Wtulam się w niego i pozwalam sobie zapomnieć o tym
wszystkim co mnie teraz dręczy, ściga i prześladuje. Pozwalam sobie zapomnieć o
duchu z przepięknym uśmiechem, o cieple lodowego błękitu, o tym, że nie wiem co
się ze mną działo przez ostatnich kilka miesięcy… Pozwalam sobie zapomnieć o
tym kim teraz jestem i czym mam się zajmować…
Wracam do czasów, kiedy spędzaliśmy razem niemal każdą wolną
chwilę. Wracam do czasów, kiedy on zawsze był przy moim boku, kiedy razem
zjeżdżaliśmy windą do szkoły, kiedy oboje byliśmy młodsi, mniej doświadczeni,
inni…
Zaczynam płakać, choć tak naprawdę nie wiem czemu.
Przytłacza mnie to, czym mam się zajmować, wiem, że to ogrom obowiązków i
ogromna odpowiedzialność za wszystkich pozostałych mieszkańców Underground, ale
nie to jest przyczyną moich łez. Prawda jest taka, że bardziej dobija mnie
świadomość tego, że jest coś o czym nie wiem, coś o czym nie pamiętam, a co
ewidentnie jest ważną częścią mnie. Czuję się jak kobieta po przejściach, jakby
spotkało mnie w życiu wiele zła, ale tyle samo dobra, jakby moje ciało i moja
dusza przeszły o wiele więcej w ciągu tych kilku zapomnianych tygodni niż w
ciągu pozostałego życia. Niedawno odkryłam bliznę na policzku i na głowie, we
włosach i nie mam pojęcia skąd się wzięły. Nikt nie umie mi tego powiedzieć, bo
to ponoć stało się w Beneath. To mnie przytłacza, myśl, że nie pamiętam
najważniejszej części swojego życia, że nie pamiętam zachodzenia w ciążę, że
nie pamiętam tego co działo się w Beneath, że nie pamiętam śmierci rodziców i
przyjaciółki.
Jego ramiona oplatają mnie ciasno, przyciąga mnie do siebie
jeszcze mocniej, choć nie wiem czy to możliwe. Pochyla się lekko i wtula twarz
w moje włosy, szepcze coś, ale nic do mnie nie dociera, bo kiedy tylko uchylam
powieki widzę ściągnięte brwi swojego ducha i wiem, ze jest ze mnie
niezadowolony i że musze natychmiast przestać. Problem jest taki, że nie
potrafię. Potrzebuję teraz pocieszenia, potrzebuję, żeby ktoś mnie przytulił,
objął, odgrodził od świata, a ramiona starego przyjaciela nadają się do tego
doskonale.
Zaciskam powieki, licząc na to, że duch zniknie w końcu i
pozwoli mi się trochę uspokoić objęciach kogoś, kto jest tylko przyjacielem i
zawsze nim pozostanie. Po dłuższej
chwili nieśmiało się rozglądam. Duch się nie ruszył, jest tam gdzie był i dalej
ściąga brwi. Marszczę czoło i kręcę głową. Duch nie rusza się, więc szepczę
nieme „daj mi spokój” licząc na to, że posłucha, ale oczywiście tak się nie
dzieje.
Czuję jak Kane zaciska jedną rękę wokół mojej talii a drugą
wplata w moje włosy i kieruje moją twarz tak, żeby spojrzała na niego. Kątem
oka widzę, że duchowi pogłębia się charakterystyczna zmarszczka między brwiami.
- Jolie, co się dzieje? – pyta chrapliwym głosem Kane. –
Mogę ci jakoś pomóc?
Jego błękitne oczy są pełne dobroci, którą zawsze z nim
kojarzyłam. Podnoszę na niego wzrok i przyglądam mu się uważnie. Wygląda
zupełnie inaczej niż kiedy widziałam go po raz ostatni. Jakby wydoroślał,
zmężniał. Rysy twarzy mu się wyostrzyły, na skórze widać początki zarostu.
Kiedy się rozstawaliśmy, kiedy ja szłam do internatu, on miał 15 lat. Teraz
wygląda na znacznie starszego. Podnoszę rękę i kładę mu dłoń na twarzy.
Pocieram kciukiem szorstki od zarostu policzek. Prawie słyszę jak duch prycha pogardliwie
warcząc coś niezrozumiałego, ale nie przejmuję się nim.
- Wydoroślałeś… - mówię cicho i od razu zabieram rękę ku uciesze
zjawy, której zamazane oblicze nieco łagodnieje, gdy trzymam dystans od Kane’a.
- Wszyscy wydorośleliśmy – uśmiecha się – Kiedy tylu z nas
zginęło, przyspieszyli nasz wzrost.
- To nie jest niebezpieczne? – pytam z niepokojem.
Kane wzrusza ramionami.
- Niebezpieczne jest hodowanie ludzi w ten sposób od samego
początku tak, jak zrobili kiedyś drugą ciebie. Ona szybko zmarła. Wszystkie
mocno przyspieszane kopie szybko umarły. Ian, ja, ty... – urywa i delikatnie
bierze moją dłoń zamykając ją w swoich - Przez chwilę, kiedy ona umarła,
myślałem, że to byłaś prawdziwa ty i… - znowu urywa.
Machinalnie gładzi mój policzek kciukiem. W jego oczach
zbierają się łzy, ale kiedy wyciągam rękę, żeby je otrzeć, odwraca się
zawstydzony i przeciąga po twarzy mankietem koszuli, pociąga nosem i znów
patrzy na mnie. W jego oczach jest jeszcze trochę bólu.
- Nie wstydź się tego, że płakałeś po mnie… - szepczę
przytulając się do niego – Ja bym po tobie też płakała…
Coś, jakby nadzieja błyska w jego źrenicach, uśmiecha się
lekko i pochyla w moją stronę. Jego usta są lekko rozchylone, oczy
półprzymknięte.
- Naprawdę? – mruczy cicho i przykłada policzek do mojego
policzka.
Zaczynam się obawiać, że to nie idzie w tym kierunku, w
którym bym chciała. Zaczynam się obawiać, że on chce czegoś więcej niż
przyjaźni. Jego niski głos, jego dłonie wędrujące po moim ciele, jego gorący
oddech, to wszystko mi się z czymś kojarzy i wydaje się właściwe, ale nie z
nim. Nie przeszkadza mi jego dotyk, ale czegoś mi brakuje. Brakuje mi ognia,
ciepła, brakuje mi automatycznej odpowiedzi mojego ciała, brakuje mi tego, żeby
moje mięśnie same kierowały moje ciało w kierunku dotyku, żebym nie musiała
myśleć o tym gdzie mam się poruszyć i co zrobić, żebyśmy się porozumiewali bez
słów. Tak nie jest. On odczytuj moje potrzeby i pragnienia, ale ja kompletnie
nie potrafię odczytać jego. Nie umiem go rozgryźć.
Kane patrzy na mnie spod zasłony rzęs, odwracam lekko głowę,
żeby spojrzeć na ducha, ale jego już nie ma. Zaczynam się zastanawiać dlaczego.
Czy go za bardzo zdenerwowałam, czy znudziła się tą sceną, która wydaje się nie
mieć końca. Czy chciał mi dać do zrozumienia, że jak będę się obściskiwać z
facetami, to będzie mnie zostawiał, porzucał? Może chciał mnie nastraszyć, że
zniknął na stałe?
Uśmiecham się lekko na tę myśl. Wiem, że mnie nie zostawi,
choćbym nie wiem co zrobiła. Nie wiem skąd mam tę pewność, ale po prostu wiem,
że tak będzie, że on będzie przy mnie bez względu na wszystko.
Kane zbliża swoja twarz do mojej, a ja orientuję się ułamek
sekundy za późno. Jego usta dotykają moich. Odsuwam się gwałtownie, a on zawisa
w idiotycznej pozycji, pochylony z głową skręconą na bok. Stoi tak chwilę,
jakby potrzebował czasu, żeby się zorientować co się właściwie stało.
Potem jego policzki w ułamku sekundy pokrywają się rumieńcem
i odwraca się ode mnie mamrocząc po drodze.
Podchodzę do niego i kładę mu ręce na ramionach. Wzdryga się
lekko, ale nie odpycha mnie. Chcę go obrócić przodem do siebie, ale nie pozwala
mi na to. Wydaje mi się, że płacze cicho. Twarz ma ukrytą w dłoniach, więc nie
mogę być pewna.
Obejmuję go w pasie i wtulam twarz w jego szerokie plecy.
- Kane, ja nie umiem – szepczę do niego próbując go
pocieszyć – Ja nie pamiętam do końca kim jestem. Ja… - urywam i sama zaczynam
łkać.
Łapie mnie za rękę i przeciąga pod swoim ramieniem ponownie
tulac mnie opiekuńczo do swojej piersi. Całuje mnie w czubek głowy.
- Już dobrze, Jolie… - szepcze – Nie powinienem…
Przepraszam…
Chciałabym się uśmiechnąć ale nie potrafię.
- Ta luka w mojej pamięci… - zwierzam mu się – Ona mnie
męczy i nie daje mi spokoju. Co się wtedy działo?
Kane wzrusza ramionami.
- Nie wiem, Jolie, nie umiem ci tego powiedzieć.
Jego głos jest kojący. Nie chcę, żeby przestawał mówić, bo
kiedy go słyszę mam wrażenie, że tego wszystkiego nie było, że jestem tu z nim
tuż po wyborze przyszłego zawodu, tuż po praktykach, a może tuż po objęciu
nowego stanowiska… tylko ,że nic się nie zgadza. To nie to stanowisko, nie
przeszłam praktyk i nie jestem osiemnastoletnią Jolie, tylko kobietą w ciąży,
kimś kto za kilka miesięcy urodzi dziecko. Nie wiem dlaczego na myśl o nim
pojawia mi się przed oczami malutki, niebieskooki chłopczyk. Może to kolejna
rzecz, którą wiedziałam, a o której zapomniałam – płeć tego, kogo noszę w
brzuchu. Kiedy o nim myślę w głowie pojawia mi się tez imię, ale wiem, że
pewnie nie pozwolą mi go nazwać, więc nie przywiązuję się do niego.
Kane odchrząkuje.
- Miałem cię oprowadzić. – mówi sztywniejąc i wyciągając do
mnie rękę.
Przyglądam mu się badawczo i widzę, że patrzy na kogoś, kto
z daleka idzie w naszym kierunku. Rozpoznaję go dopiero po dłuższej chwili. On
zatrzymuje się kiedy podnoszę na niego wzrok, przez chwilę stoi, jakby nie
wierzył własnym oczom, po czym szybko biegnie w moją stronę, łapie mnie w
ramiona i podnosi do góry na wyprostowanych rekach tak, jak robił to od zawsze.
Zaczynam się śmiać. Przypominają mi się
nasze wspólne wędrówki po Underground, po kanałach wentylacyjnych, wędrówki
podczas których poznałam to miejsce lepiej niż niejeden członek Góry.
Joe zaczyna się kręcić wokół własnej osi i nie przestaje
dopóki go o to nie proszę.
Opuszcza mnie na ziemię i łapie mnie mocno za ręce
przyciągając do siebie.
- Fajnie, że wróciłaś. – mówi – Tęskniłem za tobą.
- TY też? – pytam zrozpaczona, jakby on mógł coś poradzić na
to, że mu mnie brakowało.
Joe zaczyna się śmiać.
- Jolie, spokojnie, ja cię nie będę obmacywał. Kiedyś się w
tobie podkochiwałem, to prawda, ale teraz mam inny obiekt westchnień...
- Joe odkrył Kaylie. Nagle, jak przyspieszyli jej wzrost
okazała się być całkiem… - Kane uśmiecha się szeroko.
- Okazała się być całkiem niezła laską i lepiej się od niej
odczep, młody – Joe szturcha Kane’a w ramię i czochra jego włosy.
To przyzwyczajenie, które pamiętam od zawsze. Zawsze tak
robił, ale teraz wygląda to śmiesznie, bo Kane jest o głowę wyższy od niego i
nieco jeszcze bardziej postawny. Mimo to nie sprzeciwia się tylko pozwala Joemu
na odstawienie standardowego przedstawienia pod tytułem „to ja jestem starszy,
a ty masz mnie słuchać”. Śmieję się razem z nimi. Jestem szczęśliwa, że tak
dobrze się wciąż dogadują. Zastanawiam się co by było, gdybym nie zeszła nigdy
do Beneath, czy byłabym teraz z Kane’em? Czy bylibyśmy parą, czy moglibyśmy być
szczęśliwi razem?
- Bardzo ci się narzucał? – pyta Joe obejmując mnie
ramieniem i wyrywając z zamyślenia – zamęczał mnie, wiesz? Nie mówił o nikim,
tylko o tobie. – szturcha Kane’a a ten pokrywa się rumieńcem. – Te usta… -
przedrzeźnia go – Te oczy, ciemne jak najciemniejsze groty, te delikatne
dłonie, te zaokrąglenia ciała…
Kane kopie go w kostkę, a ja podchodzę do niego i ściskam
jego dłoń. Widzę, że jest cały czerwony, że się wstydzi. Pociągam go w swoją
stronę.
- Naprawdę to wszystko pamiętałeś? – pytam cicho.
- Tak… - odpowiada prawie niesłyszalnym szeptem.
- Jakim cudem? – pytam, a on odwraca się ode mnie.
- Nie mogę ci powiedzieć, nie teraz. – jego głos jest
zbolały. Podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się, ale jego oczy pozostają smutne.
Przesuwa palcem po moim policzku.
- Chodźmy – zarządza.
- Nie wiem po co ja tu przywlokłeś… - odzywa się Joe, kiedy
powoli przemierzamy poziom czarnych. – Przecież tu się nic nie zmieniło, tu nie
było walk, tu nikt nie zginął.
Kane wzrusza ramionami, a ja uśmiecham się szeroko, bo wiem
dlaczego mnie tu zabrał. Chciał, żebym sobie go przypomniała i udało mu się
osiągnąć cel. Znowu ściskam jego dłoń, a on odpowiada tym samym i uśmiecha się
do mnie lekko.
Nie chodzimy długo, bo faktycznie nic się tu nie zmieniło.
Zjeżdżamy piętro niżej, na poziom brązowych, potem niebieskich. Chłopcy
opowiadają mi o walkach, o tym jak to było, kiedy całe Underground podjęło
bratobójczą walkę. Ponoć zaczął to ktoś z góry, ktoś, kto się zakochał i nie
chciał, żeby zakaz dotykania dalej obowiązywał, ktoś kto łamał normy. Chłopcy
cieszą się, że prawo zostało zmienione, ale nie mogą się pogodzić z tym, że
tylu ludzi zginęło w walce o coś co powinno być oczywiste.
Pierwszy rewolucjonista jest teraz dla nich bohaterem. Joe
wyciąga z kieszeni zdjęcie kogoś w czerwonym uniformie, widać tylko kawałek
policzka i ciemne włosy. Jego twarz pomalowana jest na biało, a w objęciach
trzyma drobną blondynkę w ubraniu praktykanta niebieskich. Całuje ją, a ona
oplata rękami jego szyję. Wszystko dzieje się na poziomie fioletowych, poznaję
po charakterystycznych drzwiach widocznych w tle.
Nie wiem dlaczego kiedy widzę to zdjęcie moje serce
przyspiesza, a mój oddech się spłyca. Reaguję zupełnie tak, jak wtedy kiedy we
śnie nawiedza mnie lodowy błękit, albo kiedy przede mną pojawia się duch o
zniewalającym uśmiechu. Mrugam szybko, żeby wygonić wilgoć z oczu. Mam
nadzieję, że chłopcy nic nie zauważyli i chyba mam szczęście, bo rozprawiają o
odwadze pierwszego rewolucjonisty i o tym jak dużo dobrego zrobił i o tym, że
szkoda, że go nie ma, że zaginął, że nawet nie wiadomo kim był...
Kiedy wsiadamy z
powrotem do windy jest późno. Chłopcy
mówią, że jutro oprowadzą mnie po najbardziej zniszczonej części. Po poziomie
szpitala. Tam odbywały się najbardziej krwawe walki.
Kiedy opowiadają o
tym, wyłączam się. Oczyma wyobraźni widzę siebie w jednej ze szpitalnych sal.
Ktoś wyciąga do mnie rękę, a ja wchodzę za nim do dziury w ścianie ukrytej za
szafą. Staram się zapamiętać szczegóły. Numer sali albo chociaż drogę do niej,
ale mi się nie udaje.
-Jolie? Jolie! – głos Kane’a wyrywa mnie z zamyślenia.
Wzdrygam się.
- Co?
- Jesteśmy. –
pokazuje otwarte drzwi windy na poziomie czerwonych. Joe musiał wysiąść gdzieś
wcześniej bo nie ma go już z nami.
Idziemy do mojego nowego boksu. Kane cały czas badawczo mi
się przygląda, a ja idę w milczeniu próbując sobie przypomnieć numer tej sali.
Wiem, że to ważne, wiem, że musze to sprawdzić…
Wchodzimy do boksu.
- Dasz sobie radę sama? – pyta. – Jesteś strasznie blada.
Marszczę czoło. Domyślam się o co mu chodzi. Chce zostać
tutaj na noc. Najpierw chcę mu odmówić, ale potem uświadamiam sobie, że jeśli
to zrobię, to on i tak nie odpuści i połozy się pod drzwiami. To nie będzie dobre, bo będzie mi trudniej
wykonać plan.
- A możesz zostać ze mną? – pytam niewinnie. – odstąpię ci
jedną z sypialni…
Kane uśmiecha się szeroko.
- Jasne. – klaszcze w dłonie i zamyka drzwi do boksu. Klucz
zostawia w drzwiach.
- Pójdę się umyć i położyć – mówię cicho – jestem zmęczona.
Kane kiwa głową i idzie do jednej z dwóch wolnych sypialni.
Ja tymczasem wchodzę do tej pomalowanej na biało, szybko się
myję, a potem gaszę światło i siadam na łóżku czekając aż on skończy brać
prysznic i położy się spać.
Po dłuższym czasie słyszę jego chrapanie. Szybko zakładam
buty i narzucam na siebie normalne ubranie. Wymykam się z boksu zostawiając
klucze w drzwiach od wewnątrz. Podchodzę do windy, ale szybko rezygnuję z
użycia jej, bo przypominam sobie, że strasznie hałasuje. Trzymając się ściany
ruszam w kierunku schodów, wchodzę na klatkę i zaczynam się wspinać.
Wychodzę na piętrze szpitala i od razu napotykam szeroki
uśmiech mojego ducha. Zapraszającym gestem kieruje mnie w stronę jednego z
korytarzy. Cóż innego mi pozostaje? Idę za jego wskazówkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!