Me

Me

środa, 24 lipca 2013

Overhead 16

Całą noc spędzam w jakimś dziwnym półśnie, bo zastanawiam się co zrobić z Jeleną, jak ja unieszkodliwić, żeby już nikt przez nią nie zginął. Wiem, że w Underground mieliśmy dużo więcej narzędzi, które pozwalały nam na kontrolowanie takich osób. Były kamery, byłą policja, było prawo i były więzienia. Tu tego nie ma. Jeszcze kiedy pierwszy raz tu byłam, zdziwiło mnie to, że nigdzie nie widać krat, ale dowiedziałam się, że Underground, który przyszedł tu przed nami miał lepiej opracowane mieszanki genetyczne i praktycznie nie było u nich przestępczości. Nie mieli policji, nie było zamieszek, nie było też więzień. Kiedy przenieśli się na górę po prostu skopiowali społeczeństwo, które mieszkało na dole. Zmienili tylko miejsce zamieszkania, niczego innego nie było potrzeby modyfikować. Każdy miał już przydzielone zadanie i dalej je wykonywał, tylko nie pod ziemią a na wierzchu. Niektórzy okazali się dobrzy w pracach, które do tej pory nie były w ogóle potrzebne, tak jak Mary, która umiała zaprojektować dom. Ci się przekwalifikowali i tyle. I wszystko działa, a raczej działało, dopóki nie pojawiliśmy się my…
Na dzień dobry burda, bicie, morderstwa, jakaś wariatka, która hipnotyzuje innych i oni się później zachowują nie tak, jak powinni… Wyszliśmy na powierzchnie i nasze struktury się rozpadły. Policja nie jest policją, górnicy nie są górnikami, a genetycy mają wszystko głęboko gdzieś, bo ludzie zaczęli się sami rozmnażać. Nie jest dobrze i musimy to wszystko jakoś ogarnąć. Musimy od nowa ustalić hierarchię i podzielić obowiązki w nowopowstającym mieście. Musimy zbudować to miasto. Musimy zbudować cały swój świat. Od podstaw.
Budzę się z potwornym bólem głowy. W korytarzu jest koszmarnie duszno. Jill przewraca się obok mnie na drugi bok, a po chwili przeciąga się i siada na posłaniu. Ja robię to samo. Rozglądamy się. Scott jeszcze chrapie, Aaron i Adele poszli spać do jej pokoju, Jace powoli się budzi i przeciąga na swoim posłaniu, a Joe siedzi w kącie, oparty o ścianę i z niemym zachwytem przygląda się jak Kaylie karmi butelką maluszka, którego rodzicami nagle się stali. Przyglądam im się przez chwilę i uśmiecham się pod nosem, ale zaraz zaczyna prześladować mnie myśl o Robinie i naszym synu, o tym, że on może nie doświadczyć takiej miłości ojcowskiej, jakiej świadkiem jest teraz Kane.
Odrywam od nich wzrok i szukam tego, który ostatnio najbardziej mi pomagał, który zawsze był przy mnie i we wszystkim mi towarzyszył i mnie wspierał. Niestety, Blake zniknął. Wstaję i powoli idę w kierunku łazienki na korytarzu licząc na to, że tam go znajdę, ale niestety, tam też go nie ma. Zaczynam się denerwować, bo od czasu powrotu tutaj, towarzyszył mi prawie bez przerwy.
- Widziałaś Blake’a? – pytam Jill kiedy już umyta i odświeżona wracam na korytarz wycierając ręcznikiem mokre włosy. 
Jill kręci przecząco głową.
- Nie mam pojęcia gdzie on jest.
Wzdycham ciężko i rozglądam się bezradnie. Jill kładzie mi reke na ramieniu.
- To duży chłopczyk, da sobie radę. – mówi.
- A jeśli wpadł w ręce Jeleny? Jeśli ona mu coś zrobi? Jeśli… - urywam bo Jill patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Blake da sobie radę – mówi z naciskiem – Pokazał to wczoraj. Nie boi się jej i doskonale wie co zrobić, żeby ona mu nie zagrażała. Da sobie radę – powtarza. – Nie martw się.
Przyciąga mnie mocno do siebie i przytula. Wypuszczam gwałtownie powietrze z ust. Mam nadzieję, że to mi pomoże. I pomaga, mój oddech się uspokaja. Odsuwam się od Jill i staję wyprostowana naprzeciwko niej.
- Musimy wszystko ustalić, zawody, prawo, wszystko… – mówię wracając do swoich nocnych przemyśleń.
Jill kiwa głową i nogą szturcha Scotta w ramię.
- Wstawaj leniu, musimy zwołać zebranie. Za godzinę wszyscy zbieramy się pod hotelem.
Scott przeciąga się i nieprzytomnym wzrokiem spogląda najpierw na mnie, a potem na Jill. Jego twarz się rozjaśnia, a ja się uśmiecham. Scott wstaje powoli i idzie z Jill do łazienki, a ja chodzę i pukam do wszystkich pokoi po kolei, mówiąc, że za godzinę jest ważne spotkanie, że wszyscy mają być, a jak kogoś nie będzie, to ma pecha, bo go przydzielimy do wywożenia śmieci albo innych ciekawych prac.
Ludzie śmieją się i zrywają się na nogi tłocząc się przy drzwiach łazienek, a ja w końcu spotykam się przed wejściem z Jill i Scottem.
- Poinformowałam wszystkich – mówię z dumą, ale Jill się nie uśmiecha.
Marszczę czoło i patrzę na nią pytająco, a ona kiwa głową w stronę domu Robina. Zasycha mi w gardle. Zapomniałam o nich, albo chciałam ich wykluczyć z dyskusji. To nie ma znaczenia, musze teraz tam pójść i im wszystko powiedzieć, nie mam prawa ich pomijać tylko dlatego, że on jest niepoczytalny, a ona jest moim wrogiem numer jeden. Nie mogę i już.
Przełykam głośno ślinę i ruszam w kierunku ich domu, ale po chwili Scott łapie mnie za ramiona. Nie musze się odwracać, żeby wiedzieć, że to on, bo poznaję ciężar jego wielkich dłoni na swoich ramionach.
- Ja pójdę – szepcze mi prosto do ucha. – Ty zostań Jill.
Wyprzedza mnie i idzie zdecydowanym krokiem w stronę domu nad wodospadem. Patrzę za nim i widzę, jak ze zdenerwowaniem pociera dłonie o spodnie.
- Musiałam go wykopać, żeby poszedł zamiast ciebie. – odzywa się za moimi plecami Jill, a ja podskakuję, bo się jej nie spodziewałam tak blisko. Podeszła bezszelestnie, tak jak tylko ona potrafi.
- Boi się – mówię cicho i odwracam się do niej.
- To niech przestanie – Jill wzrusza ramionami – Jest dwa razy większy od ich obojga razem wziętych.
Śmieję się, a Jill otacza mnie ramieniem.
- No, nareszcie, humor ci wrócił.
Wchodzimy razem na werandę hotelu, bo tam będzie nas najlepiej widać i słychać. Jill ściska w dłoni megafon. Ludzie zaczynają się wysypywać z hotelu i stawać naprzeciwko nas, na ziemi, twarzą do budynku. Tłum robi się co raz gęstszy, moje dłonie się pocą, bo się denerwuję. Za moimi plecami wyrasta Aaron wraz z Adele, po chwili pojawia się też uśmiechnięty jak zwykle Jace, który wraca ze szpitala z dobrymi wieściami, że Simon czuje się trochę lepiej i pewnie za kilka dni będzie mógł zacząć chodzić na spacery, poznawać Overhead.
Czekamy, aż wszyscy się zbiorą, bo widzimy, że wciąż brakuje dużej części, ale nie denerwujemy się, bo wiemy, że każdy chce się choć trochę odświeżyć z rana, a łazienek w hotelu nie ma wystarczająco dużo dla takiej liczby osób.
Odwracam się do Jill ,żeby coś z nią ustalić, ale nie zdążam nic powiedzieć bo ona klepie mnie w ramię i wskazuje w stronę szpitala. Zza rogu wychodzi właśnie szybkim krokiem Mary, przeciska się przez tłum i podchodzi do nas.
 - Macie tu zebranie dotyczące tworzenia nowego miasta, tak? – w jej głosie słychać napięcie, a jej oczy wskazują na to, że nie do końca jest sobą. Nie błyszczą, są matowe, jakby Jelena…
Nie, muszę przestać o niej myśleć. Ona nie może być wszędzie.
- Tak. – odpowiadam na pytanie, które zadała rudowłosa pani architekt.
- Zostałam oddelegowana, żeby być przy tym. – oznajmia. – Czy macie nazwę dla swojego miasta?
Kręcę głową i patrzę na Jill, a ona wzrusza ramionami.
- Bo mamy tu pewną zasadę, ustaloną z innymi  miastami. – wyjaśnia – Nazywamy miejscowości od imienia urzędującego szefa Góry. Kto nim jest u Was?
- Jolie! – oznajmia radośnie Jace, a ja cofam się o krok, bo nawet nie zdążyłam zacząć tak o sobie myśleć.
Mary przygląda mi się spod półprzymkniętych powiek, a ja robie się co raz bardziej czerwona. Jill łapie mnie za ramię i ściska mocno.
- Możesz mi to wyjaśnić? – prosi.
- Kiedy Ethan zabrał mnie na dół, a Jelena przyszła tu, zrobiło się zamieszanie, bo nie mieli Góry i wybrali mnie, czy Jelena im kazała mnie wybrać, nie wiem. – mówię chaotycznie, bo nie pamiętam dokładnie co się wtedy działo, byłam zajęta rozpaczaniem nad utratą Robina po raz kolejny.
Podnoszę na nich wzrok i patrzę na wszystkich po kolei. Jill jest zszokowana, Aaron wypina dumni pierś, a Mary patrzy na mnie z obrzydzeniem. Nie rozumiem tego. Wzruszam ramionami.
- Myślę, że powinniśmy raczej uczcić pamięć Jacka. – oznajmiam w końcu.
- Jacksville – odpowiada natychmiast Mary, a Jelena powtarza to przez megafon informując ludzi gdzie konkretnie będą niedługo mieszkać.
W tej samej chwili dopada do nas zdyszany Scott i oznajmia, że Jelena i Robin zaraz przyjdą.
- Jace, lepiej zejdź na dół, jeśli nie chcesz, żeby wiedzieli, ze jesteś z nami.
Jace kiwa głową i staje przy samej barierce, na dole. Nie mija dużo czasu, a Robin i Jelena przepychają się oboje przez tłum i stają z przodu, tuż pod barierką otaczającą werandę. Jace ukradkiem przygląda się to jemu, to jej, to mi. Jelena uśmiecha się triumfalnie i patrzy na mnie czekając aż odwzajemnię spojrzenie. Czuję na sobie jej wzrok i nie mogę wytrzymać, spoglądam na nią.
- Ulepszyłam go – szturcha Robina. – Wcześniej zrobiłam błąd. Miał ci nie patrzeć w oczy, ale spojrzał i wtedy się budził. – wypina dumnie pierś - Teraz nie wystarczy twoje spojrzenie czy dotknięcie. – ciągnie, a mnie przeszywa okropny dreszcz, bo Robin podnosi na mnie wzrok, jego oczy są prawie przezroczyste, tęczówki straciły kolor, szczęki ma zaciśnięte tak mocno, że musi go to boleć, każdy mięsień ma napięty.  Ledwo powstrzymuję łzy, bo jego cierpienie jest dla mnie nie do zniesienia.
Zmuszam się do oderwania od niego wzroku. Nie odpowiadam Jelenie, wiem, że i tak osiągnęła swój cel. Widziała rozpacz na mojej twarzy, musiała widzieć. Biorę głęboki wdech i wiem, że musze obmyślić jakiś plan, muszę wymyślić co z nią zrobić.
Czuję jak na moich ramionach zaciskają się czyjeś dłonie. Kątem oka widzę, ze Mary porusza się niespokojnie. Odwracam się i widze Blake’a z naręczem jakichś delikatnych, polnych kwiatów. Są przepiękne, ciemnoniebieskie i ładnie pachną. Wyciąga je w moją stronę, a Mary prycha lekceważąco, ale on nie zwraca na nią uwagi.
- Co to jest? – pytam, kiedy mi je wręcza.
- Nie wiem, ale mają kolor twoich oczu – odpowiada.
- Chabry – szepczę sama do siebie, wyciągam kilka kwiatków z bukietu u wplatam je we włosy. – dziękuję – obejmuję go i przyciskam usta do jego policzka – Resztę daj Mary – mówię, a on robi to, o co proszę.
Mary uśmiecha się delikatnie i przez chwilę widzę w jej oczach blask i wiem, że w tym momencie wróciła dawna ona.
Łapię Blake’a za łokieć i szepczę mu na ucho, że podejrzewam, że Mary jest pod wpływem Jeleny. Kiwa głową na znak ,ze ma takie samo wrażenie. Uśmiecham się lekko, ale on nie odwzajemnia tego gestu.
- Dalej nie wiem co z tym zrobić… - szepcze
- Kwiaty chyba trochę pomogły – podpowiadam mu.
- Na chwilę – wzrusza ramionami – Nie wiem czy... – urywa załamany.
- Odzyskasz ją! – patrzę w jego zielone oczy – Ty odzyskasz ją, a ja Robina.
Blake uśmiecha się niepewnie, ale ja szturcham go mocno w ramię.
- Ej, no! – puszczam do niego oko.
- Dobra, już dobra – unosi ręce w obronnym geście. – Przekonałaś mnie. – uśmiecha się i obejmuje mnie ramieniem.
Jill zaczyna spotkanie. Drze się przez megafon, że mamy nazwę miejscowości i musimy wybrać teraz jakichś szefów naszego miasta, że musimy ustalić nową Górę.
- Tutaj szefa nazywamy burmistrzem – wtrąca się Mary.
Ja nie mogę się skupić, szukam wzroku Robina, ale on wciąż patrzy w ziemię.
- Ja proponuję Jolie – wrzeszczy Jill tak głośno, że aż podskakuję. – jest mądra, zna się na rzeczy, kiedy zabrakło Jacka, to ona zajęła jego miejsce. Myślę, że się nadaje.
Aaron i Blake też dorzucają parę groszy podkreślając moje zalety. Obaj nie mogą się mnie nachwalić. Nawet Adele dorzuca parę słów. Zachęcany przez Jill Scott też coś tam mówi, choć widać, że strasznie się denerwuje tym, przed jak dużą publiką musi się wypowiadać.
 Tłum zaczyna wiwatować, ale mnie interesuje tylko Robin, którego usta bezgłośnie powtarzają moje imię od kiedy Jill je wykrzyczała. Jego oczy utkwione są we mnie. Odpycha Jelenę i wchodzi na werandę i staje koło mnie. Łapie moją dłoń, a mnie przeszywa cudowny dreszcz. Patrzy mi w oczy, widzę w nim smutek i żal, którego nie umie stłumić.
- Wybacz mi… - błagalny ton jego głosu powoduje, że ściska mnie w dołku.
Przykładam dłoń do jego policzka i pocieram go kciukiem. Uśmiecham się lekko, bo widzę, ze wrócił. Słysze, że Jill kłóci się z kimś o mnie, chyba z Jeleną, która twierdzi, że nie nadam się na burmistrza, bo bardziej od ludzi interesuje mnie Robin. Ludzie przyklaskują jej i już wiem, ze nie zostanę burmistrzem, ale Jelena ma rację. W tej chwili obchodzi mnie tylko on. Obejmuję go w pasie i przytulam się do niego.
- Nie martw się. – szepczę – Wszystko będzie dobrze.
Uśmiecha się niepewnie, a jego dłoń wędruje do mojego brzucha.
- Z Simonem wszystko w porządku?
- Tak. – odpowiadam – Ale będziemy musieli przemyśleć imię, bo ten poprzedni Simon jednak żyje.
Jego twarz rozjaśnia się na chwilę, uśmiecha się do mnie. Niestety to trwa tylko chwilę, bo Jelena Warczy na niego, on odwraca na chwilę głowę i już wiem, że go straciłam, że znowu się będzie jej słuchał. Blake robi krok do przodu i łapie Jelenę za ramiona.
- Odwal się wreszcie od niego – warczy, a Jelena zaczyna krzyczeć, że Blake chce ją skrzywdzić. W tłumie poruszenie, ludzie krzycza, żeby ją puścił, że nie może być linczu, że już dosyć ludzi  zginęło od czasu wyjścia na powierzchnię, że musi poczekać na sąd, jeśli ma coś do niej.
Blake zszokowany puszcza Jelenę, a ta łapie Robina za ramię i ciągnie go do domu. Rzuca mi po drodze nienawistne spojrzenie, a ja patrzę bezradnie na Blake’a, a potem na Jace’a, ale obaj tylko wzruszają ramionami.
Biorę głęboki wdech i zabieram Jill mikrofon.
- Ja się nie nadaję – mówię w końcu. – Za to Jill tak.
Wymieniam jej zalety. Jest zdecydowana, mądra i potrafi szybko ocenić sytuację, jest bezstronna…
W tym momencie wtrąca się Mary.
- Nie wiem czy ktoś, kto jest tak blisko z Toba może być bezstronny – mówi.
Aaron porusza się niespokojnie.
- Wybacz Jolie, ale już widać, że masz konflikt z kilkoma osobami mieszkającymi tutaj – wskazuje Jelenę i Robina, którzy biegnąco swojego domu, do mojego domu – Więc myślę, że wszyscy którzy tu stoją i są twoimi przyjaciółmi, nie bardzo się nadają.
Zasycha mi w gardle, Blake nachyla się i szepcze mi na ucho, że teraz jest w stu procentach pewien, że Mary jest pod wpływem Jeleny, bo jej odbiło.
- Ma prawo nienawidzić mnie – mówi – Ale nie może mieć nic do ciebie, bo rozmawiałyście raptem raz. I po tym była przekonana, że jesteś bardzo sympatyczna i mądra i w ogóle…
Kiwam głową i wzruszam ramionami. Teraz z tym nic nie zrobimy. Tłum przytakuje Mary.
- Kto w takim razie chce zostać burmistrzem. – wrzeszczy do megafonu Mary, a ja wiem, że została nam tylko jedna osoba. Tylko on nie jest z nami kojarzony, tylko on ma szansę.
Tłum cichnie, nikt nie chce się zgłosić, a ja patrzę na niego błagalnie. Kręci głową, że nie chce, a ja składam ręce jak do modlitwy i niemo szepczę „błagam”.
Trwa to długo, ale w końcu się łamie widząc, że nie ma innych chętnych, wchodzi na podest i bierze od Mary wzmacniacz głosu.
- Skoro nie ma nikogo innego to może ja. – mówi – Nie znam się na tym i jeśli się nie sprawdzę, to mnie zmienicie, ale tymczasowo mogę objąć stanowisko burmistrza. Byłem praktykantem w szpitalu, jestem początkującym uzdrowicielem. Nazywam się Jace.
Tłum wiwatuje, wybierają go, potem Mary proponuje, żeby wybrać parzystą ilość innych osób do rady miasta. Razem z burmistrzem to będą ci, którzy ustalą jakie ma być prawo. Zgłasza się Jill i 7 innych osób. Nie ma więcej kandydatów, wiec wszyscy przechodzą. Na tym kończymy spotkanie. Ja podchodzę do Blake’a i wtulam się w niego.

- A już miałam nadzieję… - szepczę. On nic nie mówi, tylko obejmuje mnie mocno i prowadzi mnie w stronę szpitala. Domyślam się, że chce mi poprawić humor prowadząc mnie do zdrowiejącego Simona i w sumie jestem mu za to wdzięczna, bo to odciągnie moje myśli od Robina. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!