Me

Me

piątek, 30 sierpnia 2013

Żywioły: Powietrze 9 - Tak, jak było...


O.
Od dłuższego czasu łazimy, jeździmy po całym świecie w poszukiwaniu oznak zniszczenia. Są miejsca, gdzie ludzka interwencja niszczy planetę, to prawda, ale mimo wszystko natura jakoś sobie radzi. Drzewa rosną wszędzie, gdzie tylko znajdą kawałek niewybetonowanej ziemi, a ptaki budują gniazda na dachach wieżowców, jeśli zachodzi taka potrzeba. Wkurza mnie to, ze zwierzęta i rośliny mają co raz mniej przestrzeni do życia, ale jedyne rozwiązanie, jakie widzę, na obecną chwilę, to wybicie ludzi. Wszystkich, do nogi. Inaczej dalej będą robić to, co robią, dalej będą niszczyć planetę, dalej będą powiększać swoją przestrzeń życiową, zabierając ją wszystkim innym stworzeniom. Taka ich natura i niewiele możemy z tym zrobić poza próbami powstrzymania ich przed niszczeniem.
Idziemy, spacerujemy powoli przez las na obrzeżach jakiegoś dużego miasta, koło strefy przemysłowej chyba. Mech ugina się pod naszymi nogami. Śmieję się z Phoenix, która męczy się w swoich szpilkach  na niestabilnym gruncie. Ja oddycham spokojnie. W końcu! Bo wreszcie po tylu dniach wyszliśmy z betonu na łono natury. Jestem u siebie. Chłonę zapach mokrej ziemi i rozkładających się liści. Mój ulubiony aromat tak charakterystyczny dla okolic naszego zamku. Wyciągam rękę do Keba, ale on zdaje się tego nie zauważać. Podchodzę do niego, chcę się przytulić, ale trzyma jak zawsze trzyma mnie na dystans, nie pozwala mi na bliskość. Zaczynam podejrzewać, że go irytuję, że nie lubi mojego gadulstwa i tej ciągłej potrzeby bliskości, że po prostu go wkurzam, ale toleruje mnie, bo musi, nie ma wyboru. Denerwuję się tym i, jak zawsze, zaczynam gadać.
- Nie wiem co my tu robimy. Wszystko jest takie, jak powinno. Mech się ugina pod naszymi stopami, tak jak to robił zawsze. Ptaki śpiewają, jeden przez drugiego tak, jak powinny,. – rozglądam się po koronach drzew i jak na zawołanie, odzywa się kukułka - Zwierzęta uciekają przed ludźmi, przed nami, chowają się głębiej w lesie. Chmury płyną po niebie, a czasem pojawia się słońce, jak zwykle. Jest tak, jak było, kiedy ten świat powstawał, mogę się założyć... – spoglądam na Keba, ale on się nie odzywa. Chyba w ogóle mnie nie słucha. Ma zamknięte oczy i idzie przed siebie po omacku. Cudem powstrzymuję się, żeby go nie objąć i nie prowadzić między drzewami, żeby się nie potknął. Podejrzewam jednak, że on by tego nie chciał, więc zaciskam zęby i gadam dalej, jak to ja… -  Wszystko jest tak, jak być powinno. Więc jaki jest sens naszej misji?  Jak myślicie, o co im właściwie chodzi? – pytam odsuwając się od partnera. Odprowadza mnie jego spojrzenie. Przez chwilę mam wrażenie, że próbuje mnie za coś przeprosić, ale nie wiem za co, a jego twarz zmienia się w ciągu sekundy i uznaję, że to tylko moje przywidzenie.
Patrzę po wszystkich twarzach, ale nikt nie odpowiada na moje pytanie, nikt nie chce ze mną rozmawiać. Muszę chyba bardziej personalnie wciągnąć ich w rozmowę.
- Phoenix, jak myślisz, po co nas wezwali?
- Nie wiem – wzrusza ramionami. – Ja tu nie widzę nic, co moglibyśmy zrobić. Nie widzę jak nasza moc ma w tym pomóc… - rozgląda się bezradnie dookoła – W ogóle nie wiem czego my tutaj konkretnie szukamy. Przecież tu nie ma czego chronić…   
Zatrzymuję się nagle, bo nie mogę uwierzyć w to, co słyszę.
- Tu niczego nie ma?! – warczę, a ona opada z wysiłkiem na kamień i po raz kolejny ściąga mech i liście z obcasów i rozmasowuje obolałe stopy. Uśmiecham siew duchu i spoglądam na swoje trapery. Tak, one są wygodniejsze.  Nawet klapki Assana znacznie lepiej nadają się na taką wycieczkę.
Podchodzę do niej i czekam na odpowiedź, ale ona nie ma zamiaru mi nic powiedzieć. Jest zajęta sobą. Kucam koło niej i wbijam wzrok w jej twarz. Czekam aż na mnie spojrzy i jednocześnie się jej przyglądam. Jest ładna, czerwono rude włosy nadają jej charakteru, ciemne oczy patrzą z nieoczekiwanym spokojem. Jest zgrabna, zabójco zgrabna i doskonale wie jak się ubrać. Nie to, co ja. Porusza się szybko, ale przemyślanie. Jej ruchy są precyzyjne, nie to, co moje. Podnoszę wzrok na Keba i zauważam, że się nam przygląda, a właściwie nie nam, tylko jej, chyba z zachwytem. No tak, ona jest ideałem, a ja… spuszczam wzrok, oglądam swoje brudne od ziemi ręce, którymi przed chwila pocierałam twarz. Wiem, że mam na niej ślady palców. Nie czeszę włosów, bo i tak za chwilę skręcają się w sprężynki i wplatają mi się w nie jakieś liście czy patyczki. Przestałam się tym przejmować już dawno, a teraz myślę, że może nie powinnam i jeśli chcę, żeby on kiedyś spojrzał na mnie tak, jak na nią, to powinnam zacząć się sobą zajmować, dbać o siebie.
Keb przenosi na chwilę wzrok na mnie, nasze spojrzenia się krzyżują, ale tylko na chwilę, bo Phoenix zrywa się z kamienia, a Keb znów wpatruje się w nią.
- Niedobrze – krzyczy dziewczyna wpatrując się w horyzont. – Jeśli uważasz, że jest tu co ratować – łapie mnie za ramię – to zaraz będziesz miała okazję to udowodnić!
Marszczę czoło i patrzę na nią, bo nic nie rozumiem, ale ona wskazuje przed siebie, wbijam wzrok w mrok lasu i nagle zauważam coś dziwnego, jaśniejąca łuna, prześwitująca gdzieś przez najgęstszy mrok między drzewami.
- Ogień! – krzyczę.
- Brawo, Sherlocku – ironizuje Phoenix. – Jakiś człowiek go podłożył, czuję jego źródło.
- Czemu? – pytam zrozpaczona – Czemu ktoś chciałby coś takiego zrobić? – pytam zanosząc się płaczem, bo już słyszę przerażone piski zwierząt i lament roślin, już czuję ich ból, kiedy płomienie liżą ich ciała. Wiem ile już jest ofiar. Nie wiem ile jeszcze będzie.
Ktoś opiera dłonie na moich ramionach, odwracam się i wtulam się w niego. Pachnie jak las, jego silne dłonie gładzą uspokajająco moje plecy, pochyla się.
- Zobacz – szepcze i odwraca mnie od siebie. Rozglądam się zdezorientowana, bo nie wiem czego mam szukać. Nagle zauważam, jak Phoenix biegnie przez las, w stronę ognia wlokąc za sobą Assana. Prawie zapomniałam ,że szedł z nami. Podejrzewam, że martwi się o Nalani, o to, że została z Valienem, ale jakoś mam przeczucie, że Valien jej nic nie zrobi, że wszystko będzie w porządku. Nie wiem dlaczego, ale polubiłam Ogień. Jest gburowaty i niemiły, ale jakimś cudem czuję do niego sympatię, której nie umiem uzasadnić. Nie chodzi o jego wygląd, na pewno nie. Podobają mi się zupełnie inni faceci - niezbyt wysocy, ale barczyści, opaleni, ale o bardzo jasnej karnacji, z blond włosami, związanymi niedbale w kucyk. Pewni siebie, ale nie wynoszący się ponad innych, silni, ale nie gwałtowni i porywczy. No tak, pięknie. Właśnie opisałam Keba, ale prawda jest taka, że to właśnie Keb jest tym facetem, z którym chciałabym być, z którym mogłabym spędzić całe życie.
Keb ściska moje ramiona i powracam z sennych marzeń do rzeczywistości. Puszczam się biegiem za nimi, słyszę, że on biegnie koło mnie, choć mógłby szybciej. Dopadam do Ognia i Wody, ona zatrzymuje mnie.
- Wy zostajecie – mówi. Kiwam głową, choć mam ogromną ochotę wskoczyć w ogień, żeby ratować te wszystkie niewinne istoty, które mają jeszcze chociaż cień szansy na przeżycie. Poruszam się niespokojnie, ale Keb łapie mnie mocno w pasie i przyciąga do siebie.
- Zostaw.
Jak zwykle, pojedyncze słowa. Jego dłonie zaciskają się na moich biodrach, moje plecy przylegają płasko do jego brzucha, czuję jego oddech na swoich plecach i barkach, czuję jego gorąco, jego zapach robi się coraz intensywniejszy. Serce mi przyspiesza i na ułamek sekundy zapominam o tym, co się właśnie dzieje, ale potem znów dopadają mnie krzyki mordowanych istot i zaczynam się szarpać. Keb oplata ramionami moje ciało i siłą powstrzymuje mnie przed ruszeniem naprzód. Phoenix przygląda mi się badawczo, ale w końcu uznaje, że może się zająć czymś innym. Wyciąga sprzed siebie rękę, płomienie zmniejszają się. Wtedy do akcji wkracza Assan, niebo zasnuwają ciężkie chmury i po chwili pada ulewny deszcz. Mokniemy, ale ja się tym nie przejmuję, bo widzę jak ich wspólne działanie pomaga. Ogień przygasa, żeby w końcu całkowicie zaniknąć. Widać jeszcze tylko pojedyncze strużki dymu unoszące się z niektórych miejsc. Wyrywam się z uścisku Keba i idę szukać ocalałych. Nie znajduję wielu, tylko jednego poparzonego lisa. Biorę go na ręce i wynoszę na polanę.
- Zioła – zwracam się do Keba krótko, jego systemem. Wiem, że zrozumie. Widział już wiele razy, jak leczę zwierzęta, wie co jest potrzebne.
Ja wstaję, żeby zebrać trochę liści. Keb przynosi odpowiednie składniki, a ja rozkładam je na płaskim kamieniu i miażdżę innym kamieniem na papkę. Assan przygląda mi się w milczeniu. Phoenix chodzi po lesie i gasi to, co jeszcze dymi.
- Woda, potrzebuję wody – zaczynam rozglądać się w panice, bo widzę, ze papka jest za gęsta.
Assan uśmiecha się i wyciąga przed siebie rękę. Kilka kropli spada na kamień.
- Jeszcze! – proszę, a kiedy widzę, że mam już wystarczająco dużo, odsuwam jego dłoń. – Dziękuję – szepczę, a on kiwa głową.
Podchodzę do lisa i smaruję go maścią zdziwiona tym, jak spokojnie poddaje się moim zabiegom. Zauważam, że patrzy się w stronę zgliszczy. Na koniec owijam jego rany zebranymi liśćmi.
- Musimy go zabrać… - mówię trochę do siebie, trochę do Keba, a trochę do nikogo.
Ocieram ręką czoło i dopiero teraz zauważam, że jestem cała mokra. Phoenix też. Właśnie wchodzi na polanę, miotając wściekłe spojrzenia w kierunku Assana.
- Mogłeś ograniczyć zasięg tego cholernego deszczu! – warczy – Nie musisz się popisywać, Valiena tu nie ma!
Oczyma wyobraźni widzę, jak las staje się polem bitwy między rozjuszonym Ogniem, a broniącą się wodą. Ona już podnosi rękę i wtedy dzieje się na raz tyle rzeczy, że ledwo to ogarniam. Assan unosi dłonie w obronnym geście, lis wstaje i podchodzi do Phoenix, ocierając się o jej stopy, jej dłoń opada wzdłuż ciała, a kula ognia uderza tuż obok nóg Assana, który jednak nie odskakuje, tylko opada na kolana ukrywając twarz w dłoniach i krzycząc coś.
Podbiegam do niego i butem gaszę ognisko które powstało tuż koło jego stóp.
- Wiedziałem! – wrzeszczy  - powinienem zostać.
Phoenix z wtulonym w nią lisem podchodzą do nas.
- Coś z Valienem? – pyta przyglądając się badawczo Wodzie, a ten kręci głową.
- Ten palant mnie nie obchodzi. – warczy – I lepiej, żeby go tam nie było, jak ja przyjdę, bo… - urywa i zaciska pięści w bezsilnej złości.
Patrzę pytająco na Keba bo nic nie rozumiem.
- Wyczuł niebezpieczeństwo? – pytam, a Keb kiwa głową – Jak?  
- Miłość… - szepcze w odpowiedzi patrząc na mnie w jakiś dziwny sposób, którego jeszcze do tej pory nie znałam i którego nie umiem rozszyfrować. Wygląda, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale nie wiem, dlaczego nie robi tego normalnie, dlaczego po prostu tego nie powie, dlaczego mi tego wszystkiego nie wyjaśni. Najpierw mnie odpycha, potem przyciąga do siebie, a ja czuję, że jego serce szaleje, teraz patrzy na mnie tak, jakby to słowo, które przed chwilą wypowiedział nie było tylko o Assanie, że może mówił o nas, o mnie i o sobie. Wzdycham, bo za dużo sobie wyobrażam, znowu… 
- Nalani! - Krzyk Assana wyrywa mnie z sennych marzeń. - Gdzie on jest? Miał cię chronić… - głos mu się załamuje.
- Idziemy – zarządza Phoenix, a Keb odrywa ode mnie wzrok i pomaga Assanowi wstać.
Kiedy wracamy co jakiś czas towarzyszy nam krzyk rozpaczy Wody. Przeciągłe „Nieeeee!” odbija się kilka razy od ściany lasu, żeby w końcu zniknąć w jego nieprzeniknionej ciemności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!