Pukanie do drzwi. Otwieram. Wiem, że to Blake i Mary, bo
wszyscy inni już są. Witam ich z uśmiechem i zapraszam do stołu. Jak co
tydzień, w sobotę siadamy do wspólnej kolacji. Wszyscy razem. Schodzimy się do
jednego z domów koło wodospadu, bo wszyscy mieszkamy poza miastem, z daleka od
ludzi za to blisko siebie, bo coś kiedyś nas połączyło, bo mamy wspólne
przeżycia, bo kochamy się. Wszyscy, bez wyjątku.
Jest Aaron i Adele, którzy jak się okazało są w stanie ze
sobą wytrzymać i zamieszkali razem, jest Simon z Megan, którzy mieszkają w domu
obok, jest Jace i Jeanie, którzy lada dzień mają się wprowadzić do domku za
naszym, jest Joe i Kaylie i ich przyszywany synek, Kane, jest mój brat, Scott i
Jill ze swoją córeczką, jest oczywiście Blake z Mary, która lada dzień ma
rodzić… Jesteśmy wszyscy, razem, w jednym miejscu. Po tylu perturbacjach trzymamy
się razem, kochamy się i jest nam ze sobą dobrze. Wspieramy się nawzajem we
wszystkim i pomagamy sobie. Jace zrezygnował z funkcji burmistrza, bo, jak
twierdzi nie nadawał się do tego. Oddał się pracy w szpitalu. Blake pomaga mu
przy opracowywaniu nowych metod leczenia. Mary buduje miasto, Simon jest policjantem,
tak jak był i jest szczęśliwy z Megan. Joe pracuje teraz z Simonem, a Robin
odkrył w sobie pasję do drewna i buduje z niego meble. Ja często chodzę do
szpitala i pomagam, jako pielęgniarka, jako ktokolwiek. Lubię pomagać ludziom,
spełniam się w tym. Cieszę się szczęściem wszystkich. Sama też jestem
szczęśliwa. Mam przy sobie dwóch mężczyzn, których kocham – Robina i Jake’a.
Ostatecznie musieliśmy zrezygnować z imienia Jack, ze
względu na prawo, jakie uchwalono. Dziecko nie może się nazywać jak miasto ani
jak ktokolwiek z żyjących. Aaron chyba się z tego powodu ucieszył, a my
nadaliśmy mu imię możliwe zbliżone do tego, kogo chcieliśmy uczcić. Cieszę się,
że tak wyszło, bo nigdy nie chciałam robić przykrości Aaronowi. Chcę, żeby był
szczęśliwy tak, jak my.
Staję w oknie z dziewczynami i przez chwilę przyglądamy się
jak trójka naszych dzieci bawi się w wodzie koło wodospadu. Patrzymy jak śmieją
się i cieszą i wiem, że wszystkie myślimy o tym samym – że dobrze, że oni nie
musieli poznawać tamtego świata, przerażająco ciemnego, pozbawionego kolorów
miejsca, które my nazywaliśmy domem.
Dziewczyny odchodzą, żeby porozmawiać z chłopakami i zostaję
przy oknie sama. Po chwili jego dłonie oplatają moją talię, odgarnia mi włosy
do tyłu muskając moją szyję tak, jak lubię, przyciska wargi do mojej skóry.
- Potrzebujesz czegoś? – pyta – Wyglądasz na przygnębioną…
Ściskam jego dłoń i obracam się przodem do niego. Nie
rozluźnia uścisku ramion. Wciąż pamięta, jak mu powiedziałam, że tu, w jego
objęciach czuję się najbezpieczniejsza.
Kręcę głową i wpatruję się w niego.
- Myślałam o tym jakie szczęście mają dzieci, że mogę mieszkać
w takim świecie…
Robin uśmiecha się lekko.
- Ja też mam szczęście – szepcze – Mam ciebie. Kocham cię,
Jolie.
Wtulam się w niego, wciskam nos w zagłębienie jego szyi i
wciągam mocno powietrze.
- Ja ciebie też…
Ze świata zapomnienia, świata, w których jest nas tylko
dwoje, wywołuje mnie donośny głos Jill.
- Kane, Abby, Jake, chodźcie na kolację – woła, a ja z
zadowoleniem obserwuję jak dzieciaki wybiegają z wody chlapiąc się jeszcze po
drodze i biegną do domu. Każde wpada w otwarte ramiona swojego ojca i pozwala
się wytrzeć.
Jake podchodzi do mnie. Spojrzenie zimno błękitnych oczu
utkwił w mojej twarzy.
- Mamo, dasz mi deser? – pyta sepleniąc lekko.
Śmieję się i czochram blond czuprynę.
- Może później…
- Ja też! Ja też! – krzyczy Abby.
Jest tak podobna do mojej mamy, że aż nie mogę w to
uwierzyć. Tylko oczy ma zielone, jak Jill.
- Dobrze kochana, ty też.
Abby piszczy z radości i gramoli się na krzesło koło Scotta,
który okazuje się być bardzo delikatny mimo gigantycznych rozmiarów. Siadamy
wszyscy i jemy w milczeniu. Nic nie zakłóca naszego wieczoru. Nic, do czasu…
Mary krzyczy z bólu i łapie się za brzuch. Blake zrywa się
przerażony i zaczyna wokół niej skakać.
Uśmiecham się porozumiewawczo do Jill, a ona kiwa lekko
głową na Blake’a, który już zaczyna panikować, bo Mary wciąż krzyczy co jakiś
czas.
- Idziemy do szpitala! – krzyczy – Nie zdążymy.
Jill wybucha śmiechem.
- Zdążycie, a nawet jeśli nie, to mamy dwoje lekarzy pod
ręką – szturcha łokciem Jace’a, a ten wyszczerza się.
Spoglądam na Robina, widzę, że on też uśmiecha się pod nosem
na wspomnienie tego jak on sam kiedyś zareagował.
- Ja też byłem takie przerażony i bezradny? – pyta.
Kiwam głową i całuję go lekko.
- Byłeś taki, jaki powinieneś. Jak zawsze. – ściskam jego
dłoń, bo wiem, że potrzebuje mojego wsparcia i słów uznania częściej niż
kiedyś. Zmieniliśmy się, zycie nas zmieniło, ale jesteśmy razem i tylko to się
liczy. Osiągnęliśmy to, co chcieliśmy od samego początku. Mamy siebie. Wtulam
się w niego.
Mary znowu krzyczy. Wyrywa mnie z zamyślenia. Megan i Jace
kładą ją na podłodze.
- Nie zdążycie, faktycznie. Szybko idzie. – oznajmia Jace.
- Ręczniki! – wrzeszczy Megan, a ja biegnę do łazienki. Jeanie
przynosi też kilka od siebie z domu, bo u nas jest za mało.
Nie trwa to długo, po chwili na świecie jest malutka
dziewczynka o hipnotyzująco zielonych oczach.
- Witaj Julie – Blake uśmiecha się patrząc w moją stronę, a
ja ze wszystkich sił staram się nie popłakać, powstrzymuję wzruszenie… Jolie,
Julie…
Uśmiecham się.
……..
Siedzimy na werandzie, słuchamy szumu wodospadu i trzymamy
się za ręce. Jest późny wieczór, jak
zawsze odpoczywamy tak po ciężkim dniu. Rutyna trochę nam pomaga wracać do
równowagi. Po tych wszystkich zmianach po kompletnej nieprzewidywalności
naszego życia do tej pory potrzebujemy jakiegoś punktu zaczepienia. Jednym
takim punktem jest teraz nasza miłość i pewność tego, że zrobimy dla siebie
wszystko, drugim jest właśnie stabilny plan dnia. To daje nam jako takie
poczucie bezpieczeństwa. Zazwyczaj wystarcza. Zazwyczaj...
Siedzę ramię w ramię z Robinem i obracam w palcach wisiorek,
który od niego dostałam, ten sam, który roztrzaskał się, kiedy rodził się nasz
syn. Robin odnalazł go i posklejał. Teraz jest cały popękany, posklejany do
kupy, nie do końca równy, nie wygląda najlepiej, ale jakimś cudem trzyma się w
całości, a ja noszę go z dumą, bo dla mnie jest symbolem... Jest taki, jak my,
jesteśmy razem mimo tylu rys, tylu ran, które sobie zadaliśmy, mimo, że nasze
życie było dalekie od ideału, mimo, że my jesteśmy dalecy od ideału, mimo, że
czasem ścigają nas demony przeszłości i mimo, że nie potrafimy sami sobie
wybaczyć, coś trzyma nas razem, coś sprawia, że wciąż jesteśmy to my, a nie ja
i on. Jesteśmy całością, jednością. Nierozerwali...
Niestety, mimo, że mija co raz więcej czasu, a my wciąż
jesteśmy razem, to wciąż gonią nas te same duchy, duchy przeszłości, duchy
minionych wydarzeń, wspomnienia tego, jak bardzo się krzywdziliśmy kiedyś i jak
bardzo zawsze pragnęliśmy tylko jednego – siebie nawzajem. Między nami jest
dobrze, bardzo dobrze, choć ja czasem budzę się w nocy z krzykiem i obłędem w
oczach, bo przypominam sobie co zrobiłam. Teraz ściskam jego dłoń, bo wszystko
znowu wraca.
- Jolie, spróbuj sobie wybaczyć… - mówi cicho, a ja patrzę
na niego z ukosa, bo mogłabym mu powiedzieć to samo. – To był wypadek.
- Wiem – szepczę – ale ona mogłaby żyć.
Robin wzrusza ramionami.
- Musisz przestać myśleć w ten sposób, to do niczego nie
prowadzi. – kciukiem kreśli kółka na grzbiecie mojej dłoni.
- A ty niby skąd wiesz? – znowu podnoszę na niego głos, choć
wiem, że nie powinnam, bo nie mam powodu.
- Byłem sędzią, pamiętasz? – szepcze – Jedyna rada to sobie
wybaczyć. To przychodzi z czasem. Jeśli chcesz, możemy o niej porozmawiać,
spróbuję ci pomóc zrozumieć, że to wszystko stało się z jakiegoś powodu, w
jakimś celu…
- Kane też umarł w jakimś celu? – pytam.
Robin wzdycha.
- Żebyś ty mogła żyć… - ciągnie mnie za rękę. Siadam na jego
kolanach i wtulam nos w zagłębienie jego szyi tak, jak kiedyś, przyciskam usta
do miękkiej skóry, wsuwam palce w jego włosy.
Odsuwa mnie trochę od siebie. Patrzy na mnie przepraszająco.
- Nie mogę… - szepcze – Nie potrafię…
Ocieram łzę z jego policzka, bo wiem, że to oznaka bólu,
jego bólu, tego, że musi żyć ze świadomością, że mnie zdradził, że mnie
skrzywdził, że nie był dla mnie tym, kim chciał. Ostatnio co raz częściej mówi
mi o tym co czuł i co robił, kiedy był z Jeleną. Rozumiem część jego reakcji,
rozumiem, że kojarzą mu się z nią, ale ograniczają nas.
- Robin… - szepczę niskim głosem, chcę go rozluźnić, ale on
jeszcze bardziej się spina.
- Nie umiem sobie wybaczyć. – spuszcza wzrok.
Wzdycham ciężko.
- Ja ci wybaczyłam, więc i ty powinieneś. Nie miałeś na to
wpływu…
- Ale może mogłem… - zaczyna, ale kładę mu palec na ustach.
- Może ja mogłam jej nie zabijać. – uśmiecham się lekko, a
on kiwa głową, chyba wreszcie pojął, że jesteśmy w tej samej sytuacji.
Bierze moją twarz w dłonie i dotyka czołem do mojego czoła.
Wiem co zaraz powie. To jest nasza modlitwa, którą wypowiadamy zawsze, kiedy
wracają nasze koszmary, kiedy gonią nas duchy przeszłości.
- Mam nadzieję, że to się kiedyś skończy. – jego głos jest
ciepły, cudownie ciepły i ogrzewa mnie od środka.
- Ja w to wierzę. – odpowiadam powstrzymując łzy wzruszenia.
Następne zdanie wypowiadamy razem, jak zawsze.
- Ale tylko razem będziemy mieli odwagę, żeby o to walczyć.
Jego lodowo błękitne oczy są znowu pełne ciepła, kiedy na
mnie patrzy. Zatapiam się w jego spojrzeniu.
- Razem…
Dziękuję wszystkim, którzy czytali, dzięki za wsparcie i za to, że byliście z Jolie i Robinem na dobre i złe...
Przyznam, że trochę mi smutno się z nimi rozstawać...