Całą noc spędzam w jakimś dziwnym półśnie, bo zastanawiam
się co zrobić z Jeleną, jak ja unieszkodliwić, żeby już nikt przez nią nie
zginął. Wiem, że w Underground mieliśmy dużo więcej narzędzi, które pozwalały
nam na kontrolowanie takich osób. Były kamery, byłą policja, było prawo i były
więzienia. Tu tego nie ma. Jeszcze kiedy pierwszy raz tu byłam, zdziwiło mnie
to, że nigdzie nie widać krat, ale dowiedziałam się, że Underground, który
przyszedł tu przed nami miał lepiej opracowane mieszanki genetyczne i
praktycznie nie było u nich przestępczości. Nie mieli policji, nie było
zamieszek, nie było też więzień. Kiedy przenieśli się na górę po prostu
skopiowali społeczeństwo, które mieszkało na dole. Zmienili tylko miejsce
zamieszkania, niczego innego nie było potrzeby modyfikować. Każdy miał już
przydzielone zadanie i dalej je wykonywał, tylko nie pod ziemią a na wierzchu.
Niektórzy okazali się dobrzy w pracach, które do tej pory nie były w ogóle
potrzebne, tak jak Mary, która umiała zaprojektować dom. Ci się
przekwalifikowali i tyle. I wszystko działa, a raczej działało, dopóki nie
pojawiliśmy się my…
Na dzień dobry burda, bicie, morderstwa, jakaś wariatka,
która hipnotyzuje innych i oni się później zachowują nie tak, jak powinni…
Wyszliśmy na powierzchnie i nasze struktury się rozpadły. Policja nie jest
policją, górnicy nie są górnikami, a genetycy mają wszystko głęboko gdzieś, bo
ludzie zaczęli się sami rozmnażać. Nie jest dobrze i musimy to wszystko jakoś
ogarnąć. Musimy od nowa ustalić hierarchię i podzielić obowiązki w
nowopowstającym mieście. Musimy zbudować to miasto. Musimy zbudować cały swój
świat. Od podstaw.
Budzę się z potwornym bólem głowy. W korytarzu jest
koszmarnie duszno. Jill przewraca się obok mnie na drugi bok, a po chwili
przeciąga się i siada na posłaniu. Ja robię to samo. Rozglądamy się. Scott
jeszcze chrapie, Aaron i Adele poszli spać do jej pokoju, Jace powoli się budzi
i przeciąga na swoim posłaniu, a Joe siedzi w kącie, oparty o ścianę i z niemym
zachwytem przygląda się jak Kaylie karmi butelką maluszka, którego rodzicami
nagle się stali. Przyglądam im się przez chwilę i uśmiecham się pod nosem, ale
zaraz zaczyna prześladować mnie myśl o Robinie i naszym synu, o tym, że on może
nie doświadczyć takiej miłości ojcowskiej, jakiej świadkiem jest teraz Kane.
Odrywam od nich wzrok i szukam tego, który ostatnio
najbardziej mi pomagał, który zawsze był przy mnie i we wszystkim mi
towarzyszył i mnie wspierał. Niestety, Blake zniknął. Wstaję i powoli idę w
kierunku łazienki na korytarzu licząc na to, że tam go znajdę, ale niestety,
tam też go nie ma. Zaczynam się denerwować, bo od czasu powrotu tutaj,
towarzyszył mi prawie bez przerwy.
- Widziałaś Blake’a? – pytam Jill kiedy już umyta i
odświeżona wracam na korytarz wycierając ręcznikiem mokre włosy.
Jill kręci przecząco głową.
- Nie mam pojęcia gdzie on jest.
Wzdycham ciężko i rozglądam się bezradnie. Jill kładzie mi
reke na ramieniu.
- To duży chłopczyk, da sobie radę. – mówi.
- A jeśli wpadł w ręce Jeleny? Jeśli ona mu coś zrobi?
Jeśli… - urywam bo Jill patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Blake da sobie radę – mówi z naciskiem – Pokazał to
wczoraj. Nie boi się jej i doskonale wie co zrobić, żeby ona mu nie zagrażała.
Da sobie radę – powtarza. – Nie martw się.
Przyciąga mnie mocno do siebie i przytula. Wypuszczam
gwałtownie powietrze z ust. Mam nadzieję, że to mi pomoże. I pomaga, mój oddech
się uspokaja. Odsuwam się od Jill i staję wyprostowana naprzeciwko niej.
- Musimy wszystko ustalić, zawody, prawo, wszystko… – mówię
wracając do swoich nocnych przemyśleń.
Jill kiwa głową i nogą szturcha Scotta w ramię.
- Wstawaj leniu, musimy zwołać zebranie. Za godzinę wszyscy
zbieramy się pod hotelem.
Scott przeciąga się i nieprzytomnym wzrokiem spogląda
najpierw na mnie, a potem na Jill. Jego twarz się rozjaśnia, a ja się
uśmiecham. Scott wstaje powoli i idzie z Jill do łazienki, a ja chodzę i pukam
do wszystkich pokoi po kolei, mówiąc, że za godzinę jest ważne spotkanie, że
wszyscy mają być, a jak kogoś nie będzie, to ma pecha, bo go przydzielimy do
wywożenia śmieci albo innych ciekawych prac.
Ludzie śmieją się i zrywają się na nogi tłocząc się przy
drzwiach łazienek, a ja w końcu spotykam się przed wejściem z Jill i Scottem.
- Poinformowałam wszystkich – mówię z dumą, ale Jill się nie
uśmiecha.
Marszczę czoło i patrzę na nią pytająco, a ona kiwa głową w
stronę domu Robina. Zasycha mi w gardle. Zapomniałam o nich, albo chciałam ich
wykluczyć z dyskusji. To nie ma znaczenia, musze teraz tam pójść i im wszystko
powiedzieć, nie mam prawa ich pomijać tylko dlatego, że on jest niepoczytalny,
a ona jest moim wrogiem numer jeden. Nie mogę i już.
Przełykam głośno ślinę i ruszam w kierunku ich domu, ale po
chwili Scott łapie mnie za ramiona. Nie musze się odwracać, żeby wiedzieć, że
to on, bo poznaję ciężar jego wielkich dłoni na swoich ramionach.
- Ja pójdę – szepcze mi prosto do ucha. – Ty zostań Jill.
Wyprzedza mnie i idzie zdecydowanym krokiem w stronę domu
nad wodospadem. Patrzę za nim i widzę, jak ze zdenerwowaniem pociera dłonie o
spodnie.
- Musiałam go wykopać, żeby poszedł zamiast ciebie. – odzywa
się za moimi plecami Jill, a ja podskakuję, bo się jej nie spodziewałam tak
blisko. Podeszła bezszelestnie, tak jak tylko ona potrafi.
- Boi się – mówię cicho i odwracam się do niej.
- To niech przestanie – Jill wzrusza ramionami – Jest dwa
razy większy od ich obojga razem wziętych.
Śmieję się, a Jill otacza mnie ramieniem.
- No, nareszcie, humor ci wrócił.
Wchodzimy razem na werandę hotelu, bo tam będzie nas
najlepiej widać i słychać. Jill ściska w dłoni megafon. Ludzie zaczynają się
wysypywać z hotelu i stawać naprzeciwko nas, na ziemi, twarzą do budynku. Tłum
robi się co raz gęstszy, moje dłonie się pocą, bo się denerwuję. Za moimi
plecami wyrasta Aaron wraz z Adele, po chwili pojawia się też uśmiechnięty jak
zwykle Jace, który wraca ze szpitala z dobrymi wieściami, że Simon czuje się
trochę lepiej i pewnie za kilka dni będzie mógł zacząć chodzić na spacery,
poznawać Overhead.
Czekamy, aż wszyscy się zbiorą, bo widzimy, że wciąż brakuje
dużej części, ale nie denerwujemy się, bo wiemy, że każdy chce się choć trochę
odświeżyć z rana, a łazienek w hotelu nie ma wystarczająco dużo dla takiej
liczby osób.
Odwracam się do Jill ,żeby coś z nią ustalić, ale nie zdążam
nic powiedzieć bo ona klepie mnie w ramię i wskazuje w stronę szpitala. Zza
rogu wychodzi właśnie szybkim krokiem Mary, przeciska się przez tłum i
podchodzi do nas.
- Macie tu zebranie
dotyczące tworzenia nowego miasta, tak? – w jej głosie słychać napięcie, a jej
oczy wskazują na to, że nie do końca jest sobą. Nie błyszczą, są matowe, jakby
Jelena…
Nie, muszę przestać o niej myśleć. Ona nie może być
wszędzie.
- Tak. – odpowiadam na pytanie, które zadała rudowłosa pani
architekt.
- Zostałam oddelegowana, żeby być przy tym. – oznajmia. –
Czy macie nazwę dla swojego miasta?
Kręcę głową i patrzę na Jill, a ona wzrusza ramionami.
- Bo mamy tu pewną zasadę, ustaloną z innymi miastami. – wyjaśnia – Nazywamy miejscowości
od imienia urzędującego szefa Góry. Kto nim jest u Was?
- Jolie! – oznajmia radośnie Jace, a ja cofam się o krok, bo
nawet nie zdążyłam zacząć tak o sobie myśleć.
Mary przygląda mi się spod półprzymkniętych powiek, a ja
robie się co raz bardziej czerwona. Jill łapie mnie za ramię i ściska mocno.
- Możesz mi to wyjaśnić? – prosi.
- Kiedy Ethan zabrał mnie na dół, a Jelena przyszła tu,
zrobiło się zamieszanie, bo nie mieli Góry i wybrali mnie, czy Jelena im kazała
mnie wybrać, nie wiem. – mówię chaotycznie, bo nie pamiętam dokładnie co się
wtedy działo, byłam zajęta rozpaczaniem nad utratą Robina po raz kolejny.
Podnoszę na nich wzrok i patrzę na wszystkich po kolei. Jill
jest zszokowana, Aaron wypina dumni pierś, a Mary patrzy na mnie z
obrzydzeniem. Nie rozumiem tego. Wzruszam ramionami.
- Myślę, że powinniśmy raczej uczcić pamięć Jacka. –
oznajmiam w końcu.
- Jacksville – odpowiada natychmiast Mary, a Jelena powtarza
to przez megafon informując ludzi gdzie konkretnie będą niedługo mieszkać.
W tej samej chwili dopada do nas zdyszany Scott i oznajmia,
że Jelena i Robin zaraz przyjdą.
- Jace, lepiej zejdź na dół, jeśli nie chcesz, żeby
wiedzieli, ze jesteś z nami.
Jace kiwa głową i staje przy samej barierce, na dole. Nie
mija dużo czasu, a Robin i Jelena przepychają się oboje przez tłum i stają z
przodu, tuż pod barierką otaczającą werandę. Jace ukradkiem przygląda się to
jemu, to jej, to mi. Jelena uśmiecha się triumfalnie i patrzy na mnie czekając
aż odwzajemnię spojrzenie. Czuję na sobie jej wzrok i nie mogę wytrzymać,
spoglądam na nią.
- Ulepszyłam go – szturcha Robina. – Wcześniej zrobiłam
błąd. Miał ci nie patrzeć w oczy, ale spojrzał i wtedy się budził. – wypina
dumnie pierś - Teraz nie wystarczy twoje spojrzenie czy dotknięcie. – ciągnie,
a mnie przeszywa okropny dreszcz, bo Robin podnosi na mnie wzrok, jego oczy są
prawie przezroczyste, tęczówki straciły kolor, szczęki ma zaciśnięte tak mocno,
że musi go to boleć, każdy mięsień ma napięty. Ledwo powstrzymuję łzy, bo jego cierpienie
jest dla mnie nie do zniesienia.
Zmuszam się do oderwania od niego wzroku. Nie odpowiadam Jelenie,
wiem, że i tak osiągnęła swój cel. Widziała rozpacz na mojej twarzy, musiała
widzieć. Biorę głęboki wdech i wiem, że musze obmyślić jakiś plan, muszę
wymyślić co z nią zrobić.
Czuję jak na moich ramionach zaciskają się czyjeś dłonie.
Kątem oka widzę, ze Mary porusza się niespokojnie. Odwracam się i widze Blake’a
z naręczem jakichś delikatnych, polnych kwiatów. Są przepiękne,
ciemnoniebieskie i ładnie pachną. Wyciąga je w moją stronę, a Mary prycha
lekceważąco, ale on nie zwraca na nią uwagi.
- Co to jest? – pytam, kiedy mi je wręcza.
- Nie wiem, ale mają kolor twoich oczu – odpowiada.
- Chabry – szepczę sama do siebie, wyciągam kilka kwiatków z
bukietu u wplatam je we włosy. – dziękuję – obejmuję go i przyciskam usta do
jego policzka – Resztę daj Mary – mówię, a on robi to, o co proszę.
Mary uśmiecha się delikatnie i przez chwilę widzę w jej
oczach blask i wiem, że w tym momencie wróciła dawna ona.
Łapię Blake’a za łokieć i szepczę mu na ucho, że
podejrzewam, że Mary jest pod wpływem Jeleny. Kiwa głową na znak ,ze ma takie
samo wrażenie. Uśmiecham się lekko, ale on nie odwzajemnia tego gestu.
- Dalej nie wiem co z tym zrobić… - szepcze
- Kwiaty chyba trochę pomogły – podpowiadam mu.
- Na chwilę – wzrusza ramionami – Nie wiem czy... – urywa
załamany.
- Odzyskasz ją! – patrzę w jego zielone oczy – Ty odzyskasz
ją, a ja Robina.
Blake uśmiecha się niepewnie, ale ja szturcham go mocno w
ramię.
- Ej, no! – puszczam do niego oko.
- Dobra, już dobra – unosi ręce w obronnym geście. –
Przekonałaś mnie. – uśmiecha się i obejmuje mnie ramieniem.
Jill zaczyna spotkanie. Drze się przez megafon, że mamy
nazwę miejscowości i musimy wybrać teraz jakichś szefów naszego miasta, że
musimy ustalić nową Górę.
- Tutaj szefa nazywamy burmistrzem – wtrąca się Mary.
Ja nie mogę się skupić, szukam wzroku Robina, ale on wciąż
patrzy w ziemię.
- Ja proponuję Jolie – wrzeszczy Jill tak głośno, że aż
podskakuję. – jest mądra, zna się na rzeczy, kiedy zabrakło Jacka, to ona
zajęła jego miejsce. Myślę, że się nadaje.
Aaron i Blake też dorzucają parę groszy podkreślając moje
zalety. Obaj nie mogą się mnie nachwalić. Nawet Adele dorzuca parę słów.
Zachęcany przez Jill Scott też coś tam mówi, choć widać, że strasznie się
denerwuje tym, przed jak dużą publiką musi się wypowiadać.
Tłum zaczyna
wiwatować, ale mnie interesuje tylko Robin, którego usta bezgłośnie powtarzają
moje imię od kiedy Jill je wykrzyczała. Jego oczy utkwione są we mnie. Odpycha
Jelenę i wchodzi na werandę i staje koło mnie. Łapie moją dłoń, a mnie przeszywa
cudowny dreszcz. Patrzy mi w oczy, widzę w nim smutek i żal, którego nie umie
stłumić.
- Wybacz mi… - błagalny ton jego głosu powoduje, że ściska
mnie w dołku.
Przykładam dłoń do jego policzka i pocieram go kciukiem.
Uśmiecham się lekko, bo widzę, ze wrócił. Słysze, że Jill kłóci się z kimś o
mnie, chyba z Jeleną, która twierdzi, że nie nadam się na burmistrza, bo
bardziej od ludzi interesuje mnie Robin. Ludzie przyklaskują jej i już wiem, ze
nie zostanę burmistrzem, ale Jelena ma rację. W tej chwili obchodzi mnie tylko
on. Obejmuję go w pasie i przytulam się do niego.
- Nie martw się. – szepczę – Wszystko będzie dobrze.
Uśmiecha się niepewnie, a jego dłoń wędruje do mojego
brzucha.
- Z Simonem wszystko w porządku?
- Tak. – odpowiadam – Ale będziemy musieli przemyśleć imię,
bo ten poprzedni Simon jednak żyje.
Jego twarz rozjaśnia się na chwilę, uśmiecha się do mnie.
Niestety to trwa tylko chwilę, bo Jelena Warczy na niego, on odwraca na chwilę
głowę i już wiem, że go straciłam, że znowu się będzie jej słuchał. Blake robi
krok do przodu i łapie Jelenę za ramiona.
- Odwal się wreszcie od niego – warczy, a Jelena zaczyna
krzyczeć, że Blake chce ją skrzywdzić. W tłumie poruszenie, ludzie krzycza,
żeby ją puścił, że nie może być linczu, że już dosyć ludzi zginęło od czasu wyjścia na powierzchnię, że
musi poczekać na sąd, jeśli ma coś do niej.
Blake zszokowany puszcza Jelenę, a ta łapie Robina za ramię
i ciągnie go do domu. Rzuca mi po drodze nienawistne spojrzenie, a ja patrzę
bezradnie na Blake’a, a potem na Jace’a, ale obaj tylko wzruszają ramionami.
Biorę głęboki wdech i zabieram Jill mikrofon.
- Ja się nie nadaję – mówię w końcu. – Za to Jill tak.
Wymieniam jej zalety. Jest zdecydowana, mądra i potrafi
szybko ocenić sytuację, jest bezstronna…
W tym momencie wtrąca się Mary.
- Nie wiem czy ktoś, kto jest tak blisko z Toba może być
bezstronny – mówi.
Aaron porusza się niespokojnie.
- Wybacz Jolie, ale już widać, że masz konflikt z kilkoma
osobami mieszkającymi tutaj – wskazuje Jelenę i Robina, którzy biegnąco swojego
domu, do mojego domu – Więc myślę, że wszyscy którzy tu stoją i są twoimi
przyjaciółmi, nie bardzo się nadają.
Zasycha mi w gardle, Blake nachyla się i szepcze mi na ucho,
że teraz jest w stu procentach pewien, że Mary jest pod wpływem Jeleny, bo jej
odbiło.
- Ma prawo nienawidzić mnie – mówi – Ale nie może mieć nic
do ciebie, bo rozmawiałyście raptem raz. I po tym była przekonana, że jesteś
bardzo sympatyczna i mądra i w ogóle…
Kiwam głową i wzruszam ramionami. Teraz z tym nic nie
zrobimy. Tłum przytakuje Mary.
- Kto w takim razie chce zostać burmistrzem. – wrzeszczy do megafonu
Mary, a ja wiem, że została nam tylko jedna osoba. Tylko on nie jest z nami
kojarzony, tylko on ma szansę.
Tłum cichnie, nikt nie chce się zgłosić, a ja patrzę na
niego błagalnie. Kręci głową, że nie chce, a ja składam ręce jak do modlitwy i
niemo szepczę „błagam”.
Trwa to długo, ale w końcu się łamie widząc, że nie ma
innych chętnych, wchodzi na podest i bierze od Mary wzmacniacz głosu.
- Skoro nie ma nikogo innego to może ja. – mówi – Nie znam
się na tym i jeśli się nie sprawdzę, to mnie zmienicie, ale tymczasowo mogę
objąć stanowisko burmistrza. Byłem praktykantem w szpitalu, jestem
początkującym uzdrowicielem. Nazywam się Jace.
Tłum wiwatuje, wybierają go, potem Mary proponuje, żeby
wybrać parzystą ilość innych osób do rady miasta. Razem z burmistrzem to będą
ci, którzy ustalą jakie ma być prawo. Zgłasza się Jill i 7 innych osób. Nie ma
więcej kandydatów, wiec wszyscy przechodzą. Na tym kończymy spotkanie. Ja
podchodzę do Blake’a i wtulam się w niego.
- A już miałam nadzieję… - szepczę. On nic nie mówi, tylko
obejmuje mnie mocno i prowadzi mnie w stronę szpitala. Domyślam się, że chce mi
poprawić humor prowadząc mnie do zdrowiejącego Simona i w sumie jestem mu za to
wdzięczna, bo to odciągnie moje myśli od Robina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!