Me

Me

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Overhead 3

Zwariowałam chyba, kompletnie postradałam zmysły, bo to co robię nie jest ani normalne ani bezpieczne. Łażę sama po gruzach Underground uganiając się za jakimś duchem. Nawet nie wiem kim jest ten duch, nie mam bladego pojęcia co mnie z nim łączy albo łączyło. Nie wiem czy był mi przyjazny czy był moim wrogiem, wiem tylko, ze budził we mnie silne emocje, bo kiedy go widzę, moje tętno przyspiesza, a mój oddech staje się płytszy. To może być albo oznaka tego, że bardzo chcę się do niego zbliżyć, albo się go boję. Moje serce podpowiada mi to pierwsze, że pragnę jego bliskości bardziej niż czegokolwiek, ale mój rozum każe mi się trzymać od niego z daleka. Zawsze słuchałam się rozumu, ale od kiedy obudziłam się w Underground po utracie pamięci, robię inaczej. Nie umiem tego powstrzymać, podążam za głosem serca i nie potrafię z tym walczyć, wydaje mi się to nienaturalne.
Znów próbuję to przeanalizować stawiając nogę za nogą, powoli zmierzając w kierunku, który wskazała zjawa. Półprzezroczysty, rozmazany fantomowy mężczyzna stoi kilka metrów przede mną i uśmiecha się zachęcająco odsłaniając białe zęby. Kiwa do mnie, żebym szła za nim, a ja to robię, tak po prostu idę w stronę jakiejś białawej zjawy. Nie rozumiem sama siebie, ale nie potrafię się powstrzymać, tak jakbym nie panowała już nad Tm co robi moje ciało, jakbym gdzieś w głębi duszy wiedziała, że tak ma być, ze muszę za nim pójść, bo inaczej stanie się coś strasznego. Dochodzę do wniosku, że to nie jest normalne i zdecydowanie nie świadczy o tym, że mam równo pod sufitem. Zwariowałam. Tak, zwariowałam, koniec i kropka. Może się uderzyłam za mocno w głowę, nie wiem… Nie wiem, i nic z tym nie robię i to mnie tez niepokoi. Nie mam planu awaryjnego, nie wiem co zrobię jeśli ktoś tu przyjdzie i mnie zobaczy. Nie wiem co powiem, jeśli ktoś mnie tu złapie, co ja powiem jeśli ktoś mnie zapyta co tu robię. Wzdycham ciężko i zatrzymuję się. Przykładam palce do skroni, żeby się uspokoić. Nie wiem czy powinnam dalej iść. Wiem, że powinnam to przemyśleć i podejść do tego racjonalnie. Co jest ważniejsze? To, co mówi mi serce, czy to co mówi mi rozum, na którym do tej pory polegałam, a który obecnie zdaje się nie posiadać części informacji, które serce pamięta. Ja czuję, CZUJĘ, że to jest ważne, ale nie umiem tego uzasadnić i to mnie gubi. Nie ma racjonalnego wytłumaczenia dla mojego zachowania, ale coś, jakieś dziwne coś w środku mówi mi, że powinnam zaufać duchowi, bo jest moim przyjacielem. To coś podsuwa mi teraz wspomnienie lodowego błękitu i kojarzącego się z nim nieodłącznie uczucia bezpieczeństwa i ciepła i nagle wszystkie moje obawy zdają się rozpływać w nicość, znikać gdzieś w ciemności korytarze za mną. Po chwili ich nie ma, jakby nigdy nie istniały. Dziwne…
Otrząsam się, kręcę energicznie głową.  Jasna cholera, co to ma znaczyć? Nie mogę się dać omamić jakimś dziwnym wizjom. Cofam się o krok. Duch pochmurnieje i wygląda jakby chciał do mnie podejść. W błagalnym geście wyciąga do mnie dłoń i coś szepcze. Nie wiem co mówi, ale dociera do mnie lekko zachrypnięty, niski głos i znowu moje ciało reaguje niezależnie ode mnie. Moje serce wyrywa na przód, tylko moje nogi się nie ruszają. Używam do tego całej siły woli, ale stoję w miejscu.
- Jolie... – słyszę ten sam głos wypowiadający moje imię. – Jolie, nie bój się, to przecież ja… - robi krok w moim kierunku, a ja się cofam.
Teraz nie tylko go widzę, ale jeszcze rozumiem. To raczej nie jest normalne…
Wzdycham i kręcę z niedowierzaniem głową.
- Nie. – mówię.
Zwariowałam kompletnie. Gadam z duchem. Zamkną mnie w wariatkowie, jak nic…
- Jolie – powtarza.
Jego głos jest teraz jeszcze niższy, rezonuje w moim ciele wywołując skurcze żołądka. Przyjemne skurcze.
Co się ze mną dzieje? Wyimaginowany facet wywołuje we mnie takie reakcje?
Wściekam się na siebie i duszę to narastające uczucie, którego nawet nie umiem nazwać. Gdybym nie była pewna, że ludzie Underground nie mogą odczuwać pociągu seksualnego, dałabym sobie rękę uciąć, że właśnie to czuję. Nie umiem się określić, nie umiem nazwać swoich uczuć, nie umiem powstrzymać sama siebie przed tym co robię, nie wiem dlaczego to wszystko robię. Po cholerę ja w ogóle wylazłam z boksu, gdzie jest bezpiecznie? Co mnie podkusiło? Nie wiem, nic nie wiem, ale najbardziej niepokoi mnie to, że w głębi duszy kompletnie mi to nie przeszkadza.
Podnoszę wzrok i patrzę duchowi w oczy. Znów nawiedza mnie wspomnienie tego jasnego, zimnego odcienia błękitu, znowu czuję, jak moje odczucia przejmują nade mną kontrolę. Nie wiem czy tego chcę, ale robię kolejny krok na przód i z zadowoleniem obserwuję, jak twarz ducha jaśnieje. Chyba widział moje wahanie, chyba czuł, że mogę się wyłamać i nie pójść za nim. Serce skacze mi w piersi na widok jego uśmiechu, na widok jego radości, która jest doskonale widoczna mimo, że jego sylwetka i jego oblicze jest zamazane.
- Jolie… - mruczy cicho, jakby stał tuż koło mnie.
Włoski na karku mi się jeżą, jakby od jego oddechu. Moje dłonie automatycznie wyciągają się do przodu i układają się tak, jakbym opierała je o jego klatkę piersiową… Odchylam głowę na bok i rozchylam lekko usta. Słyszę zmysłowe mruknięcie tuż przy uchu. Czuję gorący oddech na swoim karku, czuję jak moje własne dłonie przenoszą się na moje ciało. Jedna wplata się we włosy i delikatnie masuje skórę głowy, druga wędruje na moją talię, kciuk kreśli jakieś dziwne wzory na mojej skórze…
Znów się otrząsam. Muszę przestać śnić na jawie, bo to niebezpieczne i bardzo męczące. Wykańcza mnie psychicznie. Sama nie wiem co za chwilę zrobię i dlaczego to zrobię. Wzdycham ciężko i po raz kolejny rozglądam się w poszukiwaniu wyciągniętej w zapraszającym geście półprzezroczystej ręki. Zaczynam się zastanawiać jak to możliwe, że wspomnienia wracają do mnie na jawie, a nie we śnie? Jak to jest, że widzę jakby podwójnie – czas teraźniejszy i jakieś urywki, fragmenty wspomnień sprzed kilku tygodni. Czy to normalne u ludzi z amnezją? Jak mam się tego dowiedzieć nie budząc podejrzeń? Jak mam to wszystko ogarnąć i jak mam nie zwariować.
- Chodź do mnie – ponagla mnie duch.
Idę powoli w jego stronę, a on odwraca się do mnie plecami i prowadzi mnie prawie na koniec korytarza w szpitalu. Wchodzi do jednej z sal po prawej, a raczej przenika przez drzwi, a ja zatrzymuję się przed nimi. Serce tłucze mi się w piersi. Nie wiem co jest za tymi drzwiami, a jeśli będą tu pacjenci? Co im powiem? Jak im wytłumaczę po co tu przyszłam?
Waham się o chwilę za długo, bo duch ponownie pojawia się koło mnie. Tym razem nie staje daleko jak zawsze, zjawia się tuż koło mnie. Moje serce tłucze się jak oszalałe, czuję je w gardle. Moje ręce się trzęsą. Przerażona podnoszę na niego wzrok z nadzieją, że może z bliska zobaczę jak on tak naprawdę wygląda, ale rozczarowuję się. Jest tak samo zamazany, nieostry, kiedy oglądam go z odległości kilkudziesięciu, kilkunastu, kilku centymetrów…
Jego twarz zbliża się do mojej, jego oczy są utkwione w moich, jego dłoń wędruje do mojej szyi…
Cofam się o krok i mocno zaciskam powieki. Mam nadzieję, że on zniknie, że kiedy odważę się znowu spojrzeć na świat, jego już nie będzie. Tego jest zdecydowanie za wiele, nie zniosę tego, nie dam rady. Skupiam się na uspokojeniu szalejących zmysłów, na wyrównaniu oddechu… Udaje mi się to dopiero po dłuższej chwili. Otwieram oczy.
Jego twarz jest milimetry od mojej. Oczy ma zamknięte, usta kusząco wygięte. Próbuję się powstrzymać, ale nie mogę. Moja dłoń wędruje w kierunku jego szyi, wspinam się na palce, żeby go dosięgnąć. Chcę go dotknąć, ale się boję. Nie wiem co się stanie. Znowu z całej siły próbuję nad sobą zapanować, ale nie mogę. Delikatnie przejeżdżam palcem po skórze jego szyi i doznaję bolesnego zawodu. Nie czuję nic, kompletnie nic. Moja dłoń zanurza się w jego osobie a on rozpływa się w powietrzu.
Z przerażeniem odkrywam, że boję się, że nie wróci, że pragnę, żeby był ze mną już zawsze. Nie ważne czy jako zjawa, czy jako realna osoba, ale potrzebuję go... Moje dłonie bezwiednie wędrują do lekko zaokrąglonego już brzucha, zwijam się na podłodze w kulkę i zaczynam łkać. Nie umiem powstrzymać napływających łez, w głowie kołacze mi jego imię. Wiem, że je pamiętam. Wiem, ale nie umiem sobie przypomnieć jak brzmiało. Mam je na końcu języka, ukryte gdzieś z tyłu głowy w jakiejś szafie, do której zgubiłam klucz. Z wściekłości zaciskam dłonie w pięści i uderzam w kamienną podłogę. Musze sobie je przypomnieć. Wiem, że to bardzo ważne. Muszę, do cholery! Próbuję, szukam dojścia do tego ukrytego miejsca. Nie wiem dlaczego towarzyszy mi przeświadczenie, że kiedy znajdę klucz, kiedy poznam jego imię, wszystko wróci na właściwe miejsce. Jakby to jedno słowo miało magiczną moc.
- Jolie… - szepcze tuż przy moim uchu.
Podrywam się szybko. Stoi daleko, jak dawniej. Czuję w piersi ukłucie. Zawód. Jestem zawiedziona, że znowu się odsunął.
- Nie powinienem… - mówi cicho – Nie powinniśmy… Nie możemy…
Jego głos jest przepełniony bólem i goryczą, tak jak moje serce, jakbyśmy czuli to sami, widzieli to samo, mówili to samo, jakbyśmy rozumieli się bez słów, jakbyśmy byli jednością, jedną duszą uwięzioną w dwóch ciałach…
Szybko ocieram łzy i próbuję się uśmiechać.
- To nic… - odpowiadam, ale mój głos mówi zupełnie co innego.
Kogo ja próbuję oszukać? On doskonale wie co czuję, bo mam to wypisane na twarzy. Wiem o tym, chociaż siebie nie widzę. Wiem, że widać jak cierpię, zawsze widać…
- Chodź. – prosi, nie wiem który już raz.
Nic mnie już ni obchodzi. Kładę dłoń na klamce i naciskam ją, ale drzwi nie ustępują. Próbuję jeszcze raz i jeszcze, napieram na nie barkiem, ale nie mogę ich otworzyć. Chce krzyczeć z rozpaczy, ale nie mam już na to siły. Osuwam się na ziemię.
- Jolie, jesteś silna, dasz radę.
Patrzę na niego przez łzy. Nie wiem dlaczego, ale jego twarz jest teraz wyraźniejsza.
Jak on miał na imię? Ro… Rob…
Cholera, nie pamiętam!
Wstaję, otrzepuję się i trochę po omacku szukam na ziemi jakiegoś cienkiego pręta. Znajduję go po niedługim czasie i w myślach uśmiecham się do siebie, bo pamiętam przynajmniej swoje dzieciństwo. Pamiętam jak z Kane’em  i Joem łaziliśmy po Underground. Nie koniecznie tylko tam, gdzie nam było wolno. Wtedy nauczyłam się otwierać drzwi wygiętym prętem. Przez chwilę wspomnienie Kane’a kłuje mnie w piersi poczuciem winy. Zostawiłam go samego w moim boksie, a on, kiedy się obudzi, będzie przerażony, będzie się o mnie martwił i na pewno zacznie mnie szukać. Ta myśl jednak szybko ulatuje, kiedy znowu spoglądam na ducha, jak stoi nonszalancko oparty o ścianę i uśmiecha się lekko do mnie. Moje dłonie same wyginają drut w kształt profesjonalnego wytrycha. Na kolanach podchodzę do drzwi i wsuwam pręt w dziurkę od klucza, trochę nim poruszam aż w końcu słyszę charakterystyczne kliknięcie i drzwi odskakują.
Podrywam się z ziemi nie mogąc powstrzymać okrzyku radości. Spoglądam na niego z nieskrywaną dumą w oczach, a on z aprobatą kiwa głową.
Wchodzę do sali i zamieram w przerażeniu. Do tej pory nie rozumiałam dlaczego chłopcy twierdzili, że na poziomie szpitala są zniszczenia, że tu były główne walki. Do tej pory nic nie widziałam. Ot, zwykłe szpitalne skrzydło, a tu…
Tu unosi się wciąż zapach krwi, której nie udało się wytrzeć z kamiennych ścian i posadzki. Łóżka są połamane, w ścianach tkwią kule z pistoletu… Pobojowisko, krajobraz po bitwie, coś strasznego…
Mnie jednak najbardziej interesuje dziura w ścianie ziejąca po lewej. Idę w tamtą stronę i wchodzę w nią. Na podłodze przy wejściu znajduję latarkę. To się nazywa szczęście! Uśmiecham się do siebie. Zapalam ją. Chyba baterie nie są w najlepszym stanie, ale chwilę jeszcze da mi choć trochę światła. Omiatam wzrokiem wejście i szybko gaszę światło. Wiem, że jeśli będę ją oszczędzać, dojdę dalej.  
Brnę powoli po omacku co jakis czas zapalając latarkę, żeby zobaczyć gdzie powinnam iść. Dochodzę do skalnego rumowiska. Jest wąski przesmyk. Przechodzę przez niego, miejsca jest dość dużo. Po drugiej stronie napadają mnie kolejne wspomnienia. Ich ciężar przygniatam nie do ziemi. Ogromy smutek, ogromny żal, ogromne cierpienie… Jakbym straciła kogoś, kogo kochałam .Przed oczami stają mi niebieskie oczy.
Znowu niebieskie. Co ja mam z tymi niebieskimi?  Nie ważne, skupiam się na tym co widzę, zamykam powieki, żeby nic mi nie przeszkadzało odczuwać prawidłowo tego wszystkiego.
Niebieskie oczy, szerokie ramiona, niski, delikatny głos, bardzo podobny do głosu ducha, a jednak trochę inny, głębszy… Ciemne włosy, uśmiechnięta twarz i smutne oczy.
Skądś wiem, że to ja byłam przyczyną tego smutku i że to dla mnie przeznaczony był uśmiech. Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi imię, ale nie umiem go przywołać. Widzę za to coś innego. On, ten z uśmiechem i smutnymi oczyma. Siedzi tu na podłodze. Jest ranny, ciężko oddycha, koszulę ma zakrwawioną. Był policjantem. Nie ma jeszcze kamieni, ale to jest dokładnie to miejsce, w którym teraz jestem, poznaję po charakterystycznym skalnym nawisie kawałek dalej.
Skupiam się na wspomnieniu.
On klęczy, siedzi, nie wiem. Jest na ziemi. Coś mamrocze. Ja jestem tuż przy nim.
- Idźcie – mówi – Ja to zrobię.
Żal ściskam i serce, bo nagle nie wiem skąd wiem, że on poświęcił się dla mnie. Dla mnie i dla ducha. Kochał mnie. Ta myśl przychodzi do mnie nagle, ni stąd ni zowąd. Kochał mnie, ale ja nie potrafiłam kochać jego. Płaczę. Wiem, że nie po raz pierwszy płaczę po nim. Kochałam go, ale nie tak, jak on by chciał. Był przyjacielem, kimś bardzo ważnym dla mnie mimo, że znaliśmy się bardzo krótko, to wiedziałam, że jemu mogę zawsze zaufać. Przytłacza mnie to, co wtedy poczułam, słyszę swoje słowa, swoje pożegnanie, jedyne, co mogłam dla niego zrobić.
- Kocham cię, Simon – moje usta bezwiednie szepczą te słowa.
Jestem zszokowana, że tak łatwo mi poszło. Pamiętam jego imię. Pamiętam… 
I nagle znów ogarnia mnie wściekłość. Czemu pamiętam jego, a nie ducha? Czemu do jasnej cholery przypominam sobie tylko to, co nie jest najważniejsze?
Ro… Rob…? Nie, cholera, nie dam rady!
Wstaję, otrzepuje się i idę dalej. Powoli posuwam się do przodu. Parę razy trafiam na rozgałęzienia tunelu. Idę instynktownie raz w lewo, raz w prawo, raz środkiem. Niektóre miejsca cos mi przypominają. Inne zupełnie nic mi nie mówią. Nie wiem ile czasu mija. Latarka mi kompletnie wysiadła, idę po omacku. Duch się nie pojawia, zaczynam się niepokoić. Nagle przed sobą słyszę jakieś hałasy. Chyba przed sobą. Nie wiem. Głos się niesie w wąskich kanałach tunelu.
- Jolie! – ktoś mnie woła.
Zamieram, bo nie umiem rozpoznać głosu. Głos jest wyraźny, donośny, to raczej nie duch, on mówił zawsze półszeptem.
- Jolie, do cholery, gdzie jesteś?! – powtarza ten sam głos.
Nierówne ściany tunelu zniekształcają go na tyle, że wiem tylko, że to mężczyzna. Coś mi mówi, że nie powinnam się go bać bo jest moim przyjacielem, ale nie mogę zidentyfikować jego głosu.
- Jolie? – odzywa się nieco mniej pewnie inny głos.
Chyba inny. Znowu nie jestem pewna. Moje serce przyspiesza, hałasy się zbliżają. Teraz mam wrażenie, że dochodzą z dwóch stron. Opadam na ziemię i kulę się czekając na to, co ma nadejść. Trzęsę się, ale nie wiem czy ze strachu czy z podniecenia.
Za załomem pojawia się snop światła. Podskakuje. Ktoś biegnie z tunelu w który miałam właśnie wejść.
Oświetla mnie, świeci prosto w oczy, wiec nic nie widzę.
- Jesteś… - szepcze z ulgą. Głos ma zniekształcony przez bieg i zdenerwowanie. Nie wiem kto to.
Szybko podchodzi do mnie i wyciąga do mnie dłoń.
- Chodź, wracamy – mówi zachrypniętym głosem, który cos mi przypomina.
Moja ręka wyciąga się sama w kierunku jego otwartej, czekającej dłoni, ale nie zdążam mu jej podać, bo ktoś inny, ktoś kogo nie słyszałam ani nie widziałam wyłania się z cienia i zwala go z nóg. Latarka gaśnie i ogarniają mnie całkowite ciemności. Słyszę głuche łupnięcie a potem ciężki oddech obalonego. Przez chwilę się kotłują, ale w końcu jeden podnosi się na nogi, wstaje i podchodzi do mnie.
- Nic ci nie jest? – pyta zdyszany.
Kręcę głową i dopiero po chwili orientuję się, że on mnie nie widzi.
- Nie – cedzę przez ściśnięte gardło i wstaję. – Kto to był? – pytam
- Nie wiem. – mówi cicho.
- Czemu go pobiłeś? – nie mogę przestać. Coś mi tu nie pasuje, coś jest nie tak… Czuję, jakby mój przyjaciel, ktoś ważny był ranny.
- Bo bałem się, że chce cię skrzywdzić. – odpowiada z troską w głosie – Pytania będę zadawał później.
Marszczę czoło. Dalej nie jestem w stanie zidentyfikować go po głosie. Wciąż jest zdyszany i nie wiem nic…
- Kim jesteś? – pytam.

- To ja… - szepcze cicho i włącza latarkę kierując ją na swoja twarz. Nie widzę nic poza błękitem jego oczu. Oddycham z ulgą. Teraz już wiem, że nie muszę się go bać… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!