawda? – powtarzam pytanie z naciskiem. – Powiedz mi, że musiałeś to zrobić, że…
Kręci głową.
- Nie musiałem, Jolie, Ian by ci nic nie zrobił, wiedziałem o tym… - chrypi.
Cofam się o krok.
- Więc dlaczego… - pytam i przyglądam mu się uważnie bo mam wrażenie, że stoi przede mną nie Simon, którego znam a jakaś dziwna imitacja jego osoby, jego gorsza strona.
Łapię go za brodę i zmuszam, żeby na mnie spojrzał.
- Dlaczego zmusiłeś mnie do małżeństwa wiedząc, że kocham innego i że on też mnie kocha? Dlaczego?
Simon wyrywa się z mojego uścisku.
- Bo ja też mam uczucia, Jolie! Nie jestem ideałem! Nigdy nim nie byłem… - patrzy na mnie  tak gorącym wzrokiem, że policzki zaczynają mi płonąć – Myślałem, że przed tobą uda mi się udawać lepszą wersję Robina, że mnie wtedy pokochasz, że zostawisz jego i wybierzesz mnie…
Cofam się o krok.
- Czemu tego nie widzisz? – idzie za mną – Ja nie potrafię być tym, kim chcesz, żebym był. Myślałem, że dam radę, ale to niemożliwe. Nie mogę patrzeć na was z boku, nie potrafię. Długo starałem się na to nie patrzeć, tłumacząc sobie, że twoje szczęście jest najważniejsze… Miałem chwile słabości, kiedy cię całowałem, kiedy się z tobą żeniłem, ale starałem się jakoś trzymać...
- To dlaczego mnie prosiłeś, żebym dała ci tyle ile mogę? Dlaczego zapewniałeś mnie, że zniesiesz wszystko?
Simon znowu kręci głową i wzdycha ciężko.
- Bo wiem, jaka jesteś, Jolie! Obserwuję cię od wielu lat i wiem, że nie odmówisz takiej prośbie! – przyciska palce do skroni – A ja już nie miałem siły na to… Nie miałem i nie mam…
Znów cofam się o krok, trafiam na koniec platformy i zaczynam się chwiać. Simon w ostatniej chwili łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie. Obejmuje mnie mocno. Serce bije mi jak oszalałe, bo przed chwilą mało nie spadłam, a teraz jestem w objęciach kogoś, kto przyznał się, że chciał mnie wykorzystać i udało mu się doskonale mnie podejść.
Odpycham go wściekła i patrzę mu w oczy.
- I co teraz?! – pytam.
Wzrusza ramionami.
- Masz dwóch mężów. Będziemy musieli jakoś ustalić który z nas ma do ciebie większe prawo.
Kręcę głową.
- Co? To po cholerę go ratowałeś? Dlaczego?
- Bo nie chcę go zabić. – przez chwilę jego spojrzenie łagodnieje, ale tylko przez chwilę. - Wiem, że wtedy nigdy byś na mnie nie spojrzała.
Wrzeszczę z wściekłości i rzucam się na niego, ale łapie mnie za nadgarstki i unieruchamia.
- Jolie, uspokój się – prosi cicho, a ja szarpię się jeszcze mocniej.
Nadgarstki bola mnie od jego uścisku, wszystko mnie boli., próbuję się wyrwać, ale nie mogę, wiem, że nie dam rady, ale walczę.
- Puść ją! – słyszę za plecami.
Moje serce przyspiesza. Simon miał rację co do jednego. Nie da się przewidzieć reakcji Robina na to, czego za chwile się pewnie dowie.
- Puść ją, powiedziałem! – powtarza z naciskiem o podchodzi do nas.
Simon poluźnia odrobinę uścisk, a ja wyrywam się i biegnę do Robina obejmuje go w pasie i wtulam się w jego szyję, a on przyciąga mnie mocno do siebie.
- Nie wiedziałam… - łkam – Nie miałam pojęcia, mówili, że muszę, bo mnie zabiją, a ja nie chciałam odejść, chciałam walczyć o nasze dziecko, chciałam żyć dla niego, ja… - urywam i patrzę na niego. – Wybacz mi, jeśli możesz.
Robin odsuwa mnie od siebie i przygląda mi się.
- Jolie, to nie twoja wina… - przenosi wzrok na Simona i ciąga brwi, a potem przesuwa mnie za siebie.
Widzę jak napina w złości mięśnie i robi krok do przodu. Patrzę na Simona. Podwinął rękawy koszuli do łokci i ugiął nogi. Czeka...
Robin prostuje się i idzie w jego stronę a ja zaczynam się bać kiedy patrzę na nich dwóch. Simon jest dużo potężniejszy, silniejszy. Boję się, że zrobi Robinowi krzywdę, nawet jeśli nie będzie tego chciał, boję się, że…
Kiedy Robin jest już blisko, Simon robi krok do przodu i wyprowadza cios, ale Robin szybko się schyla i go unika, potem prostuje się i wymierza Simonowi cios w szczękę tak mocny, że Simon zatacza się i upada na podłogę potykając się o leżącego pod jego nogami kata. Jego ciało z łoskotem opada na ziemię, a Robin siada na nim okrakiem i raz po raz uderza w jego twarz, w jego pierś. Simon młóci rekami w powietrzu, ale nie ma siły, żeby odrzucić Robina. Jego rany zaczynają krwawić, a ja nagle przytomnieję i rzucam się w ich kierunku. Łapię Robina za ramię i próbuje go odciągnąć od Simona.
- Zostaw! Uspokój się! – krzyczę, ale on nie słucha. – Zabijesz go, przestań! – krzyczę przez łzy.
Robin dyszy wściekle i spogląda na mnie, potem na krwawiącego na wpół przytomnego Simona. Podnosi się i podchodzi do mnie. Wyciąga do mnie rękę, a ja patrzę na niego przerażona, bo nigdy nie przypuszczałam, że potrafi być tak brutalny. Nie potrafię podać mu teraz dłoni. Nie umiem. Omijam go i klękam nad Simonem, delikatnie gładząc go po policzku.
- Lekarz! – krzyczę i kątem oka widzę, jak Robin wściekły zbiega z platformy i pędzi w stronę klatki schodowej. Słyszę trzaśnięcie drzwi i aż podskakuję. Serce mnie boli, bo mam świadomość tego, co właśnie zrobiłam.

Po moim policzku spływa pojedyncza łza, bo ta świadomość boli, bardzo boli, ale nie cofnę już tej decyzji, nie mogę. 

niedziela, 23 czerwca 2013

Overhead 8

Ciepło, ogień, gorąco… tylko to teraz czuję. Dotyk dłoni wystarcza, żeby moje serce przyspieszało, szalało ze szczęścia i próbowało wyskoczyć z piersi. Lodowy błękit, to wszystko, co teraz widzę i to mi wystarcza. Nie docierają do mnie żadne obrazy poza tym jednym kolorem, poza błękitem jego oczu utkwionych w mojej twarzy. Czuję delikatny uścisk jego reki, powolne, miękkie ruchy jego kciuka, kiedy kreśli kółka na wierzchu mojej dłoni. Szczęście. Inaczej nie umiem tego nazwać. Jestem po prostu szczęśliwa, bo jestem koło niego, bo mogę go snów dotknąć i poczuć tę niesamowitą siłę uczucia, które jest pomiędzy nami.
Radość ni trwa długo, bo kat boleśnie przypomina mi dlaczego tu stoję, daje mi do zrozumienia, że to nie jest miejsce na czułości. Odrzuca mnie w tył kiedy on zaciska na mojej szyi pętlę. Moja dłoń wyślizguje się z uścisku Robina więc nagle zaczynam co raz mocniej odczuwać skutki swojej decyzji, skutki tego, że nie posłuchałam Simona, skutki swojej głupoty i tego, że jestem zdecydowanie za bardzo uparta, że nie miałam odwagi zmierzyć się z problemem, stanąć oko w oko z kimś kogo miałam zabić. Sznur przesuwa się po mojej szyi paląc moją skórę, boli. Boli tym dotkliwiej, że kojący dotyk Robina został mi siłą odebrany.
Podnoszę wzrok na niego, szukając pocieszenia w jego jasnobłękitnych oczach, ale nie znajduję go, znajduję gniew, którego jeszcze nie widziałam. Kątem oka widzę poruszenie w tłumie. Joe szarpie się z kilkoma policjantami, Kane też. Simon idzie w stronę platformy, mimo, że kilku policjantów okłada go pięściami i długimi drągami, a kolejnych kilku ciągnie go za ręce, żeby go zatrzymać. On jednak idzie do przodu i nie przejmuje się tym, że ktoś próbuje go powstrzymać. W jego oczach widzę tę samą złość, którą widziałam u Robina. Jego oczy są utkwione w czymś za mną, albo w kimś, pewnie w kacie.
Czuję kolejne szarpnięcie, kiedy Kat zaciska linę jeszcze ciaśniej na mojej szyi, a potem prowadzi mnie do przodu, żeby ustawić mnie na zapadni. Podnoszę wzrok na Robina, żeby prosić go o wybaczenie. Lina dusi mnie, ledwo oddycham, ale nie mogę myśleć o niczym innym tylko o tym, że go zawiodłam, ze teraz już nic nas nie uratuje.
Robin wyrywa się z uścisku policjantów i łokciem uderza kata w nos. Jego ręce są zaciśnięte na linie wokół mojej szyi, wiec kiedy on upada, ja też lecę w dół, a lina szarpie moją szyję. Przeszywa mnie okropny ból, którego nie mogę przezwyciężyć, nie mogę się podnieść, stanąć na nogach. Lina ciągnie i ciągnie, a ja się szarpię. Mam mroczki przed oczami i czuję, ze tracę oddech, tracę przytomność, chcę krzyknąć, ale nie umiem. Słyszę tylko co się dzieje, jest ogromne poruszenie, Robin dopada do mnie i podnosi mnie na rekach na chwilę przed tym jak tracę przytomność. Ktoś luzuje pętlę i mogę zaczerpnąć trochę powietrza, ale zanim zdołam się nim nacieszyć, widzę jak kat dopada do dźwigni od zapadni i pociaga za nią. Już wiem co zaraz nastąpi, więc zaczerpuję dużo powietrza. Lecę w dół. Robin wypuszcza mnie z objęć, a pętla ponownie zaciska się na mojej szyi nie pozwalając mi oddychać.
Słyszę ryk Simona, który nagle wyrywa się policjantom. Widzę, jak obok mnie Robin miota się na stryczku, jak walczy o oddech, jak sięga rękoma w moją stronę. Podaję mu dłoń, a on przyciąga mnie do siebie, przytula mocno i podnosi do góry. Nie wiem skąd ma na to siłę. Obejmuje mnie ramionami tuż poniżej pupy, podciągając mnie ponad swoją głowę, żeby poluzować linę na mojej szyi, żeby mnie ratować. Widzę jak jego oczy zachodzą mgłą i wiem, że mój ciężar dodatkowo przyspiesza nieuniknione dla niego, szarpię się, żeby wyswobodzić się z jego uścisku, żeby dać mu odetchnąć, ale on ściska jeszcze mocniej. Patrzy mi w oczy i uśmiecha się moim ulubionym uśmiechem. Bezgłośnie szepcze „kocham cię”, a ja zaczynam krzyczeć z bezsilności i wplatam palce w jego włosy.
Nagle wszystko zaczyna się chwiać, to znaczy ja się chwieję, bujam się na linie. Rozglądam się i widzę, że Simon napiera z całej siły na podstawę szubienicy, ale nie daje rady, nie może dać rady, jest solidna, wielka… Każdy ruch powoduje, że lina na szyi Robina zaciska się co raz mocniej.
- Simon, nie! – krzyczę, ale on nie słucha.
Kręci głową i po raz kolejny napiera na słup.
- Zabijesz go! – wrzeszczę, ale on kręci głową i po raz kolejny napiera, huśtamy się co raz wyżej. Zaczynamy się obijać o boki dziury w podłodze, o brzegi zapadni. Boli, ale nie tym się martwię. Patrzę błagalnie na Simona, bo chcę, żeby przestał. To jest zły pomysł. Czemu on chce zabić tego, kogo kocham, czemu mi to robi?
- Kane! – wrzeszczy w końcu Simon – Joe!
Obaj są zajęci szamotaniną, obaj są zakrwawieni, obaj wyglądają okropnie, ale kiedy odwracają się w stronę Simona nagle jakby dostali dodatkowych sił, Wyrywają się policji i pędzą na platformę.
Czuję jak uścisk Robina rozluźnia się, widzę, że za chwilę straci przytomność.
- Nie! – krzyczę i zaciskam palce na jego włosach – Zostań ze mną! Nie możesz się poddać.
Robin otwiera na chwilę oczy. Kane i Joe dopadają do podstawy szubienicy i popychają ją razem z Simonem, słyszę trzask i nagle zaczynam rozumieć o co im chodzi. Nie mogą nas wyciągnąć. Nie dadzą rady, nie ma takiej opcji, ale to też nie jest dobry pomysł. Robin zaraz straci przytomność. Nie mogą tego robić, bo go zabiją. Ocalą mnie, ale zabiją jego.
Moja głowa ledwo wystaje ponad powierzchnię podestu. Coś widzę, więc rozglądam się. Kat leży nieprzytomny, bo widocznie któryś z moich przyjaciół sprzedał mu porządnego kopa i raz na zawsze wykluczył z gry.  Policja pozbawiona przywódcy stoi bez ruchu i przygląda się całej scenie, a chłopcy pracują nad słupem uderzając w niego raz po raz i napierając całym ciężarem trzech umięśnionych, potężnych ciał.
- Robin, trzymaj się, jeszcze tylko chwila – szepczę cicho, ale widzę, że dla niego ta chwila to może być za długo, że może nie dać rady. – Kocham cię, nie możesz mnie zostawić... – zaczynam płakać. – Puść mnie, będziesz miał większe szanse.
Ściągam pętlę z szyi szybkim ruchem i ponownie patrzę mu w oczy.
- Puść mnie. Teraz możesz mnie puścić.
Widzę jak kątem oka spogląda w dziurę pod nami, jest głęboko, wiem to, bo platforma była wysoka. Wiem o co się boi. Podnosi na mnie wzrok i już wiem, co powie.
- Nie – chrypi ostatkiem sił i wtedy wszystko nagle dzieje się na raz…
Głośny trzask, brzdęk metalu kiedy pękają mocowania szubienicy, Drugi głośny brzdęk kiedy ona uderza o ziemię. Chłopcy opadają na platformę, wycieńczeni. Tłum wiwatuje. Nie wiem dlaczego, przecież przed chwilą chcieli mnie zabić. Joe wstaje i wyciąga zdjęcie przedstawiające mnie i Robina, kiedy całujemy się na poziomie fioletowych, podnosi je do góry, żeby wszyscy widzieli. Wiwaty są co raz głośniejsze. Bezwładne ramiona Robina puszczają mnie, jego ciało opada bezwładnie na ziemię z głuchym łoskotem, a ja ląduję zaraz obok niego. Boli mnie kolano, bolą mnie ręce i biodro, ale to nie jest ważne. Patrzę tylko na niego. Jego klatka piersiowa się nie unosi. Leży nieruchomo w idiotycznej pozie.
Nie…. Nie wiem czemu pozwoliłam, żeby tyle czasu mnie trzymał. Wyłączyło mi się myślenie, w sytuacji zagrożenia życia mojego i jego przestałam się zachowywać racjonalnie. Jestem na siebie wściekła.
Dopadam do niego i wyplątuję go z liny. Przykładam palce do jego szyi, ale nie czuję tętna. Zaczynam krzyczeć i płakać. Nie mogę się powstrzymać. Obejmuję go i całuję mocno. Nie mogę uwierzyć, że go nie ma, że odszedł, że zostawił mnie samą, samą z tym wszystkim.
Simon zeskakuje z platformy, żeby do mnie dołączyć. Szybko ocenia sytuację.
- Szybko! – wrzeszczy, po czym bierze Robina na ręce i wchodzi po zamontowanej z boku drabinie. Chcę wejść za nim, stoję tuż obok, kiedy on podnosi Robina góry.
- Zostaw go. Daj mi choć tę chwilę! – krzyczę przez łzy, ale on się mną nie przejmuje, tylko podaje bezwładne ciało w ręce Kane’a i Joego.
Ponownie zeskakuje na dno zapadni, a ja zaczynam okładać go pięściami.
Łapie mnie za ramiona i przyciska mocno do siebie. Obejmuje mnie tak ciasno, że nie mogę się ruszyć. Nic nie mówi tylko mnie unieruchamia. Nie pozwala mi się wściekać, chce mnie uspokoić, ale ja się wciąż szarpię.
- Puść mnie – sapię – Umarł. Zabiłeś go. Mówiłam, żebyś przestał.
Simon wzdycha ciężko, ale nie puszcza mnie, tylko ściska jeszcze mocniej.
- O to ci chodziło? Chciałeś się go pozbyć? Chciałeś mieć mnie dla siebie? – to oskarżenie pali moje gardło, ale nie umiem tego powstrzymać. Żal i złość są zbyt silne.
- Jolie… - szepcze cicho. – Przecież…
Wyswabadzam jedną rękę i uderzam go w twarz.
-  Daj mi się chociaż z nim pożegnać, potem będziesz mógł zrobić ze mną co chcesz – głos mi się załamuje – Ale daj mi chociaż tę chwilę.
Simon kręci głową a ja krzyczę z bezsilności. Słyszę poruszenie na górze, ale nie wiem co się dzieje, bo Simon nie pozwala mi tam spojrzeć. Trzyma mnie z daleka od drabiny i nie odzywa się, a ja wciąż się szarpię. Walczę o swoje prawo jako zony, walczę o to, żeby pozwolił mi się pożegnać z mężem.
W końcu, po długim czasie, zrezygnowana opadam na ziemię i ukrywam twarz w dłoniach.
- Przepraszam, Robin, przepraszam, że cię zawiodłam, przepraszam, że nie poszłam z tobą porozmawiać, przepraszam… – szepczę mając nadzieję, że nikt tego nie słyszy.
Nie chcę, żeby ktoś to słyszał. To moja prywatna sprawa, moje pożegnanie z kimś, kto był mi najdroższy na świecie, a kogo już nigdy pewnie nie zobaczę.
- Nigdy nie chciałam ci zrobić krzywdy, a wielokrotnie cię raniłam. Nigdy nie dałeś mi powodu, żebym w ciebie zwątpiła, ale wielokrotnie wystawiałam cię na próbę. Nigdy nie chciałam niczego innego, niż spędzić z tobą resztę mojego życia… - urywam – Nigdy nie chciałam, się z tobą rozstawiać, a teraz już nigdy cię nie spotkam. I sama jestem sobie winna. Zabiłam cię, Robin i nigdy sobie tego nie wybaczę…
Zaciskam ręce na kolanach i pochylam się do przodu opierając głowę o lodowatą, skalną podłogę. Miałam świadomość tego, że to wszystko moja wina. Miałam, a jednak uderza mnie to jeszcze bardziej, kiedy mówię o tym na głos, kiedy sama przed sobą się do tego przyznaję. Ogarnia mnie żal tak głęboki, że jest prawie nie do zniesienia. Nie mogę przestać myśleć o tym co mu zrobiłam, nie mogę wygonić gniecenia z piersi, tych szpilek które ktoś teraz wbija w moje serce powodując, że krwawi ciężej niż kiedykolwiek, powodując, że zaraz wykrwawi się na śmierć.
Przywołuję po raz ostatni wspomnienie jego oczu, jego uśmiechu, jego dotyku, jego ognia i ogarnia mnie co raz większa rozpacz. Przypominam sobie jego głos, kiedy szeptał moje imię…
- Jolie?…
Jego głos jest jak żywy, jakby stał tuż obok mnie, ale przecież wiem, że to niemożliwe. Jest ze mną co raz gorzej. Już kiedyś, będąc na granicy przytomności myliłam Robina z Simonem, myliłam ich głos, myliłam ich dotyk, tylko moje serce zawsze wiedziało co i jak. Tylko ono nigdy nie dało się nabrać, ale teraz nie czuję nic poza pustką, poza wszechogarniającym uczuciem klęski, winy, rozpaczy… Rozpaczy, bo nigdy więcej nie poczuję tego, do czego podświadomie tęskniłam nawet wtedy, kiedy nie pamiętałam kim był.
Czyjeś dłonie dotykają moich ramion, ale odtrącam je, bo wiem, że tu jest tylko Simon. Puszcza mnie i wzdycha ciężko, a moim ciałem wstrząsa histeryczny szloch. Nie mogę powstrzymać łez i krzyku rozpaczy, nie umiem nad sobą zapanować. Słyszę jak on opada na kolana i jeszcze raz dotyka mojego ramienia, ale ja nie mogę teraz znieść żadnego dotyku, żaden nie jest właściwy, bo żaden nie jest tym, którego pragnę.
Potrzebuję przestrzeni, potrzebuję powietrza, żeby oddychać. Mam wrażenie, że coś mnie dusi, że w powietrzu nie ma tlenu, że nie ma ty składników do zycia, jakby to jego oddech był zawsze moim powietrzem. Jego dłonie delikatnie przesuwają się po moim ramieniu aż do szyi i znowu szepcze moje imię.
- Jolie…
Duszę się!
- Odejdź! – warczę.
Podnosi się powoli i zgodnie z moim życzeniem odsuwa się ode mnie. Wzdycha ciężko, i odchodzi bardzo powoli, niepewnie…
Miałam nadzieję, że to pomoże, że to pozwoli mi oddychać, pozwoli mi zaczerpnąć powietrza, ale jest jeszcze gorzej, jakby już nie było dla mnie ratunku, jakby tylko świadomość jego obecności, nawet gdzieś, daleko ode mnie trzymała mnie przy życiu, jakby on był mi bardziej niezbędny niż powietrze i woda, jakbym tylko dla niego zaczerpywała każdego następnego oddechu, jakby bez niego wszystko nagle straciło sens. Odcinam się od świata, bo on mnie kompletnie nie interesuje, nic mnie już nie obchodzi.
Przed oczami miga mi jego twarz, nasze wspólne chwile, chwile radości i uniesienia, chwile pełne wzajemnego uczucia, którego żadne z nas nie było pewne, ale za które oboje byliśmy gotowi oddać życie. Nie mogę się pogodzić z tym, że on to zrobił, że oddał życie w imię miłości, że nie próbował ratować siebie, tylko mnie. Tylko i wyłącznie mnie…
Podkulam nogi i obejmuję je ramionami przyciągając kolana do klatki piersiowej. Nie otwieram oczu, bo po co, nie martwię się o oddech, chcę umrzeć, bo życie bez niego nie ma sensu i wtedy to się dzieje…
To przypomina mi o niezwykłym darze, jaki dał mi Robin, o cząstce jego samego, która jest we mnie.
Delikatne muśnięcie po wewnętrznej stronie brzucha, delikatny ruch, który przypomina mi, że nie jestem sama, że muszę walczyć dla niego, nie dla siebie. Nie mogę się załamać, nie mogę go zawieść, nie mogę zawieść ich obu.  Muszę być silna i muszę walczyć.

Biorę głęboki wdech i uspokajam rytm serca. Daję sobie chwilę na przeżycie żałoby, ale wiem, że za chwilę muszę stać i walczyć dalej, walczyć o swoje życie, dla niego, dla mojego malutkiego synka…