Idziemy noga za nogą. Ja może chciałabym szybciej, ale oni
się ociągają, nie pozwalają mi przyspieszyć. Co jakiś czas jedno z nich się
zatrzymuje przygląda mi się uważnie po czym kręci z niedowierzaniem głową i
idzie dalej. Nie bardzo rozumiem o co im chodzi.
Wierzę, tak, wierzę w nas, wierzę, że możemy wszystko
odwrócić tak, żeby działało na naszą korzyść, ale nie zrobię tego zupełnie
sama. Muszę mi pomóc, muszą też uwierzyć, muszą działać razem ze mną.
Pierwszy nie wytrzymuje Blake.
- Jolie, co się z tobą stało? – patrzy na mnie spod
półprzymkniętych powiek.
Na jego twarzy maluje się niepokój. Nie rozumiem czemu,
przecież chyba lepiej, żebym wiedziała czego chce niż miotała się bezustannie i
przepływała bezczynnie od dnia do dnia. Lepiej, żebym walczyła o siebie niż
pozwalała innym na krzywdzenie mnie i wykorzystywanie moich słabości.
Podnoszę na niego wzrok i przyglądam mu się badawczo. Nie
bardzo wiem czego ode mnie oczekuje, co mam mu powiedzieć…
- Zmieniłaś się. – odzywa się po dłuższym czasie Scott. – Co
się tam stało? Co się takiego stało na dole, że w końcu się obudziłaś?
Wzdycham ciężko. Co mam im powiedzieć? Że zmuszono mnie do
podejmowania decyzji, których się bałam i przekonałam się, że strach może
prowadzić do tragicznego niemal zakończenia? Że przekonałam się, że trzeba
stawiać czoła swoim lękom bo inaczej można zabić (dosłownie) kogoś, kogo się
kocha? Mam im powiedzieć, że moje zachowanie, to, ze pozwalałam innym
podejmować za mnie decyzje prawie doprowadziło do tego, że Robin stał się mordercą,
a Simon stracił życie? Czy może mam im powiedzieć, że kiedy zobaczyłam panikę w
oczach setki ludzi i ich bezradność, po prostu wiedziałam, że nie mogę ich
wszystkich zostawić, że poczułam się odpowiedzialna za nich wszystkich?
Nie, to za dużo, nie muszą tego wiedzieć, nie powinni.
- Robin… - gula w gardle rośnie mi na tę myśl – Uświadomił
mi… - urywam bo wspomnienie tego w jakich okolicznościach miało to miejsce boli
i to bardzo… - Wreszcie dotarło do mnie, że nie jestem sama. – kładę ręce na
brzuchu i pocieram go lekko. – Muszę walczyć o swoje, dla niego…
Jill uśmiecha się delikatnie i nieśmiało wyciąga rekę w
kierunku brzucha.
Ona, nieśmiało! Co tu się dzieje?!
Łapię jej dłoń i kładę na brzuchu tam, gdzie przed chwilą
czułam jak dziecko się porusza. Kiedy czuje kopnięcie, prawie podskakuje.
Patrzy na mnie zdziwiona, a ja wybucham śmiechem.
- On jest żywy. – mówię niemal krztusząc się ze śmiechu na
widok jej miny – I zdarza mu się ruszać.
Jill nadal ma niewyraźną minę, troche się krzywi, trochę
próbuje się uśmiechnąć. Widzę, ze zmusza się, żeby utrzymać rekę na miejscu.
Przyciągam ją do siebie i przytulam mocno.
- Co się dzieje? – szepcze jej prosto do ucha, tak, żeby
nikt inny nie słyszał.
Jill milczy dłuższą chwilę, potem lekko zaniepokojona patrzy
na Scotta, w końcu odsuwa się ode mnie minimalnie i zawiesza spojrzenie
zielonych oczu gdzieś w okolicy mojego nosa. Rozchyla usta jakby chciała coś
powiedzieć, ale nie daje rady, więc je zamyka. Robi tak kilka razy. Pierwszy
raz obserwuję, jak brakuje jej pewności siebie. No, może drugi, pierwszy raz
miała tak, jak spotkała Scotta w Beneath.
Ściskam jej dłoń i ciągnę ze sobą. Odchodzimy kilka kroków,
a kiedy chłopcy chcą iść za nami, powstrzymuję ich gestem. Wzruszają ramionami
i zaczynają ze sobą rozmawiać, co chwila pokazując na nas. Próbują dojść do
tego, o co nam właściwie chodzi.
- Jill, co jest? – marszczę czoło i tym razem nie pozwalam
jej odwrócić wzroku.
Jill z trudem wciąga powietrze, słysze bicie jej serca i
wiem, że czegoś się boi. Patrzy mi w oczy przerażona, a potem znowu spogląda na
mój brzuch i na swoją dłoń, którą przed chwilą go dotykała.
Teraz już nie musi mi nic mówić. Wszystko wiem. Na mojej
twarzy pojawia się szczery, radosny uśmiech. Łapię jej obie dłonie i przyciągam
ją do siebie.
- Ty też?
Patrzy na mnie długo nic nie mówiąc, aż w końcu prawie
niezauważalnie kiwa głową.
- Scott wie?
Jill kręci głową i spogląda na niego zaniepokojona.
- On tego nie chce… - szepcze załamana.
Marszczę czoło i spoglądam na mojego brata. Zawsze zadziwia
mnie to, jaki jest wielki i jednocześnie jaka łagodność od niego bije.
- Dlaczego tak myślisz – patrzę Jill w oczy.
- Rozmawialiśmy kiedyś o tobie i o Rob… - urywa i patrzy na
mnie z niepokojem, ale ja się tylko uśmiecham i gestem proszę, żeby mówiła
dalej. – I on wtedy mówił, ze to do bani, że jesteś w ciązy, bo zaraz będziecie
myśleli tylko o dziecku i…
- I? – kłade jej dłonie na ramionach.
- I zapomnicie o sobie nawzajem…
Wybucham śmiechem.
- I ty myślisz, że to możliwe? Że zapomnę o Robinie, o tym,
że go kocham? Że kompletnie się od niego odwrócę, jak urodzę dziecko?
Jill patrzy na mnie niepewnie.
- Ja mam wrazenie, że już go zapomniałaś.
Odsuwam się od niej o krok.
- Bo nie histeryzuję z powodu Jeleny?
Przytakuje.
Biorę głęboki oddech i próbuję uspokoić szalejące serce. Nie
mogę uwierzyć, że tak wygląda moje zachowanie z zewnątrz, jakby mi przestało
zależeć, jakbym go skreśliła…
Patrzę na chłopaków, nie chcę, żeby podsłuchiwali.
- Jill, ja go kocham tak samo jak wcześniej, a może nawet
bardziej… - przełykam gulę w gardle. – Nie poddam się nigdy i odzyskam go, ale
nie teraz i nie w ten sposób…
Jill kręci głową.
- Widziałaś go? – pytam – To nie jest tylko hipnoza, to coś
więcej… - zaciskam oczy, bo ból który czuję na samą myśl o tym jak się czułam
kiedy go widziałam jest prawie namacalny – Gdyby to była tylko hipnoza,
natychmiast by się z niej wyswobodził
Jest silny.
Jill zastanawia się chwile, a potem kiwa głową, a ja mówię
dalej.
- Może Jelena sama kombinuje z chemią, może zostały jej
zapasy po Ianie, nie wiem… - łzy napływają mi do oczu na wspomnienie
czekoladowych oczu, na wspomnienie kogoś, kto mnie kochał, ale nie mógł mnie
mieć, na wspomnienie kogoś, kogo miałam za wroga z jej powodu, na wspomnienie
kogoś, kto mnie uratował, kto ocalił mi życie.
- Co się stało z Ianem? – pyta nagle widząc pojedyncze
krople ściekające po moich policzkach – On był w końcu po której stronie?
- Po naszej – głos mi drży – Po mojej. Chciał mnie chronić
przed Ethanem i Jeleną… - znowu ogarnia mnie ból i smutek – Jack go zabił…
Jill zakrywa usta tłumiąc okrzyk przerażenia.
- Nie wiedział… - załamuję ręce.
Jill przytula mnie mocno i pozwalam i się wypłakać. Potrzebuję
tego. Staram się trzymać, staram się być silna, ale musze mieć chwilę na
wyładowanie negatywnych emocji, muszę…
- Jolie! – z daleka biegnie do nas Jace i macha rękami jak
wściekły.
Szybko ocieram łzy i przełykam gorycz w gardle. Jace dopada
do nas zdyszany, a Jill obrzuca go oburzonym spojrzeniem, co trochę gasi jego
początkowy zapał. Waha się, widze, że nie wie, co powinien zrobić, rozgląda się
za jakimiś wskazówkami. Kompletnie mnie tym rozbraja, śmieję się tak, jak
śmieje się ktoś, kto jeszcze przed chwilą płakał, urywanym, histerycznym
śmiechem. Jace patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Co się stało? – pytam w końcu.
- Simon. – mówi cicho.
Z tonu jego głosu nie umiem nic odczytać. Nie wiem co z
Simonem, nie mam pojęcia. Rozglądam się z niepokojem. Chłopcy stoją u mojego
boku. Scott obejmuje Jill i szepcze jej coś na ucho, a ona uśmiecha się
niepewnie i spogląda na mnie. Blake wpatruje się w Jace’a jakby chciał wyczytać
z jego twarzy wszystkie możliwe informacje.
- Żyje? – pytam patrząc na Jace’a z niepokojem, a on kiwa
głową, ale jakoś bez przekonania.
Tyle mi wystarcza. Żyje, wiec mam jeszcze chwilę.
- Dajcie nam jeszcze sekundę – proszę i łapię Jill za łokieć
odciągając ją od Scotta.
Odchodzimy kawałek tak, żeby nas nie słyszeli. Co jakis czas
się oglądam i widzę, ja Jace żywo gestykuluje tłumacząc Scottowi po co
przyszedł. Blake przygląda im się ze ściągniętymi brwiami. Nie odzywa się,
tylko patrzy.
Jill ciągnie mnie za rękaw wyrywając z zamyślenia.
- Jolie? – zaczyna.
Odwracam się do niej i próbuję się uśmiechnąć, ale
niepewność Jace’a nie daje mi spokoju.
- Musisz mu powiedzieć. – oznajmiam. – Jak najszybciej.
Jill odsuwa się ode mnie i kręci głową.
- Nie mogę…
Marszczę czoło.
- Dlaczego?
Spuszcza wzrok i zaczyna się bawić własnymi palcami. Łapię
ją za brodę i patrze jej w oczy.
- Boję się, że… - urywa i znowu patrzy w ziemię, a ja po raz
kolejny zmuszam ją do spojrzenia na siebie.- że mnie zostawi…
- Scott?! – w szoku krzyczę na całe gardło.
Chłopcy spoglądają na nas zaniepokojeni, ale wrzeszczę, że
wszystko w porzadku i że za chwilę wracamy.
- Skąd ten pomysł? – mówię już ciszej, tylko do niej..
-Ostatnio jakoś… - spogląda na niego – jakoś jest dalej.
- On, czy ty?
Jill zamyśla się.
- Nie wiem.
Wzdycham zniecierpliwiona.
- Jill, znam cię trochę, znam też trochę jego i jestem
pewna, że ostatnia rzecz, jakkiej chce, to odsuwać się od ciebie. Nie byłaś
ostatnio… - szukam właściwego słowa. - przewrażliwiona?
Kiwa głową i znowu na niego patrzy.
- Może ty nie widzisz, ale ja widzę co on do ciebie czuje i
jak pragnie się zbliżyć, a ty na niego warczysz… - marszczę czoło – Daj mu
szanse, pozwól mu sobie pomóc. On bardzo tego chce…
Jill przez chwilę młoci palcami, a potem kiwa głową i patrzy
mi w oczy.
- Tak myślisz?
Uśmiecham się szeroko.
- Wyciągnę Jace’a i Blake’a do przodu, a ty z nim pogadaj.
- Teraz? – w jej głosie słyszę przerażenie.
- Tak, Jill! Natychmiast! – nie czekam na jej reakcję, tylko
natychmiast wołam Scotta, a sama idę do pozostałych i ruszam z nimi w stronę
szpitala.
- Jolie, kto to jest? – pyta mnie cicho Blake.
- To jest Jace, najlepszy lekarz, jakiego znam – skłaniam w
uznaniu głowę w jego stronę.
Jace robi się cały czerwony i macha lekceważąco ręką, a ja
znowu musze mu coś wytłumaczyć. Zatrzymuję się nagle.
- Jace! – mój głos jest szorstki, specjalnie – Co
powiedziała ta lekarka, kiedy powiedziałeś co zrobiłeś?
Blake nadstawia ucha, a Jace coś szepcze, ale żadne z nas
nie słyszy co. Doprowadzi mnie do sząłu swoim brakiem pewności siebie.
- Że uratowałeś mu życie, że sama by na to nie wpadła, że to
było genialne, że… - urywam, bo Blake łapie mnie za ramiona. Spoglądam na
Jace’a, a on unosi dłonie w obronnym geście i patrzy na mnie przerażony, bo od
kiedy zaczęłam ustawiać do pionu, co chwila go popycham.
Nie wiem co się ze mną dzieje, nie wiem skąd ta agresja,
której nigdy we mnie nie było, nie wiem skąd obnizona tolerancja na głupotę
innych ludzi, do której przecież zawsze miałam tyle cierpliwości. Nie rozumiem
co się ze mną dzieje. Blake obejmuje mnie mocno i przyciska do swojej piersi.
- Już dobrze, Jolie. – szepcze – Wszystko będzie dobrze…
Zaczynam płakać.
- Boję się… - chrypię, a on ściska mnie jeszcze mocniej.
- Nie bój się. Nie masz o co. – łapie mnie za ramiona i
zmusza, żebym na niego spojrzała – Jesteś silna i dasz radę. I nie jesteś sama!
Uśmiecham się przez łzy.
- Ja też wierzę! – mówi – Jeśli ty potrafisz szturchać
chuderlawego chłopczyka… - urywa, bo Jace daje mu kuksańca w ramię, a potem
obaj wybuchają śmiechem. – to ja wierzę w to, że Robin się opamięta a mnie uda
się w końcu odzyskać zaufanie Mary.
Patrzę prosto w jego zielone oczy i widzę, że nie kłamie,
nie udaje. Wierzy w nas, wierzy we mnie.
- Nie nadaję się na szefa tego przedsięwzięcia, Jolie, ale
masz moją pomoc. – jego głos dźwięczy mi w uszach – Każdą, której będziesz
potrzebowała.
- Moją też – odzywa się po chwili Jace – choć nie wiem o co
chodzi…
Parskam śmiechem i ruszam do szpitala. Nasze twarze są wciąż
rozjaśnione, kiedy wchodzimy do pokoju pooperacyjnego, gdzie leży Simon. Kiedy
otwieramy drzwi, natychmiast odwraca się w naszą stronę. Ruszam szybko do
niego, ale zatrzymuję się w połowie drogi, bo coś mi się nie zgadza. Pamiętam
jak na mnie kiedyś patrzył, pamiętam smutek, pamiętam miłość i pamiętam
pożądanie, teraz widzę tylko jakieś dziwne poczucie obowiązku. Staję jak wryta.
Po drugiej stronie jego łóżka stoi Kane. Na jego twarzy jak
żywy widać wielki znak zapytania. Podchodzi do mnie po drodze ściskając dłonie
Jace’a i Blake’a i przedstawiając się.
- On uważa mnie za swojego najlepszego kumpla – mówi
półszeptem. – Pytał też czy żyjesz…
Marszczę czoło.
- Czy JA żyję? – dopytuję się
Kane kiwa głową i bezradnie wzrusza ramionami, a ja
podchodzę do Simona i spoglądam mu w oczy. Źrenice ma normalne czyli nie jest
ani na chemii, ani pod wpływem hipnozy.
- Pamiętasz mnie? – pytam.
Kiwa głową.
- Oczywiście, Pani…
Moje oczy się rozszerzają i parskam śmiechem.
- Simon, nie wygłupiaj się…
Potrząsa głową.
- Jesteś Jolie, szefowa, Pani Underground. Ja byłem twoim
ochroniarzem. – niepewnie patrząc mi w oczy łapie moją dłoń – Przepraszam, że
cię zawiodłem.
Spoglądam spanikowana na Kane’a, ale on tylko rozkłada bezradnie
ręce.
- On tak cały czas… - szepcze – Uważa, że Robin chciał cię
zabić i że bronił cię przed nim…
Marszczę czoło i znowu patrzę na Simona. Jego oczy błagają o
wybaczenie. Jest przekonany, że zawiódł.
Przyglądam mu się badawczo przez chwilę, a jego głowa opada
na poduszkę, widzę, że jest jeszcze wycieńczony i że nie powinnam go
denerwować. Muszę udawać, że wiem o czym mówi, muszę to ciągnąć dopóki nie
dowiem się dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Ściskam jego dłoń, bo on
wciąż patrzy nam nie jakby się zastanawiał czy nie posunął sięga daleko
dotykając mnie.
- Doskonale się spisałeś. Żyję, a o to przecież chodziło. –
uśmiecham się do niego i poklepuję jego ramię, a on oddycha z ulgą.
Serce mnie kłuje, nie jestem pewna co powinnam teraz zrobić.
Chyba powinnam się cieszyć, że już nie jest nieszczęśliwy, że nie jest we mnie
zakochany, że nie muszę go ranić, ale jakoś mi dziwnie z nowym Simonem, który
nie patrzy na mnie jak na największy cud świata.
Jego pierś unosi się ciężko, zamyka oczy, widać, że wciąż
jest w średnim stanie, że potrzebuje dużo spokoju i ciszy i ja chcę mu to dać,
ale najpierw muszę wiedzieć co się takiego stało, że nagle zapomniał kim jest?
Co musiało się zdarzyć, żeby aż tak wszystko pokręcił?
Jak na zawołanie drzwi się otwierają i wchodzi ciemnowłosa
lekarka. Plakietka na piersi mówi, że ma na imię Megan. Jej kręcone włosy
podskakują przy każdym kroku. Jej wzrok co chwilę ucieka w kierunku łóżka, na
którym leży Simon.
- Ty jesteś Jolie? – pyta.
Kiwam głową, a Jace
potwierdza.
- Co z nim? Z niepokojem patrzę na Megan.
- Mieliśmy trudności przy operacji… - mówi i niepewnie
patrzy na Jace’a. – Usiądźmy – sugeruje i pokazuje stół i krzesła w rogu sali.
Szybko zajmuję jedno
z krzeseł, Blake staje za mną i kładzie mi dłonie na ramionach dając mi znak,
że jest przy mnie. Jestem mu za to wdzięczna. Serce wali mi jak oszalałe, bo
twarz lekarki jest poważna.
- Czy jego życie jest zagrożone? – pytam patrząc jej prosto
w oczy.
Uśmiecha się lekko.
- Życie nie. Niedługo stanie na nogi, dzięki Jace’owi…
Uśmiecham się szeroko i klepie go po ramieniu, ale on patrzy
się na mnie niepewnie.
- Ale… - zaczyna lekarka i patrzy przez chwilę na swojego
pacjenta. Jej oczy błyszczą czymś niespotykanym, niezwykłym, przyjemnym, a
potem spogląda na mnie.
- Ale? – czekam na jej odpowiedź
- Leki, które Jace dodał do maści reagują ze sobą i… -
wzdycha ciężko – I chyba uszkodziły pamięć Simona. Robiliśmy mu badania,
wszystkie możliwe. Nie ma zmian w mózgu, będzie funkcjonował normalnie, ale
niestety najprawdopodobniej nie odzyska pamięci… - spuszcza wzrok – Wiem, że
cię kochał, że byliście blisko… Możesz próbować… - patrzy znowu na niego, a na
jej twarzy widzę niepewność i coś innego… chyba żal.
- Megan – łapię jej dłoń – Dziękuję ci, i tobie Jace –
ściskam jego ramię – dziękuję, że uratowaliście mojego PRZYJACIELA. – kładę
nacisk na ostatnie słowo.
Megan natychmiast podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się
niepewnie.
- On nie jest twoim… - nadzieja w jej głosie daje mi…
nadzieję, nadzieję na jego szczęście.
Kręcę głową.
- Był we mnie zakochany – przyznaję – Chyba… - urywam na
chwilę – Ale ja kocham go tylko jako niezwykle oddanego przyjaciela, jako
dobrego człowieka.- wzdycham ciężko - Tak sobie myślę, że może lepiej, że on
uważa mnie za kogoś prawie obcego…
Megan uśmiecha się szeroko, po czym wstaje, wyciąga do mnie
rękę i potrząsa nią. Ma bardzo mocny chwyt, wydaje się raczej być w typie Jill,
twarda, nie patyczkująca się z nikim.
- Dziękuję ci. – szepcze na granicy wzruszenia i podchodzi
do Simona, który zdążył już zasnąć. Jego pierś unosi się w równych odstępach
czasu, miarowo i rytmicznie. To pozytywne. Powinien niedługo wrócić do pełni
sił. Cieszy mnie to.
Megan siada na brzegu łóżka, odgarnia włosy do tyłu i
związuje je niedbale. Wilgotną szmatką ociera pot z jego czoła. Delikatność jej
ruchów jest wręcz ujmująca, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że mi mało nie
zmiażdżyła dłoni, a tego wielkoluda traktuje, jakby był ze szkła.
Przez chwilę patrzę jak jej drobne dłonie muskają jego
barki, jak sprawdza opatrunki uważając, żeby go nie urazić, jak Simon drży pod
wpływem jej dotyku i jak kącik jego ust unosi się do góry, kiedy ona pochyla
się i pod pretekstem obejrzenia rozcięcia na policzku muska ustami jego szyję.
Uśmiecham się do siebie. Jeden z głowy.