Powoli wycofuję się z pokoju, chcę im dać trochę
prywatności. Kiwam na pozostałych, żeby zrobili to samo. Powoli wychodzą za mną
i szybko korytarzem idziemy do wyjścia ze szpitala.
Wykorzystuję chwilę na rozmyślanie o tym co będzie dalej.
Nie patrzę wstecz, bo to nie ma sensu. Interesuje mnie to, co będzie. Uśmiecham
się od ucha do ucha, bo wiem, że teraz może być już tylko lepiej. Wierzę w to.
Czuję, że odzyskałam dawną pewność siebie i że wiem dokładnie czego chcę, i
choć nie wiem jak to osiągnąć, to jestem pewna, że dam radę. Może niektóre
sprawy rozwiążą się same tak, jak sprawa Simona. Żyje, co jest dla mnie
ogromnym powodem do radości, ale jeszcze bardziej cieszę się z tego, że ma szansę
być szczęśliwy, bo zapomniał o sowim uczuciu do mnie, ma szanse się zakochać,
może w Megan. Jego podświadome reakcje świadczą o tym, ze ich potencjalny
związek ma szanse. Cieszę się, bo Megan wygląda na dziewczynę, która ustawi go
do pionu i będzie go podtrzymywać na duchu, jeśli cokolwiek będzie szło nie po
ich myśli. Wydaje się silna. On w sumie też zawsze był silny, ale może to tylko
kolejna maska, którą przywdziewał w mojej obecności. Nie ważne, życzę im jak
najlepiej.
Kane otwiera przede mną drzwi i puszcza mnie przodem. Przez
chwilę oślepia mnie zachodzące słońce, a potem mój wzrok przyzwyczaja się do
tego światła i zatrzymuję się nagle zszokowana tym, co widzę.
Panuje straszny hałas, ludzie się kłócą, wrzeszczą,
popychają, niektórzy już zaczynają się bić. Przez chwilę głupieję, bo nie wiem
co mam zrobić. Rozglądam się na boki, Kane stoi z otwartymi ustami i nie wie co
ma zrobić. Blake gdzieś zniknął. Jill i Scotta też nie widzę. Po chwili za
moimi plecami pojawia się równie zszokowany Jace.
- Co się dzieje? – pyta półszeptem kładąc dłoń na moim
ramieniu.
Wzruszam ramionami nie odwracając się do niego.
- Nie mam pojęcia. – odpowiadam z co raz większym niepokojem
przyglądając się temu co się dzieje.
Gdzieś po lewej słyszę stłumiony krzyk kobiety. Jakiś
mężczyzna przyciska ją do ściany szpitala i zatyka jej usta. Coś do niej
warczy, szarpie ją.
Przez chwilę się waham, ale tylko przez chwilę. Podchodzę do
niego pewnym krokiem i łapię mocno za ramię odciągając go od bladej jak ściana
i na wpół przytomnej kobiety. Ona osuwa się na ziemię, a on warczy na mnie.
- Odwal się! – mówi jeszcze zanim się odwróci, zanim zobaczy
kim jestem – To sprawa między nami!... – urywa, bo nasze spojrzenia się
spotykają.
Jego ręka zawisa tuż nad moją głową. Jeszcze chwilę temu
byłam pewna, że dostanę w zęby, ale jakoś udaje mu się zatrzymać ten szybki
ruch, pamiętam że widziałam jak jego pięć wysokim łukiem zmierza w kierunku
mojej skroni. Kane momentalnie staje obok mnie. Jace łapie faceta za ramię i
odciąga ode mnie.
- Odbiło ci?! – pyta szorstko. – Co się z tobą dzieje?!
Facet patrzy na niego, ale jakby go nie widział. Jestem
pewna, że się znają. Są w moim wieku, obaj, a tego chłopaka kojarzę ze szkoły.
Nie wiem co mu się dzieje, bo nie przypominam sobie takich reakcji w szkole, u
nikogo. Marszczę czoło i podchodzę do niego. Chcę z nim porozmawiać, ale on
odwraca się do mnie plecami, więc idę do dziewczyny. Wciąż leży na ziemi i
ciężko oddycha. Łapię ją za ramię o potrząsam lekko, żeby na mnie spojrzała,
ale jej oczy są wciąż jakby za mgłą.
- Jace! – krzyczę. Nie ufam innym lekarzom, teraz ufam tylko
jemu. To on utrzymał Simona przy życiu, to on go uratował. No, może jeszcze
Megan wzbudza moje ograniczone zaufanie, ale jej tu nie ma, a on jest na
wyciągnięcie ręki.
Pojawia się przy mnie w mgnieniu oka. Klęka przy dziewczynie
i zaczyna ją badać.
Ja słyszę kolejne wrzaski, wiec zrywam się na równe nogi i
biegnę w tamtą stronę. Musze się dowiedzieć co się dzieje, o co właściwie
chodzi, czemu wszyscy zachowują się jak pomyleńcy, czemu się szarpią.
Przeciskam się przez tłum w kierunku kolejnych dwóch
najgłośniejszych awanturników. Po drodze mijam wiele osób. Dzieci płacą,
kobiety siedzą zrezygnowane. Mężczyźni o coś się kłócą, ale nie wiem o co.
Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się spanikowana, ale kiedy napotykam
spokojne spojrzenie Kane’a już wiem, że on tylko chce mnie pocieszyć, chce mnie
chronić, chce mnie zapewnić, że w razie czego jest przy mnie. Kładę swoją dłoń
na jego i ściskam lekko, odpowiada uśmiechem. Kiwam głową w kierunku tych,
którzy się kłócą.
- O co im chodzi?
Kane wzrusza bezradnie ramionami.
- Musimy się dowiedzieć. – odpowiada po dłuższej chwili i
popycha mnie lekko w ich stronę.
Ruszam przed siebie. Podchodzę do nich, kiedy przechodzą do
rękoczynów. Biją się. Niemal słyszę jak trzeszczą ich kości, jak ścięgna
skrzypią z wysiłku i jak mięśnie błagają o odrobinę spokoju, odpoczynku,
czegokolwiek…
- Przestańcie – krzyczę, ale oni mnie nie słuchają, nie
zauważają.
Kane robi krok do przodu, ale powstrzymuję go. Nie chcę,
żeby oberwał, bo do czego miałoby to prowadzić?
Po chwili dołącza do nas Joe, który jakoś nas wypatrzył,
albo usłyszał i przeciskał się przez tłum, żeby do nas dołączyć. Mam nadzieję,
że może on będzie wiedział o co chodzi, więc patrzę na niego z nadzieją.
- Co się tutaj dzieje? – pytam, kiedy jest wystarczająco
blisko, żeby mnie usłyszeć.
Joe przykłada palec do ust i łapie mnie mocno za ramię.
- Ciiicho. – warczy.
Ściągam brwi i patrzę na niego pytająco, bo nie wiem o co mu
chodzi. Nie wiem czemu mam być cicho, nie wiem po co…
Odtrącam jego rękę.
- Możesz mi wyjaśnić co tu się właściwie dzieje i dlaczego i
jakim prawem właściwie mnie uciszasz?! – mój głos jest szorstki, nieprzyjemny,
ale on na to nie reaguje, tylko rozgląda się zaniepokojony, a ja zauważam, że
oczy wszystkich nagle zwróciły się na mnie, że walczący obok mnie na ziemi
mężczyźni podnieśli się i obaj patrzą teraz wściekle na mnie, tak jak wszyscy
inni, nagle zaczynają się zbliżać, otaczają mnie i sądząc po ich minach raczej
nie są przyjaźnie nastawieni.
Joe osłania mnie rękoma, z drugiej strony staje Kane. Obaj
plecami do mnie, twarzą do tłumu.
- Co się dzieje? – pytam po raz kolejny drżącym głosem.
- Oszukałaś nas! – warczy ktos z tłumu
– Tu miało być lepiej, a nawet nie mamy gdzie mieszkać! –
odzywa się nieprzyjemny głos za moimi plecami.
- Dzieci są zmęczone! – krzyczy jakaś kobieta.
- My też! – wtóruje jej inna.
Odwracam się za każdym razem próbując odnaleźć źródło głosu,
kogoś komu mogłabym wszystko wytłumaczyć, ale zanim zdążę zareagować padają
kolejne oskarżenia.
- Niepotrzebnie tu przyszliśmy!
-Powinniśmy zostać w swoich domach!
W końcu Kane nie
wytrzymuje.
- Tych domów już nie ma, do cholery! Nie macie do czego
wracać, korytarze zasypało, nie ma już Underground, jest tylko to, co jest na
powierzchni.
- Ale my chcemy się umyć i przespać! – warczy mężczyzna tuż
koło mojego ucha.
Przez tłum przetacza się szmer przytakiwania. Ludzie poklepują
się po ramionach.
- Ja też! – krzyczę w końcu z bezsilności. – Ja też nie mam
gdzie mieszkać! Ja też nie mam jak się umyć! Ja też jestem spocona i zmęczona!
Wszystkie oczy znowu patrzą na mnie. W większości ze
zdziwieniem. Najwyraźniej są zszokowani faktem, że nie załatwiłam sobie jeszcze
żadnego łóżka, ani nie wzięłam prysznica.
- Jasne! – wrzeszczy jakaś kobieta – Ty nie masz gdzie
mieszkać! – jej głos ocieka sarkazmem. Cofam się o krok.
- Nie mam. – przyznaję. – Nie kąpałam się od dłuższego
czasu, nie mam gdzie spać. Jestem w takiej samej sytuacji jak wy.
- I myślisz, że ci
uwierzymy? – brunet przede mną wyciąga z kieszeni zdjęcie moje i Robina. Ściska
mnie w dołku. – On mieszka w tym gigantycznym domu nad wodospadem. Widziałem.
Kręcę głową i zaciskam mocno oczy, żeby powstrzymać łzy.
- Widziałem jak na ciebie patrzył, widziałem jak był gotów
za ciebie zginąć. – cedzi słowa przez zęby jak najgorsze oskarżenia, a każdy
dźwięk jest dla mnie jak kolejny cios nożem.
Zapadam się w sobie, bo świadomość, że to, co on widział
jest tak diametralnie różne od tego co ja wiem, od tego co jest teraz, jest
cholernie bolesna i niemal mnie przytłacza.
Czuje dłoń Kane’a na swoim biodrze. Ściska mnie lekko, jakby
chciał mi dodać otuchy, ale nie odwraca się wciąż stojąc przodem to
oskarżyciela, wciąż starając się chronić mnie przez wszelką krzywdą, ale teraz
nie może mnie ochronić, bo słowa ranią mnie bardziej niż jakiekolwiek uderzenia
kiedykolwiek.
Nie uwierzę, że nie
ma dla ciebie miejsca w jego domu! – ciągnie bezlitośnie ten, który widział,
ale nie wszystko… Tan, który zna trochę naszą historię, ale tylko tę część,
która jest piękna, nie zna kulisów, nie rozumie jaka tragedia się teraz
rozgrywa, nie może tego wiedzieć...
Kręcę głową. Przez chwilę chciałam mu wszystko wykrzyczeć,
ale to nie ma sensu, on nie zrozumie.
- Nie ma – mówię tylko cicho – Uwierz mi, że teraz nie ma
tam dla mnie miejsca. – te słowa z trudem opuszczają moje gardło.
Mężczyzna rusza do przodu. Dłoń Kane’a zaciska się mocniej
na moim biodrze, a on robi krok w lewo, żeby zasłonić mnie własnym ciałem.
- Zostaw ją! – warczy, ale mężczyzna nie ustępuje.
Uderza go mocno, Kane zatacza się i przez chwilę odsłania
mnie. Czyjeś ręce sięgają po mnie i wciągają mnie w tłum. Kątem oka widzę jak
Joe szarpie się z kilkoma mężczyznami. Kilku innych właśnie tłucze Kane’a,
który jest już całkowicie zalany krwią i oddycha co raz ciężej, ale spogląda w
moją stronę i rzuca się, żeby wyrwać mnie z objęć faceta, który właśnie zrywa
moją bluzkę. Dopada go u uderza mocno w nos, a ten zatacza się do tyłu i ląduje
jak długi na ziemi. Ja dostaję kopniaka w kolano. Boli. Potem cios w szczękę.
Boli jeszcze bardziej. Kane sapie ciężko, łapie mnie w pasie i zgina w pół.
Przyciska mnie do ziemi i osłania własnym ciałem, bo właśnie kilku kolejnych
osiłków skacze do nas. Słyszę tylko głuche łupnięcia kiedy ich uderzenia
spadają na Kane’a. Jego oddech jest co raz płytszy, próbuję się wyrwać, żeby go
chronić, bo wiem, ze dużo więcej nie wytrzyma, próbuję się odezwać, ale on
zatyka mi usta ręką. Co raz wyraźniej czuję na sobie jego ciężar. Co raz
mocniej przygniata mnie do ziemi. Boli, ale nie obchodzi mnie to. Jego dłoń
rozluźnia się.
- Zostawcie go! – krzyczę z całej siły, ale mój głos nie
przebija się przez tłum, przez hałas, nie dociera do nikogo.
- SPOKÓJ! – władczy głos rozlega się głośno, nad głowami
wszystkich. – Natychmiast się uspokoić do cholery! – wrzeszczy po raz kolejny.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie czyj to głos. Nie
poznałam jej z początku, bo nigdy nie słyszałam jej mówiącej przez megafon.
Dopiero teraz.
- Jill – szepczę sama do siebie.
- Spokój, bo was wszystkich każę zastrzelić! – warczy raz
jeszcze. Potem słyszę huk wystrzału. Próbuję się wyplątać z objęć Kane’a, żeby
mieć lepszy ogląd sytuacji, ale nie mogę.
Szturcham go lekko łokciem.
- Kane… - szepczę – Kane, możesz mnie już puścić. Uspokoili
się.
Faktycznie, uspokoili się. Nikt już nie krzyczy. Nie słyszę
odgłosów walki, podejrzewam, że wszyscy stoją i wpatrują się w Jill ze
zdumieniem. Podejrzewam, że są przerażeni i że zrozumieli, że ona nie żartuje i
wystrzela ich wszystkich jeśli będzie musiała, że zrobi wszystko, żeby chronić
przyjaciół.
- Ona jest w ciąży do cholery! – wrzeszczy dalej Jill – Chcieliście
zabić ciężarną kobietę?!
Szmer niepewności, niedowierzania i nie wiem czego jeszcze
przetacza się przez tłum.
- Tak, jest w ciąży! – powtarza Jill – Nie wolno wam jej
tknąć, jasne?!
Cisza.
- Pytałam czy to jest jasne! – warczy ponownie Jill.
- Tak, odpowiada jej chór głosów dookoła mnie, a ja ponownie
szturcham Kane’a mówiąc mu, że jestem bezpieczna, ale on znowu nie reaguje.
- No więc o co wam chodziło? – pyta Jill.
- Nie mamy gdzie spać! – krzyczy ktoś.
- No tak, doskonały pretekst, żeby kogoś zabić! – odparowuje
ironicznie, a ja oczyma wyobraźni widze, jak jej rozmówca spuszcza wzrok i
wbija go we własne stopy. Wiem Jak ona potrafi zgasić jednym słowem… Zgasić,
albo ustawić do pionu. Jej wzrok ma niesamowitą moc, jakby prześwietlała tego,
kto stoi naprzeciwko, jakby znała wszystkie jego myśli i uczucia. Jill
sprowadza do parteru samym spojrzeniem, a jak jest wkurzona, to lepiej jej nie
wchodzić w drogę, lepiej się nie odzywać…
Odpowiada jej głucha cisza. Oni chyba już zrozumieli to, co
ja wiem. Nie wolno wdawać się z nią w dyskusję, bo odzywa się tylko kiedy ma
rację, a jeśli ją ma, to dobitnie ci to udowodni.
- Zaraz wam znajdziemy miejsce do spania. Na prawdziwe domy
będziecie musieli poczekać – oznajmia i cichnie na chwilę, ale ja słyszę, że
megafon trzeszczy, wiec ona rozmawia z kimś, kto soi tuż obok niej.
- Stańcie w grupach rodzinnych i nie ruszajcie się.
Słyszę szuranie i tupanie, udaje mi się obrócić głowę i
widzę przesuwające się koło mojej twarzy buty i bose stopy. Nikt nie zwraca
uwagi na mnie i na mojego przyjaciela, który wciąż osłania mnie, jakby
spodziewał się kolejnych ciosów.
Jill cicho liczy do megafony, potem rozgląda się i znowu się
z kimś konsultuje. Przez chwilę słysze w megafonie głos Blake’a, a potem
Scotta, ale nie na tyle wyraźnie, żeby wychwycić wyrazy.
- Podchodźcie do mnie po kolei. Będę wam przydzielać pokoje.
– mówi spokojnie Jill – Każdy będzie miał gdzie spać, choć na razie będzie
tłoczno. Jutro rano, o 9 robimy kolejne zebranie, gdzie ustalimy co dalej z
naszym nowym miastem, z naszym nowym domem.
Nastaje cisza. Ja słysze tylko jak Jill przydziela pokoje
hotelowe kolejnym osobom. Potem zaczyna przydzielać ludzi do wybudowanych już
domów. Wiem, że kilkanaście osób trafia do mojego niedoszłego domu, słyszę jak
Jill upiera się, ze nie może tam umieścić mnie i wyznacza kogoś innego, kogoś
zaufanego, ale kogo Jelena nie kojarzy, kogoś, kto może nam pomóc, mówić co tam
się dzieje, ale kto nie będzie zagrożony gniewem Jeleny.
- Musisz mi powiedzieć na co mam uważać – odzywa się Jace, a
ja się wzdrygam, bo nie chcę go narażać, boję się, że ona się dowie, że zrobi
mu krzywdę, że znowu ktos będzie cierpiał przeze mnie.
Wiercę się, żeby zrzucić z siebie Kane’a. Szturcham go.
- Kane złaź ze mnie! – sapię głośno.
Kane nie odpowiada. Dopiero po dłuższej chwili porusza się
nieznacznie. Wyczołguję się spod niego i widze, że to nie on się ruszył, tylko
Blake nieznacznie uniósł jego ciało. Dopiero wtedy dociera do mnie, że od kiedy
Jill się odezwała, nie czułam na karku jego oddechu, nie słyszałam bicia jego
serca, nie...
Dopadam do niego i przykładam palce do jego szyi w
desperackiej nadziei, że jednak wyczuję jakieś tętno, że coś będzie pulsowało
pod moimi palcami. W nadziei, że mój przyjaciel nie oddał za mnie życia. W
nadziei, która gaśnie równie szybko jak się zapaliła.
Jego ciało bezładne leży na ziemi, a jego oczy tępo wpatrują
się w jakiś punkt na niebie.
- Nieeeeeee!!!! – wrzask Joego wyrywa mnie z otępienia, a po
chwili ten, który uderzył mnie wielokrotnie, ten, przed którym chronił mnie
Kane pada u moich stóp. Jego wzrok jest tak samo pusty i niewidzący jak Kane’a,
jego oczy powoli zachodzą mgłą. Po chwili koło niego na kolana opada kobieta i
zanosi się głębokim szlochem.
Podbiegam do Joego i obejmuję go mocno, żeby już nigdzie nie
poszedł, żeby już nikogo nie zabił, ale on wyrywa się z mojego uścisku i idzie
w stronę kolejnego mężczyzny zalanego krwią. Podejrzewam, że to drugi z
oprawców Kane’a. Zza moich pleców wybiega Blake. Mocno łapie Joego za ramię i
odwraca twarzą do siebie, a potem precyzyjnie wali go pięścią w szczękę. Joe
zatacza się i upada na ziemię. Patrzę zszokowana na Blake’a.
- Nic mu nie będzie – sapie obejmując mnie ramieniem –
Stracił tylko przytomność. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze dzisiaj stracił
życie…
Kątem oka spoglądam
na Joego, ale jego pierś unosi się i opada spokojnym rytmem. Przez chwile mój
wzrok zatrzymuje się na nienaturalnie spokojnej twarzy Kane’a. Widzę, że Jace
Kleczy koło niego i bezradnie załamuje ręce. Blake otacza mnie ramieniem i
przyciska do swojej piersi.
- Czemu on musiał zginąć? – pytam prawie niesłyszalnym
szeptem, przytłoczona świadomością, że straciłam kogoś, kogo znałam od zawsze –
Czemu to wszystko jest takie bez sensu?
- Uratował ci życie… - szepcze. – Widocznie dla niego
to miało ogromny sens…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!