Mam świadomość tego, co myśli teraz Robin i to zupełnie nie
tak miało wyglądać… Ja po prostu nie mogłam zostawić Simona rannego, nie po tym
co dla mnie zrobił. Nie interesują mnie jego motywy, wiem, że wielokrotnie
ratował mnie i Robina i wiem, że teraz jestem mu to winna, jestem mu winna
pomoc. To dzięki niemu uciekłam na powierzchnię, to dzięki niemu poznałam
Overhead i to dzięki jego odporności na moją histerię Robin wciąż żyje. Simon
jest po prostu dobrym człowiekiem i nie mogę pozwolić mu umrzeć. Moje sumienie
nie pozwala mi go teraz zostawić, a Robin myśli, że...
Cholera!
To nie miało być tak, zupełnie nie tak…
Otrząsam się z zamyślenia, bo widzę, że Simon co chwilę
traci przytomność, a wciąż nie ma lekarza. Po nagłym odejściu Robina zapanował
chaos i ani Joe ani Kane nie radzą sobie z jego opanowaniem. Podnoszę głowę.
- Gdzie jest do cholery lekarz? – wrzeszczę jednocześnie
odrywając rękaw swojej koszuli, żeby zatamować choć część krwawienia.
Widzę poruszenie w tłumie, który najpierw gęstniał przed
egzekucją, a teraz maleje z każdą sekundą.
- Gdzie wszyscy poszli?! – krzyczę na całe gardło.
- Za Robinem, do Overhead! – odkrzykuje mi ktoś z tłumu.
- Czy jest tu jeszcze jakikolwiek lekarz? – jestem niemal
zrozpaczona.
Simonna zmianę odzyskuje i traci przytomność. Chyba chce mi
coś powiedzieć, ale nie daje rady. Patrzę błagalnie na Kane’a, a on rusza w
tłum i po jakimś czasie wraca z praktykantem ze szpitala.
Jestem trochę załamana, ale trudno, jak się nie ma co się
lubi, to się lubi co się ma. Kiwam na chłopaka, a on podchodzi do mnie.
- Ale ja się na tym nie znam… - zaczyna młody chłopak, ale
poszyłam mu takie spojrzenie, że milknie i natychmiast klęka przy Simonie.
Odpina jego koszulę i szybko przygląda się ranom.
- Musimy je zaszyć, ja tego sam nie zrobię… Nie umiem
jeszcze. - rozkłada bezradnie ręce.
- Masz coś na zatamowanie krwawienia? Możesz mu zrobić
opatrunek? – pytam szybko przeszukując w głowie wszelkie informacje, które
kiedyś dawała mi mama.
Chłopak kiwa głową.
- Opatrunek, jasne. – uśmiecha się lekko – ale to na długo
nie pomoże…
- Zrób co w twojej mocy – proszę po czym wstaję i podchodzę
do Kane’a.
- Musimy go stąd zabrać. – chrypię. – Musimy go zabrać na
górę, tu nie ma szans.
Ukradkiem patrzę na Simona, nie chcę, żeby wiedział o czym
mówię.
Kane kiwa głową.
- Znasz drogę, prawda?
No tak, planowanie… Pewnie, że nie znam. Kluczyliśmy z
Robinem gubiąc się kilka razy, Simon zna drogę, Robin, Blake, wszyscy, tylko
nie ja. Cholera! Pozostaje mi nadzieja, że jakoś nam się uda. Nie mam innego
wyboru. Kręcę głową.
- Nie do końca, ale nie mam innej opcji. Jak ruszymy szybko,
to może uda nam się dogonić maruderów Robina…
Kane nie wygląda na przekonanego, ale nie mamy już czasu,
żeby się zastanawiać, bo podchodzi do nas przyszły lekarz.
- Potrzebuję paru rzeczy… - mówi po czym zaczyna wymieniać
to, co trzeba przynieść ze szpitala.
Kiwam głową dopytując się parę razy jak wygląda to, co
właśnie wymienił. On opisuje mi wszystko, a kiedy kończy, ruszam do klatki
schodowej. Nie ufam windzie. Szybko wbiegam na piętro szpitala i z rozpaczą
zauważam, że drzwi do składu są zamknięte, a ja nie wzięłam klucza. Nie ma też
żadnych drutów, których mogłabym użyć do otwarcia zamka. Muszę wyważyć drzwi.
Staję na przeciwległym końcu korytarza i biegnę, uderzam w drzwi bakiem, ale
nawet nie drgną, a mnie boli ręka. Powtarzam to jeszcze kilka razy, a kiedy
dochodzę do wniosku, że większego bólu nie zniosę, rozglądam się zrozpaczona.
Widzę tylko gigantyczną, ciężką gaśnicę. Podchodzę do niej i próbuję ją
podnieść ale jestem za słaba, wiem, że nie dam rady. Jestem na siebie wściekła.
Po chwili czuję jak ktoś kładzie mi ręce na ramionach.
- Ja to zrobię – chrypi niepewnie Kane, a ja odsuwam się i
oddycham z ulgą, kiedy drzwi ustępują po trzecim uderzeniu.
Razem z Kane’em wparowujemy do magazynku i szybko znajdujemy
to, co jest potrzebne. Nie mam pojęcia ile tego wziąć, więc bierzemy jakieś
leżące z boku prześcieradło i wszystko rozkładamy na nim, jestem pewna, że mamy
tego za dużo, ale wolę za dużo niż za mało. Na koniec związujemy rogi
prześcieradła, robiąc z niego tobołek i pędzimy na dół. Kiedy wbiegamy na
platformę, jestem wycieńczona, ale szczęśliwa. Uśmiecham się do lekarza, kiedy
on opatruje Simona, a ten po dłuższej chwili odzyskuje przytomność i nie traci
jej tak jak wcześniej, po kolejnych kilkunastu sekundach, tylko podnosi na mnie
wzrok i leciutko unosi dłoń.
- Zostałaś… - chrypi.
- Tak, bo musiałam ci pomóc. – Mówię. – Znasz mnie…
Simon delikatnie się uśmiecha.
- Zrobiłeś to specjalnie, prawda? – wpatruję się w niego
wyczekująco, a on odwraca głowę.
Łapię go za brodę, delikatnie, żeby go nie urazić, bo wiem,
że jest osłabiony. Jego twarz jest poważna, usta ma ściągnięte i marszczy
czoło.
- Simon, przecież jakbyś chciał, zatłukłbyś go jedną ręką
stojąc na jednej nodze. – mówię to łagodnie, nadzwyczaj łagodnie –
Sprowokowałeś go specjalnie…
Lewy kącik jego ust unosi się lekko.
- I podziałało, nie? Sam postanowił się usunąć…
Marszczę brwi i wstaję odwracając się do niego plecami i
patrząc na niedoszłego lekarza.
- Ile mamy czasu? -
pytam – Długo będzie przytomny.
Chłopak wzrusza ramionami.
- Nie mam pojęcia. Zrobiłem, co mogłem, co umiałem… Trochę
szkoda, że wszyscy lekarze poszli z Robinem, ja się na tym nie znam tak jak
oni. – spuszcza głowę.
Podchodzę do niego i kładę mu dłoń na ramieniu, poklepuję go
lekko, czekając aż podniesie wzrok.
- Świetnie się spisałeś. – uśmiecham się – Jak masz na imię?
- Jace
- Nie wiem jak ci się odwdzięczę, Jace. – łapię jego dłoń –
Uratowałeś życie mojemu przyjacielowi…
Jace uśmiecha się nieśmiało i macha lekceważąco ręką, a ja
kładę mu dłonie na obu ramionach i lekko nim potrząsam.
- Spójrz na niego. – mówię z naciskiem i nakierowuję go tak,
żeby patrzył na Simona. – Jesteś urodzonym lekarzem!
Jace kiwa głową. Wygląda na troszkę pewniejszego siebie.
- Ale i tak musisz go zabrać do lekarza. Nie wiem jak. –
Załamuje ręce. – Ja mu więcej nie pomogę.
- Zrobiłeś tyle, ile potrzebowałam. – ściskam ostatni raz
jego ramię i odwracam się do tłumu czekającego wciąż pod platformą.
Słyszę, że są co raz bardziej przerażeni zniknięciem Robina,
że niewiedzą co mają robić i zaraz wpadną w panikę, bo niekontrolowanie chodzą
w tę i z powrotem warcząc na siebie nawzajem.
Rozważam swoje opcje. Nie ma Robina, nie ma Simona, Kane i
Joe się nie nadadzą do tego. Zostałam tylko ja, tylko ja w całym Underground
nadaję się na przywódcę. Nigdy nie wierzyłam, ze potrafię, ale teraz nie mam
wyboru. MUSZĘ dać radę. Przełykam głośno ślinę.
- Musimy iść do Overhead – oznajmiam, a wszystkie twarze
spoglądają na mnie.
Kątem oka widzę, jak Kane staje obok mnie. Po chwili Joe
pojawia się z drugiej strony, jakby si bali, że ci ludzie mogą mi coś zrobić,
jakby chcieli mnie chronić. Kładę im dłonie na ramionach.
- Poprowadzisz nas? – pyta ktoś z tłumu – Znasz drogę?
Kane porusza się niespokojnie, a ja wbijam paznokcie w jego
ramię i modlę się, żeby się nie odzywał. Czuję na nim swój wzrok.
- Byłam tam. Trafię tam ponownie. – mój głos jest spokojny,
nadzwyczaj spokojny biorąc pod uwagę to, że właściwie kłamię, bo nie mam
pojęcia, jak tam dojść.
Jedyne bo mam, to wiara, wiara w to, że jak zwykle wszystko
się uda. Wiem, że tym razem się nie poddam, bo będę walczyć o cudze zycie, o
wiele żyć. O tych wszystkich ludzi, których imion nie znam, o moich przyjaciół
– Kane’a i Joego, o obiecującego uzdrowiciela Jace’a, o kogoś, kto jest mi
bardzo drogi, czyli o Simona, a przede wszystkim o malutką istotkę, która
siedzi teraz w moim brzuchu i dla której muszę zrobić to wszystko. Muszę. I
chcę. I zrobię! Dam radę!
- Znasz drogę? – pyta ponownie mężczyzna z tłumu.
- Tak. – kłamstwo pali w gardle, ale nie mam wyboru. Nie
mogę ich tu zostawić, muszą pójść ze mną. Żałuję, że Robin odszedł, ze poszedł
tam bez nas, bo z nim byłoby lepiej, łatwiej, ale teraz już nie cofnę czasu,
jedyne co mogę, to zrobić wszystko, żeby Simon trafił na czas do szpitala.
- Idziemy! – krzyczy tłum, a ja uśmiecham się.
Kane i Joe w asyście Jace’a i wedle jego wskazówek dźwigają
Simona na nosze. Jace jest szczupły i drobny, więc nie miałby szans ponieść
Simona, ale instruuje chłopaków gdzie i jak mają go łapać, żeby nie pogorszyć
jego stanu.
Kiedy Simon
bezpiecznie spoczywa na noszach schodzimy na dół i ja prowadzę ich wszystkich
po schodach na piętro szpitala. Korowód jest długi. Oglądam się parę razy, żeby
spojrzeć. Jest około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu osób. Nie wiedziałam, ze
jeszcze tyle zostało, a przecież część poszła za Robinem… Dopóki jesteśmy w
Underground co jakiś czas ktoś mnie wyprzedza i pędzi po swoją rodzinę, więc na
samym końcu, kiedy docieramy w końcu do tunelu jest około stu osób.
Zaczynam się denerwować. Początkową drogę znam dobrze, ale
potem mogę się zacząć gubić. Przełykam głośno ślinę i ruszam powoli do przodu. Kane i Joe wciąż
niosą Simona. Widzę, że są zmęczeni, ale żadne z nich nic nie mówi. Jace idzie
przy moim boku. I przygląda mi się uważnie.
- Nie wiesz gdzie mamy iść, prawda? – odzywa się w końcu
ledwie słyszalnym szeptem tuż przy moim uchu.
Odwracam głowę, żeby
na niego spojrzeć, ale nie przerywam marszu.
- Wiem. – szepczę.
Jace unosi lekko jedną brew, a jego brązowe oczy wpatrują
się we mnie badawczo. Spuszczam wzrok i wzruszam ramionami.
- Jeszcze wiem gdzie mamy iść, dopiero potem… - urywam i
ponownie patrzę na niego.
W niego twarzy nie ma złości ani zwątpienia, jest tylko
dziwna łagodność.
- Robisz to dla niego, prawda? – wskazuje Simona – Mimo, że
jesteś na niego zła…
Rozgryzł mnie. Kiwam głową, bo nic innego nie mogę teraz
zrobić.
- Jest dla mnie ważny. Zawsze będzie, bez względu na to, co
zrobi, bez względu na to jak się zachowa. – łapię go za rękę – Musi być
przytomny, musisz zrobić wszystko co w twojej mocy. On zna drogę. On nadzorował
budowę tego tunelu, on nas stąd wydostanie.
Jace kiwa głową, ale od teraz z niepokojem co jakiś czas
spogląda na Simona.
Korowód trochę nas spowalnia, wkurza mnie to, ale nic na to
nie poradzę. Są tu dzieci i kobiety w ciąży, które nie dają rady szybko iść.
Decyduję się na postój dopiero przed drugim rozwidleniem, bo przy pierwszym
Simon wskazuje mi kierunek.
Ludzie z ulgą opadają na ziemię, kiedy w końcu się
zatrzymuję. Sama potrzebuję chwili odpoczynku, bo jestem już zmęczona, bolą
mnie nogi i plecy i w ogóle wszystko. Co raz większy brzuch daje mi się we
znaki, zaczynam już czuć jego ciężar, to, że zmienia się moje ciało.
Kane i Joe z ulgą stawiają na ziemi nosze Simona żartując
sobie, że mógłby trochę schudnąć, a ja śmieję się, bo wiem, że to nierealne.
Simon składa się z samych mięśni. Jest wielki, ale to tylko mięśnie, nie ma
czego zrzucać…
Jace natychmiast klęka przy Simonie, i kiwa na mnie.
Podnoszę się niechętnie, ale wiem, że gdyby to nie było nic poważnego, nie
wzywałby mnie. Klękam koło niego, tuż obok Simona, a Jace odsłania jego koszulę
i pokazuje mi, że krew powoli przesącza się przez opatrunek. Jedna rana jest
problematyczna. Jest tuż koło serca, nie wygląda dobrze. Jace patrzy na mnie
bezradnie, a ja bez słowa wstaję i po chwili wracam z tobołkiem z
prześcieradła.
- Zabrałam to na wszelki wypadek – wzruszam ramionami. –
Pomoże?
Jace uśmiecha się szeroko i ściska moją dłoń.
- Jolie, jesteś genialna! – krzyczy – Pewnie, że pomoże. Na
teraz…
Uśmiecham się.
- To dobrze.
Klękam ponownie, tym razem z drugiej strony noszy, żeby nie
przeszkadzać Jace’owi w pracy. Biorę ściereczkę i ocieram pot z twarzy Simona,
a on patrzy na mnie.
- Jesteś bardzo zła? – pyta.
Kiwam głową.
- To było nie fair. Wiesz o tym… - zaczynam – Nie powinieneś
go prowokować, wiesz, że jest przewrażliwiony na moim punkcie, na punkcie
naszego związku…
Kiwa głową.
- Nie rozumiem go. Nie wiem jak on może jeszcze nie widzieć,
że bez względu na wszystko, ty zawsze wybierzesz jego… - chrypi.
- Zawsze – zgadzam się z nim – Teraz też.
Simon wzdycha ciężko i krzywi się, kiedy Jace po raz kolejny
posypuje jego ranę proszkiem do dezynfekcji, a potem smaruje maścią, którą sam
zrobił z przyniesionych przeze mnie składników. Z fascynacją obserwuję, jak rana
Simona powoli przestaje krwawić i uśmiecham się.
- Jolie… - Simon ściska moją ręke, ale ja skupiam się na
twarzy Jace’a, który niemo sugeruje mi, ze zostało niewiele czasu.
- Później – kwituję. – Teraz powiedz mi jak dalej iść.
- Źle ze mną? – pyta słabo.
Nie odpowiadam, tylko ponownie proszę go, żeby mi powiedział jak mamy iść.
- Nie wiem – rozkłada ręce. – Na ścianach wyryte są
wskazówki. – wskazuje rozwidlenie przed nami.
Jace świeci latarką w tamtym kierunku. Przyglądam się, bo
nie wiem o czym mówi, aż w końcu zauważam dwa pionowe pasy przy wejściu do
jednego z tuneli. Uśmiecham się.
- Drugie rozwidlenie… - chrypię, a Simon uśmiecha się i kiwa
głową.
Wstaję i zarządzam koniec odpoczynku. Moi kompani wydają z
siebie jęk zawodu. Najgłośniej biadolą Kane i Joe, ale kiedy rzucam im wściekłe
spojrzenie łapią za nosze i ruszają za mną.
Idę przodem razem z Jace’em.
Na wyścigi wyszukujemy wskazówek. Czasem linie są pionowe, czasem
poziome, czasem skośne, czasem są narysowane na podłodze…
Dochodzimy do miejsca gdzie straciłam poprzednio
przytomność. Zarządzam kolejny odpoczynek i z niepokojem patrzę na Simona,
który jest znów na wpół przytomny. Jace idzie do niego, a potem wraca do mnie.
- Ma bardzo słaby puls. Stracił dużo krwi. – szepcze mi na
ucho – Daleko jesteśmy?
Gdyby nie to, że wiem, że jestem jego jedyną nadzieją,
rozpłakałabym się, ale duszę gdzieś łzy i przełykam rosnącą w gardle ze
zdenerwowania gulę.
- Nie wiem… - odpowiadam cicho – Musimy znaleźć ukryte w
ścianie drzwi. Nie wiem gdzie dokładnie.
Jace patrzy na mnie niepewnie, a ja zaczynam chodzić w tę i
z powrotem po tunelu szukając zwyczajowych wskazówek. Po chwili słyszę za sobą
jego kroki. Sprawdza czy czegoś nie pominęłam.
Trwa to dość długo, bo znowu boli mnie kręgosłup, a ręka
zaczyna mi drętwieć id ciągłego przesuwania palcami po twardej skale. Za każdym
razem odsuwam się dalej od grupy i za każdym razem kiedy wracam słyszę co raz
głośniejsze rozmowy, które świadczą, że ludzie zaczynają we mnie wątpić. Serce
mi przyspiesza. Zaczynam się bać, że zawiodę.
Ostatni raz. Musi się udać. Musi. Ruszam nie zważając na
złośliwe komentarze. W połowie tunelu, który już tyle razy badałam zauważam
szeroko rozstawione żłobienia. Nie przypominają tamtych, spoglądam w górę na
sufit i uśmiecham się. Wsuwam stopę w pierwszą szczelinę, a dłonie zaciskam na
wystających skałach. Wchodzę powoli na górę. Po chwili czuję jak ręce Jace’a
zaciskają się na moich biodrach. Kątem oka widzę jego twarz, rozciągnięte w
uśmiechu usta. Dochodzę na samą górę. Jace stoi na palcach i podtrzymuje mnie,
a ja mocno popycham sufit nad sobą i nagle w korytarzu pojawia się światło.
Słyszę wiwaty i śmiech w głębi korytarza i sama zaczynam się śmiać. Schodzę
powoli na dół i zarzucam ręce Jace’owi na szyję.
- Udało nam się. – szepczę.
- Tobie się udało. – kładzie mi dłonie na ramionach i
ściska. – Jesteś niezwykła, Jolie!
- JACE!! Jolie! – krzyk Kane’a odbija się echem od
ścian.
Kiwam głową i biegnę w stronę chłopaków, żeby im powiedzieć,
że jesteśmy. Zatrzymuję się nagle kilka kroków od nich. Patrzę na ich twarze
pełne smutku, a potem na Simona. Jego koszula jest cała we krwi. Jace dobiega
do mnie i odpychając mnie w bok dopada do Simona. Zdziera opatrunek i smaruje
ranę grubą warstwą maści. Bada mu puls.
- Psia krew, nie teraz! – warczy i kładzie dłonie na piersi
Simona. – Jolie! – krzyczy wyrywając mnie z otępienia.
Podbiegam do niego.
- Usta-usta – rozkazuje, ruchem głowy wskazując Simona.
Opadam na kolana koło niego rozcinając skórę do krwi.
Nie, nie teraz, to się nie może dziać. Nie teraz…
W myślach przeklinam samą siebie za opieszałość, za to,
że wczesniej nie znalazłam wyjścia.
Przykładam usta do jego ust i pompuję powietrze. Jace instruuje mnie co kiedy.
Pięć uciśnięć klatki, wdech, pięć uciśnięć, wdech…
Jace napiera na klatę Simona całym ciężarem ciała, a ja
pompuję w niego powietrze. Po pewnym czasie pracujemy jak maszyna, jak zgrany
zespół, w równym rytmie. Ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, wdech, ucisk,
ucisk, ucisk, ucisk, ucisk, wdech, ucisk, ucisk…
Simon łapie mnie za nadgarstek, a ja podrywam się. Słyszę
jego kaszel i zaczynam płakać ze szczęścia. Jace uśmiecha się, a ja ściskam
dłoń Simona.
- Jesteśmy. Trzymaj się. – mówię przez łzy, a Simon kiwa
głową.
Kane i Joe wskakują na górę do dziury, a pięciu innych mężczyzn
podaje im Simona. Niosą go już bez noszy, na plecach, zmieniając się co jakiś
czas i wspinając po stromych schodach. Ja idę przodem. W końcu widze znajomy,
rozwalający się dom, w końcu czuje powiew wiatru na twarzy, kiedy otwieram
drzwi, słonce pali moją twarz i razi mnie w oczy, ale nie przejmuję się tym.
Rozglądam się. Z daleka rozpoznaję jego sylwetkę.
- Lekarza! –krzyczę puszczając się biegiem w jego kierunku.
On zauważa mnie po chwili, jego twarz rozjaśnia się i także
biegnie w moją stronę, łapiąc mnie w ramiona.
- Jesteś… - chrypi.
- Jestem. – odpowiadam – I przyprowadziłam ze sobą innych –
wskazuję za siebie.
Jest zdumiony, widzę to, ale nie mam czasu nic tłumaczyć.
- Lekarza. Mam rannego, ledwo się trzyma.
Kiwa głową i razem pędzimy do szpitala. Nie wiem ile czasu
mija, wydaje mi się, że chwila, bo chyba czas przyspieszył.
Simon leży na stole operacyjnym. Młoda lekarka, ładna
brunetka z kręconymi włosami pochyla się nad nim. Obok niej stoi ciemnowłosa,
zielonooka praktykantka, towarzyszy im Jace. Widzę, że co jakiś czas spogląda
na brunetkę i uśmiecha się nieśmiało. Cieszę się widząc, że ona odpowiada tym
samym. Lekarka pochyla się nad Simonem i przygląda się uważnie ranie.
- Czym go posmarowałeś? – patrzy podejrzliwie na Jace’a,
który zaczyna wymieniać składniki maści i proporcje.
Oczy lekarki rozszerzają się ze zdumienia, a kiedy Jace
kończy, łapie go za ramię i ściska mocno.
- Nie wiem jak na to wpadłeś, ale jesteś genialny!
Jace uśmiecha się szeroko i z dumą prostuje się wypinając
pierś do przodu.
- mówiłam ci… - chrypię, kiedy wyganiają mnie z sali,
mówiąc, że wszystko będzie dobrze i że Simon dojdzie do siebie.
Na korytarzu wita mnie ten, który przyprowadził nas do
szpitala.
- Jolie, jak ty to wszystko ogarnęłaś? – pyta z niedowierzaniem
kręcąc głową. – Jak to możliwe?
Uśmiecham się lekko.
- Miałam nadzieję… - zaczynam, ale czuję, że to nie tak. –
Wierzyłam, że nam się uda i jakoś się udało…
Kręci głową i wskazuje tłum przed drzwiami szpitala, ludzi,
których doprowadziłam do świata ciepła i światła, ludzi, którym pomogłam wyjść
na powierzchnię.
- Oni uważają co innego. – szepcze – To ty to wszystko
zrobiłaś. Nadzieja to jedno, wiara, to drugie… - mówi – Ale, żeby zrobić coś
takiego, żeby podjąć takie ryzyko potrzebna jest ogromna odwaga.
Uśmiecham się, kiedy ściska moją dłoń i prowadzi mnie w
stronę wiwatującego tłumu.
Kiedy wiatr rozwiewa moje włosy czuję, że wróciłam do
domu i całkowicie rozumiem Babcię, która mówiła, że brakowało jej tego
delikatnego dotyku, powiewu na twarzy. Tęskniłam do tego uczucia tak samo jak
ona. Mrużę oczy i patrzę w słońce. Wreszcie mogę odetchnąć z ulgą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!