Me

Me

środa, 3 kwietnia 2013

Beneath 2

Zostaję sama, nie licząc mężczyzny na łóżku obok. Nie biorę go pod uwagę, bo jest nieprzytomny. Moje myśli samoistnie dryfują w jedną tylko stronę. Ciągle zastanawiam się co by było gdybym mimo wszystko wyszła zza tego załomu skalnego i poszła w prawo? Zabiliby mnie czy może zaprowadzili do Jacka?  Co by było gdyby udało mi się wydostać ze schronu, kiedy przed jego drzwiami torturowali Robina? Pomogłabym mu czy zaszkodziła nam obojgu? Co wtedy zrobiłby Jack? Kazałby nas zabić jako przykład dla pozostałych rewolucjonistów? Pewnie tak… To chyba nie najlepszy scenariusz.
Potrząsam głową. Musze się oderwać od ciągłych myśli o Robinie, ale nie wiem jak. Serce boli mnie na samą myśl o tym, ze cokolwiek może mu się stać. Powoli opuszcza mnie przekonanie, że on już nie żyje. Jestem prawie pewna, że gdyby umarł, wszystko dookoła mnie dosłownie rozpadłoby się na kawałki. Przecież muszę wtedy coś poczuć…
Znowu to samo. Choćbym nie wiem co próbowała zrobić, moje myśli uparcie wracają do jednego.  Skupiam wzrok na suficie i zaczynam liczyć rysy. Skała jest tu nieco ciemniejsza niż w Underground i jakby bardziej chropowata. Ściany są mniej dokładnie wykute, więc tu i ówdzie wystaje jakiś kawałek skały, który albo był zbyt oporny i nie dał się usunąć. A może po prostu robotnikowi nie chciało się go ruszać… Nie wiem. Liczenie rys nie pomaga, bo po chwili przed oczami znowu pojawia mi się twarz Robina i łzy napływają mi do oczu. Próbuję się skupić na ostatniej myśli, którą mogłabym przeanalizować. Co robiłam przed chwilą?
Przypominam sobie niebieskie oczy. Nie, nie to, nie znowu… Nie… Ale to nie on. To ktoś inny. Pamiętam jego imię – Scott. Nie jest podobny do Robina. Nie jest podobny do nikogo, kogo znam. Ponoć nie został stworzony, tylko poczęty i urodzony przez kobietę. Nie pasuje mi to, ale nic na to nie poradzę. Po raz kolejny dowiaduję się, że prawdopodobnie góra nas okłamywała. Czyżby mężczyźni jednak nie byli bezpłodni? Czy naprawdę możemy mieć ze sobą dzieci? Wtedy zakaz kontaktów miałby sens… Wciągam powietrze. Robin mówił kiedyś, że ten zakaz i tak wszyscy łamią i uprawiają ze sobą seks. Jeśli tak, to Underground byłoby pełne naturalnie poczętych dzieci. Nie. To się nie trzyma kupy. Mężczyźni muszą być bezpłodni, a ojciec Scotta musi być jednym z Ocalałych. Po prostu. To jest najlogiczniejsze wytłumaczenie.
Marszczę brwi, bo uświadamiam sobie, że mój umysł pracuje wybiórczo. Potrafi zabierać mi wspomnienia tego, co stało się chwilę wcześniej. Chyba uderzyłam się w głowę, albo dali mi jakiś dziwny lek…  Znów sobie coś przypominam. Wiem, że to było niedawno. Nawet mniej niż niedawno, to miało miejsce przed chwilą.  Przypominam sobie co stało się tuż przed tym, jak zostałam sama. Scott uciekł na dźwięk mojego imienia. Nie rozumiem czemu. Nie rozumiem. Próbuję znaleźć jakieś wskazówki, ale albo mój mózg znowu zabrania mi dostępu do ważnych faktów, albo po prostu ich nie ma. Wzdycham i staram się nie myśleć o tym, że może poszedł po Jacka, żeby ten mnie zabił. Nie wiem czy to logiczne, ale tego się najbardziej boję. Nie zdążam przemyśleć czy ten scenariusz ma sens, bo drzwi otwierają się z hukiem. Stoi w nich Scott, a za nim ktoś jeszcze. Postawny mężczyzna. Nie widzę jego twarzy, bo stoi tyłem i rozmawia z kimś półgłosem. Nie słyszę go na tyle dobrze, żeby próbować identyfikować jego głos.
Scott podbiega do mnie w dwóch zwinnych skokach. Nie spodziewałam się po nim takiej lekkości i miękkości ruchów. Posturą przypomina raczej moich kolegów z czarnego poziomu. Oni zawsze chodzili jakby byli zrobieni ze skały, albo jakby mieli buty z kamienia. Scott pochyla się nade mną i łapie mnie pod pachy. Nie pyta czy chcę tego czy nie. Nie odzywa się do mnie nawet jednym słowem. Sadza mnie na łóżku i opiera plecami o ścianę. Obrzucam go oburzonym spojrzeniem, ale chyba tego nie zauważa, albo postanawia zignorować, bo tylko lekko się uśmiecha. Nie bawi się w podkładanie poduszki pod plecy. Staje obok mnie. Jest mi niewygodnie, wiec się wiercę. Prawą ręką próbuję wyciągnąć poduszkę spod pupy i mało się nie przewracam.
- Jolie! Uważaj na siebie. – nieruchomieję na dźwięk tego głosu. Nie spodziewałam się go usłyszeć. Nie teraz i nie tutaj. Właściwie zdążyłam zapomnieć, że Scott kogoś ze sobą przyprowadził. Sztywnieję i zamieram w połowie gestu. Powoli podnoszę wzrok. Nie jestem pewna czy chcę się z nim widzieć. Nie wiem czy chcę z nim rozmawiać, nie wiem czy mam na to siłę.
Patrzę mu w oczy i od razu nawiedza mnie ostatnie wspomnienie z nim związane. Jego pięść trafia w głowę Abby. Abby upada na ziemię. Jack klęka przy niej i sprawdza puls, kręci głową. Abby nie żyje. Łzy spływają mi po policzkach. Odwracam wzrok. Nie mogę na niego patrzyć. Nie umiem. Słyszę kroki i wiem, że on do mnie podchodzi. Łapię Scotta za rękaw i przyciągam do siebie.
- Zabierz go stąd – szepczę. – Nie chcę go widzieć…
Kręci głową.
- To twój ojciec – mówi – Musisz go wysłuchać.
Prostuje się i wyrywa z mojego uścisku. Aaron stoi w nocach mojego łóżka i przypatruje się nam. Odwracam do niego wzrok i patrzę błagalnie na Scotta. Kręci głową.
- Nie! – warczy – Wiesz ile bym dał,  żeby móc wysłuchać moich rodziców? Dowiedzieć się dlaczego zrobili to, co zrobili? Wiesz?
Kręcę głową. Scott prycha i odwraca się ode mnie. Zraniłam jego uczucia. Nie chciałam. Łapię go za rękaw.
- Przepraszam, nie wiedziałam… - szepczę.
Odwraca się do mnie i lekko uśmiecha.
- Wysłuchaj go. – patrzy na Aarona – Zostawię was samych.
Idzie do drzwi. Otwiera je, ale widzę, że się waha czy powinien wyjść.
- Wołaj mnie, jeśli będziesz potrzebowała. – mówi. Nie patrzy się na mnie. Stoi przodem do wyjścia. Uśmiecham się, choć wiem, że tego nie zobaczy.
- Jasne! – staram się, żeby to zabrzmiało wesoło, ale tak nie jest. Mój głos odzwierciedla wszystkie moje obawy. Boję się własnego ojca. Boję się, że znowu straci nad sobą panowanie i spotka mnie los mamy. Nie chcę zginać z jego rąk.
Scott wzdycha i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
- Jolie… - tata podchodzi do mnie wyciągając ręce. Próbuję się cofnąć, ale mogę używać tylko jednej ręki, a moje nogi są sparaliżowane.
- Nie podchodź! – warczę. – Co mi daliście? Czemu nie mam czucia w nogach?
Zatrzymuje się i wzrusza ramionami.
- Podejrzewam, że to co zwykle. Mieszankę morfiny z czymś, czego nazwy nigdy nie zapamiętam… - znów się zbliża. Podnoszę ręce w obronnym geście.
- Odzyskasz władzę w nogach, nie bój się.
- Kiedy?
- Prawdopodobnie jutro, jeśli odmówisz przyjęcia kolejnej dawki leków.
Kiwam głową.
- Ale, Jolie, weź je. Zostałaś postrzelona. Jeśli ich nie weźmiesz będziesz cierpiała. Nie chcę tego – jego głos jest łagodny. Takim kiedyś go pamiętałam. Zawsze miał do mnie cierpliwość, nawet jeśli zamęczałam go pytaniami.
Kręcę głową.
- Jolie… - zaczyna.
- Nie zaczynaj, dobrze? – podnoszę głos. Musze mu powiedzieć wszystko co mam mu do powiedzenia. Wszystko! Teraz.
Siada obok mnie na łóżku i spuszcza głowę. Chyba wie co się szykuje. Odsuwam się jak najdalej od niego, balansuję na krawędzi łóżka. Jeśli się zapomnę, spadnę na ziemię na lewe ramię. TO może nie być przyjemne.
- Zniszczyłeś mój świat! – krzyczę – W ciągu jednego wieczoru zabrałeś mi oboje rodziców. Abby nie żyje! A mój ojciec okazał się być kimś innym niż myślałam. Jak mogłeś? – głos mi się załamuje. Podnoszę wzrok i czekam aż on zrobi to samo.
Nasze spojrzenia się spotykają. Widzę łzy w jego oczach i mokre ślady na policzkach. To nie jest Aaron, którego znałam. Tamten był twardzielem i nigdy nie płakał. Zmienił się tamtej nocy. Musiał się zmienić.
 - Spodziewałem się takiej reakcji – mówi.
- To dobrze! – warczę.
- Miałem nadzieję, że cię spotkam, że będę mógł ci to wyjaśnić…
Nie odzywam się. Czekam, aż zacznie mówić dalej. Chcę go wysłuchać a potem wygonić go ze swojego życia. Tylko tyle jestem mu winna.
- Nie chciałem tego… - mówi cicho, ale spokojnie i rytmicznie. Zastanawiam się ile razy ćwiczył tę przemowę. – Nigdy nie chciałem zrobić jej krzywdy…
- Chciałeś zabić Jacka?
- Tak…
- Więc nie jesteś tym, za kogo cię miałam…
- Jolie, zrozum… On zabrał mi Abby. Bez względu na to którego z nas wybrała oficjalnie, należała do niego. O nim myślała w nocy i o nim mówiła w snach. On był jej miłością…
Ściska mnie w gardle, ale nie wiem dlaczego.
- Wyobraź sobie, że kogoś kochasz…
TO nie takie trudne. Kocham. Przed oczami staje mi Robin.
- …. I że ten ktoś w nocy szepcze imię kogoś innego, kogoś, kogo nie znasz zbyt dobrze. Nie wiesz nawet czego lubisz czy nie.
Robin szepczący imię innej kobiety. Robi mi się gorąco. Nie, nie wytrzymałabym tego. Pękłoby mi serce.
- … Mogłabyś wybaczyć temu człowiekowi? – pyta i patrzy na mnie z nadzieją.
Wbijam wzrok we własne dłonie i zastanawiam się nad tym. Czy znienawidziłabym tę kobietę? Pewnie tak, bo zabrała mi jego, sens mojego istnienia. Czy mogłabym ją zabić? Odpowiedź zaskakuje mnie samą. Nie. Nie zabiłabym jej. Nawet bym nie próbowała. I nie dlatego, że jestem mała i drobna i nie mam szans w walce wręcz. Nie mogłabym jej skrzywdzić ze względu na niego…  Właśnie w tym momencie uświadamiam sobie, że jedyne na czym mi w tej chwili zależy to, żeby Robin był szczęśliwy. Chcę tylko wiedzieć, że odnalazł to, czego szukał w życiu. Nie ważne czy będzie ze mną czy z kimś innym. Kocham go, więc zależy mi tylko na jego szczęściu. To chyba naturalne. Tak samo było z Mary i Blake’em. Uratowała go, bo bardziej niż na wspólnym życiu zależało jej na jego szczęściu. Chciała mu dać szansę na dokończenie z kimś innym tego, co zaczął z nią. Tak postępują ludzie, którzy naprawdę kochają. Przychodzi mi do głowy jeden wniosek.
Podnoszę wzrok na Aarona.
- Nie kochałeś jej. – mówię spokojnie.
Podrywa się z łożka i zaciska pięści.
- Uderz mnie – patrzę mu prosto w oczy. Nie boję się. Przysuwam się bliżej – wtedy tylko potwierdzisz moją teorię.
Zaczyna się trząść i zaciskać co raz mocniej pięści.
- Nie kochałeś jej – powtarzam.
Ugina kolana i obniża środek ciężkości ciała, jakby szykował się do bójki. Nie dziwi mnie to. Dokładnie tego się spodziewałam.
- Gdybyś ją kochał, zależałoby ci tylko na jej szczęściu. – kontynuuję.
Cofa się o krok. Widzę, że ze sobą walczy. Nie chce mnie uderzyć.
- Pozwoliłbyś jej odejść z Jackie, bo wiedziałeś już wtedy, że kochała go mocniej niż ciebie…
Podchodzi do mnie. Ręce unosi na wysokość szczęki. Stawia gardę. Przełykam ślinę, bo wiem co za chwilę nastąpi. Wiem, ale mimo to kontynuuję.
- Zamiast tego zatrzymałeś ją przy sobie. – staram się mówić spokojnie, ale mój głos się trzęsie. Muszę przyspieszyć. Aaron jest pół kroku od mojego łóżka. Jeszcze chwila i będę w zasięgu jego ramion.
- Jesteś zwykłym samolubem, który nie ma pojęcia o miłości! – krzyczę.
Od tej chwili wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Drzwi się otwierają. Scott rozgląda się, żeby zorientować się w sytuacji. Ręka Aarona wystrzeliwuje do przodu i zmierza w kierunku mojej twarzy. Oczy Scotta rozszerzają się z przerażenia. Rusza do przodu, ale wiem, że nie zdąży. Pięść Aarona jest już tuż-tuż. Nie mogę powstrzymać odruchu i zaciskam oczy.

Bum!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!