Me

Me

niedziela, 21 lipca 2013

Overhead 13

Powoli wycofuję się z pokoju, chcę im dać trochę prywatności. Kiwam na pozostałych, żeby zrobili to samo. Powoli wychodzą za mną i szybko korytarzem idziemy do wyjścia ze szpitala.
Wykorzystuję chwilę na rozmyślanie o tym co będzie dalej. Nie patrzę wstecz, bo to nie ma sensu. Interesuje mnie to, co będzie. Uśmiecham się od ucha do ucha, bo wiem, że teraz może być już tylko lepiej. Wierzę w to. Czuję, że odzyskałam dawną pewność siebie i że wiem dokładnie czego chcę, i choć nie wiem jak to osiągnąć, to jestem pewna, że dam radę. Może niektóre sprawy rozwiążą się same tak, jak sprawa Simona. Żyje, co jest dla mnie ogromnym powodem do radości, ale jeszcze bardziej cieszę się z tego, że ma szansę być szczęśliwy, bo zapomniał o sowim uczuciu do mnie, ma szanse się zakochać, może w Megan. Jego podświadome reakcje świadczą o tym, ze ich potencjalny związek ma szanse. Cieszę się, bo Megan wygląda na dziewczynę, która ustawi go do pionu i będzie go podtrzymywać na duchu, jeśli cokolwiek będzie szło nie po ich myśli. Wydaje się silna. On w sumie też zawsze był silny, ale może to tylko kolejna maska, którą przywdziewał w mojej obecności. Nie ważne, życzę im jak najlepiej.
Kane otwiera przede mną drzwi i puszcza mnie przodem. Przez chwilę oślepia mnie zachodzące słońce, a potem mój wzrok przyzwyczaja się do tego światła i zatrzymuję się nagle zszokowana tym, co widzę.
Panuje straszny hałas, ludzie się kłócą, wrzeszczą, popychają, niektórzy już zaczynają się bić. Przez chwilę głupieję, bo nie wiem co mam zrobić. Rozglądam się na boki, Kane stoi z otwartymi ustami i nie wie co ma zrobić. Blake gdzieś zniknął. Jill i Scotta też nie widzę. Po chwili za moimi plecami pojawia się równie zszokowany Jace.
- Co się dzieje? – pyta półszeptem kładąc dłoń na moim ramieniu.
Wzruszam ramionami nie odwracając się do niego.
- Nie mam pojęcia. – odpowiadam z co raz większym niepokojem przyglądając się temu co się dzieje.
Gdzieś po lewej słyszę stłumiony krzyk kobiety. Jakiś mężczyzna przyciska ją do ściany szpitala i zatyka jej usta. Coś do niej warczy, szarpie ją.
Przez chwilę się waham, ale tylko przez chwilę. Podchodzę do niego pewnym krokiem i łapię mocno za ramię odciągając go od bladej jak ściana i na wpół przytomnej kobiety. Ona osuwa się na ziemię, a on warczy na mnie.
- Odwal się! – mówi jeszcze zanim się odwróci, zanim zobaczy kim jestem – To sprawa między nami!... – urywa, bo nasze spojrzenia się spotykają.
Jego ręka zawisa tuż nad moją głową. Jeszcze chwilę temu byłam pewna, że dostanę w zęby, ale jakoś udaje mu się zatrzymać ten szybki ruch, pamiętam że widziałam jak jego pięć wysokim łukiem zmierza w kierunku mojej skroni. Kane momentalnie staje obok mnie. Jace łapie faceta za ramię i odciąga ode mnie.
- Odbiło ci?! – pyta szorstko. – Co się z tobą dzieje?!
Facet patrzy na niego, ale jakby go nie widział. Jestem pewna, że się znają. Są w moim wieku, obaj, a tego chłopaka kojarzę ze szkoły. Nie wiem co mu się dzieje, bo nie przypominam sobie takich reakcji w szkole, u nikogo. Marszczę czoło i podchodzę do niego. Chcę z nim porozmawiać, ale on odwraca się do mnie plecami, więc idę do dziewczyny. Wciąż leży na ziemi i ciężko oddycha. Łapię ją za ramię o potrząsam lekko, żeby na mnie spojrzała, ale jej oczy są wciąż jakby za mgłą.
- Jace! – krzyczę. Nie ufam innym lekarzom, teraz ufam tylko jemu. To on utrzymał Simona przy życiu, to on go uratował. No, może jeszcze Megan wzbudza moje ograniczone zaufanie, ale jej tu nie ma, a on jest na wyciągnięcie ręki.
Pojawia się przy mnie w mgnieniu oka. Klęka przy dziewczynie i zaczyna ją badać.
Ja słyszę kolejne wrzaski, wiec zrywam się na równe nogi i biegnę w tamtą stronę. Musze się dowiedzieć co się dzieje, o co właściwie chodzi, czemu wszyscy zachowują się jak pomyleńcy, czemu się szarpią.
Przeciskam się przez tłum w kierunku kolejnych dwóch najgłośniejszych awanturników. Po drodze mijam wiele osób. Dzieci płacą, kobiety siedzą zrezygnowane. Mężczyźni o coś się kłócą, ale nie wiem o co. Czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Obracam się spanikowana, ale kiedy napotykam spokojne spojrzenie Kane’a już wiem, że on tylko chce mnie pocieszyć, chce mnie chronić, chce mnie zapewnić, że w razie czego jest przy mnie. Kładę swoją dłoń na jego i ściskam lekko, odpowiada uśmiechem. Kiwam głową w kierunku tych, którzy się kłócą.
- O co im chodzi?
Kane wzrusza bezradnie ramionami.
- Musimy się dowiedzieć. – odpowiada po dłuższej chwili i popycha mnie lekko w ich stronę.
Ruszam przed siebie. Podchodzę do nich, kiedy przechodzą do rękoczynów. Biją się. Niemal słyszę jak trzeszczą ich kości, jak ścięgna skrzypią z wysiłku i jak mięśnie błagają o odrobinę spokoju, odpoczynku, czegokolwiek…
- Przestańcie – krzyczę, ale oni mnie nie słuchają, nie zauważają.
Kane robi krok do przodu, ale powstrzymuję go. Nie chcę, żeby oberwał, bo do czego miałoby to prowadzić?
Po chwili dołącza do nas Joe, który jakoś nas wypatrzył, albo usłyszał i przeciskał się przez tłum, żeby do nas dołączyć. Mam nadzieję, że może on będzie wiedział o co chodzi, więc patrzę na niego z nadzieją.
- Co się tutaj dzieje? – pytam, kiedy jest wystarczająco blisko, żeby mnie usłyszeć.
Joe przykłada palec do ust i łapie mnie mocno za ramię.
- Ciiicho. – warczy.
Ściągam brwi i patrzę na niego pytająco, bo nie wiem o co mu chodzi. Nie wiem czemu mam być cicho, nie wiem po co…
Odtrącam jego rękę.
- Możesz mi wyjaśnić co tu się właściwie dzieje i dlaczego i jakim prawem właściwie mnie uciszasz?! – mój głos jest szorstki, nieprzyjemny, ale on na to nie reaguje, tylko rozgląda się zaniepokojony, a ja zauważam, że oczy wszystkich nagle zwróciły się na mnie, że walczący obok mnie na ziemi mężczyźni podnieśli się i obaj patrzą teraz wściekle na mnie, tak jak wszyscy inni, nagle zaczynają się zbliżać, otaczają mnie i sądząc po ich minach raczej nie są przyjaźnie nastawieni.
Joe osłania mnie rękoma, z drugiej strony staje Kane. Obaj plecami do mnie, twarzą do tłumu.
- Co się dzieje? – pytam po raz kolejny drżącym głosem.
- Oszukałaś nas! – warczy ktos z tłumu
– Tu miało być lepiej, a nawet nie mamy gdzie mieszkać! – odzywa się nieprzyjemny głos za moimi plecami.
- Dzieci są zmęczone! – krzyczy jakaś kobieta.
- My też! – wtóruje jej inna.
Odwracam się za każdym razem próbując odnaleźć źródło głosu, kogoś komu mogłabym wszystko wytłumaczyć, ale zanim zdążę zareagować padają kolejne oskarżenia.
- Niepotrzebnie tu przyszliśmy!
-Powinniśmy zostać w swoich domach!
 W końcu Kane nie wytrzymuje.
- Tych domów już nie ma, do cholery! Nie macie do czego wracać, korytarze zasypało, nie ma już Underground, jest tylko to, co jest na powierzchni.
- Ale my chcemy się umyć i przespać! – warczy mężczyzna tuż koło mojego ucha.
Przez tłum przetacza się szmer przytakiwania. Ludzie poklepują się po ramionach.
- Ja też! – krzyczę w końcu z bezsilności. – Ja też nie mam gdzie mieszkać! Ja też nie mam jak się umyć! Ja też jestem spocona i zmęczona!
Wszystkie oczy znowu patrzą na mnie. W większości ze zdziwieniem. Najwyraźniej są zszokowani faktem, że nie załatwiłam sobie jeszcze żadnego łóżka, ani nie wzięłam prysznica.
- Jasne! – wrzeszczy jakaś kobieta – Ty nie masz gdzie mieszkać! – jej głos ocieka sarkazmem. Cofam się o krok.
- Nie mam. – przyznaję. – Nie kąpałam się od dłuższego czasu, nie mam gdzie spać. Jestem w takiej samej sytuacji jak wy.
 - I myślisz, że ci uwierzymy? – brunet przede mną wyciąga z kieszeni zdjęcie moje i Robina. Ściska mnie w dołku. – On mieszka w tym gigantycznym domu nad wodospadem. Widziałem.
Kręcę głową i zaciskam mocno oczy, żeby powstrzymać łzy.
- Widziałem jak na ciebie patrzył, widziałem jak był gotów za ciebie zginąć. – cedzi słowa przez zęby jak najgorsze oskarżenia, a każdy dźwięk jest dla mnie jak kolejny cios nożem.
Zapadam się w sobie, bo świadomość, że to, co on widział jest tak diametralnie różne od tego co ja wiem, od tego co jest teraz, jest cholernie bolesna i niemal mnie przytłacza.
Czuje dłoń Kane’a na swoim biodrze. Ściska mnie lekko, jakby chciał mi dodać otuchy, ale nie odwraca się wciąż stojąc przodem to oskarżyciela, wciąż starając się chronić mnie przez wszelką krzywdą, ale teraz nie może mnie ochronić, bo słowa ranią mnie bardziej niż jakiekolwiek uderzenia kiedykolwiek.
 Nie uwierzę, że nie ma dla ciebie miejsca w jego domu! – ciągnie bezlitośnie ten, który widział, ale nie wszystko… Tan, który zna trochę naszą historię, ale tylko tę część, która jest piękna, nie zna kulisów, nie rozumie jaka tragedia się teraz rozgrywa, nie może tego wiedzieć...
Kręcę głową. Przez chwilę chciałam mu wszystko wykrzyczeć, ale to nie ma sensu, on nie zrozumie.
- Nie ma – mówię tylko cicho – Uwierz mi, że teraz nie ma tam dla mnie miejsca. – te słowa z trudem opuszczają moje gardło.
Mężczyzna rusza do przodu. Dłoń Kane’a zaciska się mocniej na moim biodrze, a on robi krok w lewo, żeby zasłonić mnie własnym ciałem.
- Zostaw ją! – warczy, ale mężczyzna nie ustępuje.
Uderza go mocno, Kane zatacza się i przez chwilę odsłania mnie. Czyjeś ręce sięgają po mnie i wciągają mnie w tłum. Kątem oka widzę jak Joe szarpie się z kilkoma mężczyznami. Kilku innych właśnie tłucze Kane’a, który jest już całkowicie zalany krwią i oddycha co raz ciężej, ale spogląda w moją stronę i rzuca się, żeby wyrwać mnie z objęć faceta, który właśnie zrywa moją bluzkę. Dopada go u uderza mocno w nos, a ten zatacza się do tyłu i ląduje jak długi na ziemi. Ja dostaję kopniaka w kolano. Boli. Potem cios w szczękę. Boli jeszcze bardziej. Kane sapie ciężko, łapie mnie w pasie i zgina w pół. Przyciska mnie do ziemi i osłania własnym ciałem, bo właśnie kilku kolejnych osiłków skacze do nas. Słyszę tylko głuche łupnięcia kiedy ich uderzenia spadają na Kane’a. Jego oddech jest co raz płytszy, próbuję się wyrwać, żeby go chronić, bo wiem, ze dużo więcej nie wytrzyma, próbuję się odezwać, ale on zatyka mi usta ręką. Co raz wyraźniej czuję na sobie jego ciężar. Co raz mocniej przygniata mnie do ziemi. Boli, ale nie obchodzi mnie to. Jego dłoń rozluźnia się.
- Zostawcie go! – krzyczę z całej siły, ale mój głos nie przebija się przez tłum, przez hałas, nie dociera do nikogo.
- SPOKÓJ! – władczy głos rozlega się głośno, nad głowami wszystkich. – Natychmiast się uspokoić do cholery! – wrzeszczy po raz kolejny.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie czyj to głos. Nie poznałam jej z początku, bo nigdy nie słyszałam jej mówiącej przez megafon. Dopiero teraz.
- Jill – szepczę sama do siebie.
- Spokój, bo was wszystkich każę zastrzelić! – warczy raz jeszcze. Potem słyszę huk wystrzału. Próbuję się wyplątać z objęć Kane’a, żeby mieć lepszy ogląd sytuacji, ale nie mogę.
Szturcham go lekko łokciem.
- Kane… - szepczę – Kane, możesz mnie już puścić. Uspokoili się.
Faktycznie, uspokoili się. Nikt już nie krzyczy. Nie słyszę odgłosów walki, podejrzewam, że wszyscy stoją i wpatrują się w Jill ze zdumieniem. Podejrzewam, że są przerażeni i że zrozumieli, że ona nie żartuje i wystrzela ich wszystkich jeśli będzie musiała, że zrobi wszystko, żeby chronić przyjaciół.
- Ona jest w ciąży do cholery! – wrzeszczy dalej Jill – Chcieliście zabić ciężarną kobietę?!
Szmer niepewności, niedowierzania i nie wiem czego jeszcze przetacza się przez tłum.
- Tak, jest w ciąży! – powtarza Jill – Nie wolno wam jej tknąć, jasne?!
Cisza.
- Pytałam czy to jest jasne! – warczy ponownie Jill.
- Tak, odpowiada jej chór głosów dookoła mnie, a ja ponownie szturcham Kane’a mówiąc mu, że jestem bezpieczna, ale on znowu nie reaguje.
- No więc o co wam chodziło? – pyta Jill.
- Nie mamy gdzie spać! – krzyczy ktoś.
- No tak, doskonały pretekst, żeby kogoś zabić! – odparowuje ironicznie, a ja oczyma wyobraźni widze, jak jej rozmówca spuszcza wzrok i wbija go we własne stopy. Wiem Jak ona potrafi zgasić jednym słowem… Zgasić, albo ustawić do pionu. Jej wzrok ma niesamowitą moc, jakby prześwietlała tego, kto stoi naprzeciwko, jakby znała wszystkie jego myśli i uczucia. Jill sprowadza do parteru samym spojrzeniem, a jak jest wkurzona, to lepiej jej nie wchodzić w drogę, lepiej się nie odzywać…
Odpowiada jej głucha cisza. Oni chyba już zrozumieli to, co ja wiem. Nie wolno wdawać się z nią w dyskusję, bo odzywa się tylko kiedy ma rację, a jeśli ją ma, to dobitnie ci to udowodni.
- Zaraz wam znajdziemy miejsce do spania. Na prawdziwe domy będziecie musieli poczekać – oznajmia i cichnie na chwilę, ale ja słyszę, że megafon trzeszczy, wiec ona rozmawia z kimś, kto soi tuż obok niej.
- Stańcie w grupach rodzinnych i nie ruszajcie się.
Słyszę szuranie i tupanie, udaje mi się obrócić głowę i widzę przesuwające się koło mojej twarzy buty i bose stopy. Nikt nie zwraca uwagi na mnie i na mojego przyjaciela, który wciąż osłania mnie, jakby spodziewał się kolejnych ciosów.
Jill cicho liczy do megafony, potem rozgląda się i znowu się z kimś konsultuje. Przez chwilę słysze w megafonie głos Blake’a, a potem Scotta, ale nie na tyle wyraźnie, żeby wychwycić wyrazy.
- Podchodźcie do mnie po kolei. Będę wam przydzielać pokoje. – mówi spokojnie Jill – Każdy będzie miał gdzie spać, choć na razie będzie tłoczno. Jutro rano, o 9 robimy kolejne zebranie, gdzie ustalimy co dalej z naszym nowym miastem, z naszym nowym domem.
Nastaje cisza. Ja słysze tylko jak Jill przydziela pokoje hotelowe kolejnym osobom. Potem zaczyna przydzielać ludzi do wybudowanych już domów. Wiem, że kilkanaście osób trafia do mojego niedoszłego domu, słyszę jak Jill upiera się, ze nie może tam umieścić mnie i wyznacza kogoś innego, kogoś zaufanego, ale kogo Jelena nie kojarzy, kogoś, kto może nam pomóc, mówić co tam się dzieje, ale kto nie będzie zagrożony gniewem Jeleny.
- Musisz mi powiedzieć na co mam uważać – odzywa się Jace, a ja się wzdrygam, bo nie chcę go narażać, boję się, że ona się dowie, że zrobi mu krzywdę, że znowu ktos będzie cierpiał przeze mnie.
Wiercę się, żeby zrzucić z siebie Kane’a. Szturcham go.
- Kane złaź ze mnie! – sapię głośno.
Kane nie odpowiada. Dopiero po dłuższej chwili porusza się nieznacznie. Wyczołguję się spod niego i widze, że to nie on się ruszył, tylko Blake nieznacznie uniósł jego ciało. Dopiero wtedy dociera do mnie, że od kiedy Jill się odezwała, nie czułam na karku jego oddechu, nie słyszałam bicia jego serca, nie...
Dopadam do niego i przykładam palce do jego szyi w desperackiej nadziei, że jednak wyczuję jakieś tętno, że coś będzie pulsowało pod moimi palcami. W nadziei, że mój przyjaciel nie oddał za mnie życia. W nadziei, która gaśnie równie szybko jak się zapaliła.
Jego ciało bezładne leży na ziemi, a jego oczy tępo wpatrują się w jakiś punkt na niebie.
- Nieeeeeee!!!! – wrzask Joego wyrywa mnie z otępienia, a po chwili ten, który uderzył mnie wielokrotnie, ten, przed którym chronił mnie Kane pada u moich stóp. Jego wzrok jest tak samo pusty i niewidzący jak Kane’a, jego oczy powoli zachodzą mgłą. Po chwili koło niego na kolana opada kobieta i zanosi się głębokim szlochem.
Podbiegam do Joego i obejmuję go mocno, żeby już nigdzie nie poszedł, żeby już nikogo nie zabił, ale on wyrywa się z mojego uścisku i idzie w stronę kolejnego mężczyzny zalanego krwią. Podejrzewam, że to drugi z oprawców Kane’a. Zza moich pleców wybiega Blake. Mocno łapie Joego za ramię i odwraca twarzą do siebie, a potem precyzyjnie wali go pięścią w szczękę. Joe zatacza się i upada na ziemię. Patrzę zszokowana na Blake’a.
- Nic mu nie będzie – sapie obejmując mnie ramieniem – Stracił tylko przytomność. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze dzisiaj stracił życie…
 Kątem oka spoglądam na Joego, ale jego pierś unosi się i opada spokojnym rytmem. Przez chwile mój wzrok zatrzymuje się na nienaturalnie spokojnej twarzy Kane’a. Widzę, że Jace Kleczy koło niego i bezradnie załamuje ręce. Blake otacza mnie ramieniem i przyciska do swojej piersi.
- Czemu on musiał zginąć? – pytam prawie niesłyszalnym szeptem, przytłoczona świadomością, że straciłam kogoś, kogo znałam od zawsze – Czemu to wszystko jest takie bez sensu?
- Uratował ci życie… - szepcze. – Widocznie dla niego to miało ogromny sens… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!