Me

Me

piątek, 26 lipca 2013

Overhead 18

Następnego dnia wstaję w dobrym humorze. Uśmiecham się do Blake’a, któremu najwyraźniej nastrój wczorajszego dnia już minął i znów patrzy na mnie posępnie. Próbuję go jakoś pocieszyć, ale nie udaje mi się. Jest załamany, znowu miał zły sen, znowu śniła mu się Mary, znowu go odtrącała, znowu go nie chciała, a on znowu w to uwierzył.
- Blake, ona wróci – mówię kładąc mu rękę na ramieniu – Odzyskasz ją.
Odtrąca mnie i wybiega z hotelu.
Wzdycham ciężko, bo nie wiem jak mam mu pomóc, nie potrafię, to mnie przerasta. Idę się umyć, bo mam nadzieję, że opływająca mnie woda jakoś ukoi powrót złych myśli i świadomości krzywdy jaką Jelena wyrządza mnie, Blake’owi i Robinowi i chyba też Mary.
Niestety prysznic nie pomaga. Smaruję się dokładnie mydłem. Zauważam, że mój brzuch jest co raz większy, już doskonale widoczny, nie wiem kiedy to się stało, nie wiem jakim cudem tego nie zauważyłam. Głaszczę go i szepczę do maleństwa, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby jego tata opamiętał się jeszcze przed jego przyjściem na świat. Znowu pozwalam sobie na łzy, ale tylko przez chwilę, na koniec opłukuję się dokładnie, wychodzę i wycieram. Na korytarzu wpadam na Jill.
- Wiesz, że dzisiaj pogrzeby?
Zamieram. Zapomniałam. Nie wiem jakim cudem, ale zapomniałam, że dziś odbędą się uroczystości pożegnania Kane’a i pozostałych dwóch ofiar wyjścia z podziemi. Kręcę głową z niedowierzaniem ,bo wciąż nie dociera do mnie, że Kane’a już nie ma, że nigdy już nie usłyszę jego śmiechu, że nigdy nie będzie mnie po szczeniacku szturchał w bok, próbując zwrócić na siebie moją uwagę. Biorę głęboki wdech i kiwam głową raz, żeby pokazać jej, że jestem na wszystko gotowa. Jill przygląda mi się badawczo i ściska mój łokieć trochę za mocno jak na gest pocieszenia. Chyba próbuje mnie zmusić do jakiejś normalnej, emocjonalnej reakcji, ale ja ostatnio pozwalam sobie na chwile łez tylko w samotności i w obecności Blake’a. Nikt inny nie widzi mojego cierpienia, mojego smutku, tego ,ze jestem nieszczęśliwa. To kolejna rzecz, którą małpuję po Robinie, to jego naturalny sposób zachowania, to on zawsze ukrywał uczucia, nie pokazywał mi kiedy go raniłam, kiedy bał się, że mnie straci. Jedyne, co zawsze widziałam w jego twarzy to bezwarunkowa miłość do mnie. Teraz nawet to zniknęło. W gardle znowu rośnie mi gula, przełykam ją i zaciskam mocno powieki powstrzymując łzy. Musze się jakoś trzymać.
Przed hotelem gromadzi się tłum. Są wszyscy, którzy chcieli pożegnać naszych przyjaciół. Przychodzi też Simon z Megan. Obejmują się i uśmiechają się do siebie, nawet na pogrzebie nie potrafią się zachować poważnie i powstrzymać przed całowaniem się i obejmowaniem i wymienianiem uścisków. Nie mam im tego za złe. Całkowicie ich rozumiem.
Pastor Beneath odprawia mszę. Potem przychodzi kolej na opowiedzenie kilku słów o zmarłych. Dowiaduję się, że ojciec malutkiego Kane’a miał na imię Troy i był policjantem i że wszyscy go lubili.
- znałem go – szepcze mi do ucha Simon – To jeden z lepszych facetów, jakich poznałem. Zawsze fair.
Wzruszam ramionami, bo nie potrafię go darzyć pozytywnymi uczuciami. Nie potrafię mu wybaczyć tego co zrobił.
- Chyba jednak nie zawsze… -warczę, a Simon przymyka oczy i odwraca się ode mnie. – Zabił mojego przyjaciela, chciał zabić mnie…
Simon wzdycha ciężko i macha ręką.
- Nie chcę tego słuchać – mówi – Ja go inaczej pamiętam. Musiał mieć powód…
Znowu wzruszam ramionami. Mogłabym się z nim kłócić, tylko po co. Dla niego to był przyjaciel, kolega z pracy, dla mnie takim kimś był Kane. Simon nie wie jak to wszystko wyglądało, zna to tylko z mojej perspektywy, a ja nie mam teraz siły, żeby mu to wszystko wyjaśniać, żeby mu tłumaczyć, że Kane zginął dlatego, że Troy z rodziną nie miał gdzie odpocząć. To wszystko wydaje się teraz takie bez sensu, takie niepotrzebne…
Potem przyjaciele żegnają żonę policjanta, pracowała u brązowych, zajmowała się praniem naszych ubrań, miała na imię Gaby. Kilka przyjaciółek opowiada o niej, ale ich relacje są dużo bardziej suche niż opowieści policjantów, którzy znali jej męża. Zauważam to, ale nie analizuję. Jest mi wszystko jedno.
 - Czy ktoś chce powiedzieć kilka słów o ostatnim zmarłym?
Zapada cisza. Patrzę na Joego, ale on nie będzie w stanie nic powiedzieć, bo płacze rzewnymi łzami. Nie mam wyboru i choć nie chcę tego robić, to muszę, muszę dla Kane’a. Przeciskam się przez tłum i idę w stronę pastora. Staję obok niego nad wykopanym dołem, w którym zaraz spocznie ciało człowieka, którego znałam praktycznie od urodzenia i którego rozumiałam bez słów i którego będzie mi brakowało… bardzo. Duszę łzy i patrzę w stronę wrzosowiska.
- Kane był jednym z najlepszych ludzi jakich znałam. Zawsze pogodny, zawsze pełen energii i chęci do działania. To on przywracał uśmiechy na nasze twarze, kiedy czuliśmy się zdołowani, to on wymyślał najgłupsze zabawi i to on zawsze wychodził obronną ręką ze wszystkich opresji. Uwielbiał niebezpieczeństwo, często robił nieodpowiedzialne rzeczy, na granicy rozsądku, albo i poza nią – uśmiecham się lekko, spotykam spojrzenie Joego, widzę, że on też pamięta go tak samo, jak ja -  i zawsze mu się udawało. Prawie zawsze… - urywam, bo nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć.
Zaciskam zęby, żeby się nie rozpłakać i z ulgą obserwuję, jak Joe przeciska się przez tłum. Kładzie mi rękę na ramieniu.
- Byłeś dla nas bratem, najlepszym jakiego można było mieć. – ściska mnie mocno - Nigdy cię nie zapomnimy. 
Zwieszam głowę i razem z Joem łapię za pasy, żeby zsunąć trumnę z ciałem Kane’a do dołu. Po chwili koło nas pojawiają się Jill, Scott i Jace, na końcu przychodzi też Blake i, ku mojemu zdziwieniu, Simon. Powoli opuszczamy go w dół a ja żegnam się z nim po raz ostatni. Łapię garść ziemi i rzucam na drewniane wieko jako pierwsza.
- Dziękuję – szepczę – dziękuję ci za wszystko…
Czekam cierpliwie aż wszyscy, którzy chcą pożegnają go po swojemu i łapię za jedną z łopat. Wbijam szpadel w kupę ziemi, która leży z boku. Z wściekłością rzucam ziemię do dołu. Raz za razem. Co raz szybciej, co raz energiczniej i co raz bardziej wściekle. Blake łapie mnie za ramiona, ale odpycham go i znowu nabieram ziemi i rzucam ją na wierzch. Dół powoli staje się płaską powierzchnią. Gdyby nie to, że ziemia jest poruszona nikt nie wiedziałby, że tam jest czyjś grób. Kiedy kończę szybkim krokiem idę do pobliskiego drzewa i obrywam kilka gałęzi. Układam je na wierzchu tak, żeby tworzyły jego imię. KANE. Jeszcze rac biorę łopatę, ale nie mam już co robić, więc z wściekłością ciskam ją na ziemię, opadam na kolana i ukrywam twarz w dłoniach.
Ktoś podchodzi do mnie i odejmuje mnie.
- To niesprawiedliwe! – krzyczę – Nie powinno tak być! Nie może! Nie…
Joe tuli mnie w ramionach i płacze, a ja krzyczę. Kołysze mnie w ramionach, próbuje ukoić mój ból, ale ja wiem, że nic go nie ukoi, że oboje tylko się oszukujemy, że kiedyś zapomnimy o tym wszystkim, o ludziach, których straciliśmy tak zupełnie bez sensu, o rodzicach, o przyjaciołach, o tym wszystkim co się stało i się nie odstanie. To wszystko już na zawsze w nas zostanie. Już zawsze będziemy nosić w sobie ból.
Ktoś podchodzi do nas i mówi, że zaraz zacznie się posiłek, specjalna uczta z okazji pogrzebu. Prycham z niezadowoleniem, bo wkurza mnie ten zwyczaj. To samo było w Underground. Pogrzeb oznaczał normalne jedzenie, ludzie opychali się do granic możliwości, jakby to miało jakoś uczcić pamięć zmarłych. Nigdy tego nie rozumiałam i nie lubiłam w tym uczestniczyć. W underground pogrzeby były zbiorowe, maksymalnie raz na miesiąc. Ludzie siedzieli, jedli ile wlazło i prześcigali się w wyidealizowanych opowieściach o zmarłych, zawsze starali się udowodnić, że ktoś tam był lepszym od kogoś innego i że jeszcze mniej zasługiwał na śmierć, bo był młodszy, albo mądrzejszy, albo mieszkał na niższym poziomie niż ten drugi. Kompletny bezsens! Nikt nie jest idealny, nikt nigdy nie był! Te wszystkie krzyki i prześciganie się w idealizowaniu zmarłych były bez sensu, kompletnie. Tym razem nikt nie może mi kazać, nie ma moich rodziców, nikt mnie tam siłą nie zabierze, nikt nie będzie mi wmawiał, że muszę, ze powinnam.
Nie odzywam się, tylko wstaję i idę na wrzosowisko. Siadam na szczycie i patrzę przed siebie bezmyślnie rwąc kwiatki i rzucając je pod siebie. Po jakimś czasie wszystkie krzaczki koło mnie są łyse, a ja dalej skubię je, jakbym tego nie zauważyła. Wbijam paznokcie w ziemię i rwę ją, ale to nie pomaga. Nic nie pomaga. Nic nie pomoże.
Patrzę się tępo w przestrzeń. Nie zauważam, kiedy słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, jakby zupełnie nic mnie nie obchodziło.
- Jolie! – ktoś się drze jak opętany już od jakiegoś czasu, ale ja słyszę jakby był za szybą. – Jolie! – zdyszany Jace podbiega do mnie, łapie mnie za ramiona i potrząsa mną.  – Jolie?
Nie reaguję, nie mam ochoty, nic mnie nie obchodzi, mam chwilę żałoby, chyba mam do niej prawo, chyba mogę opłakać śmierć przyjaciela.
- Jolie! – Jace ponownie mną potrząsa.
Prycham wściekła.
Najwyraźniej nie mam jednak prawa do żałoby…
- Czego?! – warczę wściekła.
Jace cofa się o krok.
- Jolie, Jelena… - sapie zdyszany.
Zrywam się na równe nogi, bo już się boję tego, co mogła znowu wymyślić. Serce mi łomocze.
- Co? – pytam krótko.
- Chodź. – mówi i ciągnie mnie za sobą.
Biegnę za nim do hotelu. Prowadzi mnie do jednego z pokoi. To chyba pokój  Adele, ale nie jestem pewna, nie do końca dociera do mnie to, co się dzieje.
Przed drzwiami widzę Blake’a i Simona. Obaj mają zafrasowane miny.
- Co się dzieje? – pytam – Czy ktoś mi wyjaśni? Po co tu przyszliśmy?
- To jest sąd, Jolie – Jace odzywa się po dłuższej chwili, chyba musiał złapać oddech.
Ściągam brwi i patrzę pytająco na niego, ale on nic nie mówi tylko wchodzi do pokoju zostawiając mnie samą z Simonem i Blake’em. Przenoszę wzrok na nich, ale tylko patrzą po sobie i żadne nie kwapi się, żeby mi coś powiedzieć.
-mówcie, do cholery, co ona znowu zmalowała?!
Simon unika mojego wzroku, więc łapię Blake’a za ramię i ściskam mocno.
- Mów! – warczę.
- Robin… - szepcze Blake.
Serce staje mi na chwilę, jestem przerażona.
- Zabiła go? – pytam beznamiętnym głosem.
Nie odpowiadają się. Ta chwila wydaje się wiecznością. Jasna cholera, mówicie!
- Nie… - Simonowi udaje się w końcu wykrztusić to słowo.
Oddycham z ulgą.
- To o co chodzi.
- Przyniosła pozew od Robina – wyjaśnia Simon.
Marszczę brwi, bo kompletnie nie rozumiem o czym mówią. Jaki pozew? O co chodzi? Co ja mu zrobiłam ,zę mnie pozwał do sądu?
- Pozew o rozwód – mówi w końcu Blake – Robin twierdzi, że zmusiłaś go do małżeństwa, że…
Nie słucham go dalej, tylko kopniakiem otwieram drzwi. Za biurkiem siedzi Jace, obok niego ośmiu członków rady miasta. Naprzeciwko nich wyprostowana jak struna siedzi Jelena. Uśmiecha się szyderczo na mój widok. Robin nawet się nie porusza. Siedzi zgarbiony obok niej i wpatruje się we własne buty.
- Jolie, usiądź. – prosi spokojnie Jace.
Podchodzę do krzesła i przestawiam je tyłem do przodu, siadam na nim okrakiem i zaczynam się na nim bujać. Simon i Blake stają za mną. Każdy kładzie dłoń na moim ramieniu. W rogu widzę Jill i Scotta.
- Czy wiesz dlaczego cię wezwano? – pyta Jace.
Kręcę głową. Chcę to usłyszeć od niego.
Jelena kopie Robina w kostkę, a on wstaje i wyciąga plik papierów. Zaczyna czytać beznamiętnym głosem.
- Ja Robin, proszę o ustalenie rozwodu pomiędzy mną a Jolie, bo nie wstąpiłem w ten związek z własnej woli. Zostałem przez nią zaszantażowany i zmuszony.
Wstaję, wyrywam się z uścisku chłopaków i podchodzę do niej w dwóch krokach.
- Że co?! - Trzęsę się z wściekłości. Podnoszę rękę, chcę ją uderzyć.
- Uspokójcie ją! – krzyczy ktoś z rady miasta – bo ją wyrzucimy z sądu!
Blake łapie mnie za ramiona i ciągnie na krzesło. Sadza mnie tam i zaciska palce na moim ramieniu. Simon robi to samo. Trzymają mnie tak mocno, że to boli.
- Czy mogę coś powiedzieć? – pytam cicho.
- Oczywiście – odzywa się Jace.
- Jak możesz twierdzić, że mnie nie kochasz? – pytam cicho – Jak możesz twierdzić, ze cię do czegokolwiek zmuszałam, jak możesz… - urywam.
To, co powiedział, to jakim głosem to przeczytał, to wszystko boli. Bardzo boli.
- Tak było. - Jego głos znów jest beznamiętny
- Spójrz mi w oczy i powiedz, że nic do mnie nie czujesz, a dam ci ten rozwód. – głos mi drży.
- Zwariowałaś?! – Blake syczy mi do ucha. – Przecież on jest pod jej wpływem! To nie jest Robin, to jakiś cyborg! Robin cię kocha, zawsze cię kochał! Nie wolno ci tak myśleć!
Wzruszam ramionami, jest mi wszystko jedno. Patrzę na Robina i czekam na jego reakcję.
- Jolie, przecież to sprawka Jeleny – szepcze Simon – Nie zgadzaj się.
- Dlaczego? – pytam przez łzy – Dlaczego mam się nie zgadzać? Przecież to nie ma sensu, to jedna wielka farsa, równie dobrze mogę jej dać to co chce… Jeśli udało jej się zbałamucić Robina do tego stopnia, to już nic nie ma sensu.
- Jolie, on wróci. – mówi stanowczo Blake. – Dla ciebie wróci nawet z zaświatów.
- Nie zgadzaj się, Jolie, nie dawaj jej tego co chce, bo będzie chciała więcej. – tym razem to głos Jill. – Nie wolno ci.
Wstaję.
- Tak jak mówiłam. Spójrz mi w oczy i powiedz, że nigdy mnie nie kochałeś, a dostaniesz o co prosisz.
Robin podnosi na mnie wzrok. Niegdyś bladobłękitne oczy teraz są prawie całkowicie pozbawione koloru. Wpatruje się we mnie bez żadnej emocji na twarzy.
- Nie kocham cię i nigdy nie kochałem – nawet powieka mu nie drgnęła, gdy to mówił.
Teraz jest mi kompletnie wszystko jedno. Podpisuję papier i wychodzę. Goni mnie Blake i wszyscy, ale wrzeszczę, żeby mnie zostawili i biegnę w kierunku wodospadu. Wspinam się na górę i staję na krawędzi. Spoglądam w dół. Jest daleko. Wystarczy. To zakończy wszystko.

Szum wody kusi do skoku. Zdejmuję buty i zaczepiam palce o krawędź skały.  Zamykam oczy i pochylam się do przodu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!