Me

Me

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zwierciadła 1 - Osiemnastka


Pamięci dziadka Augusta, który opowiadał najlepsze bajki na świecie


“There is power in controlling something that can do so much damage - in controlling something, period.”
 ― Veronica Roth, Divergent



Zegar wybił północ. Był 10 lipca − jej osiemnaste urodziny. Od dawna wiedziała, co dziś zrobi. Czekała na ten dzień, jakby miał być dla niej zbawieniem. W przeciwieństwie do swoich kolegów i koleżanek nie planowała wielkiej, hucznej imprezy. W zasadzie, to i tak nie miała kogo zaprosić na tę potencjalną imprezę. Jej klasa liczyła trzydzieścioro sześcioro osób, ale wiedziała, że większość z nich jej nie lubi. Wszyscy tylko udawali, jakby istniała jakaś niewidzialna siła, która pchała ich do niej. Nikt jej nie lubił tak po prostu, za to, kim jest, za to, jaka jest. Wiedziała o tym. Była tego pewna. Jej wewnętrzny głos, przez większość nazywany intuicją, a na który ona mówiła COŚ, mówił jej, że ci ludzie nie są przy niej bezinteresownie. Chcieli czegoś dla siebie. Zawsze. Intencje ludzi nie były czyste. Nigdy. Zwłaszcza mężczyzn. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Za zainteresowaniem jej osobą zawsze stał jakiś ukryty powód. Musiał być.
COŚ jeszcze nigdy jej nie zawiódł, zawsze miał rację. Była pewna, że i w tej kwestii się nie myli. Jedyną osobą, która ją naprawdę kochała, był jej młodszy brat, śpiący teraz za ścianą z podkulonymi nogami na zbyt krótkim łóżku.
Tak, osiemnastka…. Od dziś zgodnie z polskim prawem była dorosła, mogła nareszcie robić to, na co miała ochotę. Na to właśnie czekała. Na możliwość opuszczenia domu rodzinnego bez konsekwencji, bez strachu przed pościgiem policji. Wiedziała, że nie ścigają pełnoletnich, ale uciekającego z domu małolata zawsze doprowadzali na miejsce.
Przez chwilę leżała w łóżku, patrząc się po ciemku w sufit, który wydawał się być dużo za nisko. Wszyscy poza nią jeszcze spali. Zza ściany słyszała miotającego się w niespokojnym śnie brata, a z dalszego pokoju dochodziło miarowe chrapanie ojca. Znów nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś ją obserwuje. Czuła na sobie czyjś wzrok, ale w pokoju nie było nikogo poza bzyczącą, natrętną muchą. Westchnęła i usiadła na łóżku, przecierając oczy. Zapaliła starą lampkę stojącą na biurku. Słabe światło żarówki wystarczało do oświetlenia całej dostępnej w tym pomieszczeniu przestrzeni.  Ledwo mieściło się tu łóżko, malutkie biureczko i komoda. Mikroskopijnego lufciku pod sufitem nie można było nawet nazwać oknem. Powietrze w pokoju było wilgotne i zatęchłe. Nie było żadnego przewiewu.
Spod poduszki wyjęła wysłużony pamiętnik i narysowała grubą kreskę, żeby oddzielić to, co było, od tego, co będzie. W ten sposób wyzerowała swoje życie. Postanowiła nie rozpamiętywać tego, co ją dotychczas spotkało, i z niecierpliwością czekała na to, co miało nastąpić. Przecież teraz już będzie dobrze. Nie mogło być źle cały czas. Przecież wszyscy mówili, że w życiu są górki i dołki. Miała wrażenie, że w jej życiu do tej pory był jeden wielki dół. Zastanawiała się, czy nie sięgał aż na antypody...
 „Rów Mariański już był, teraz będą Himalaje − pomyślała i uśmiechnęła się do siebie w duchu. COŚ także się uśmiechnął.
Wstała z łóżka i powoli podeszła do starej komody wciśniętej w róg tej żałosnej namiastki pokoju nastolatki. Otworzyła pierwszą szufladę. Leżało tam zaledwie kilka rzeczy, które nie zajmowały nawet połowy dostępnej przestrzeni. Pogrzebała chwilę i wyjęła swoje ulubione ubranie. Resztę rzeczy rzuciła na łóżko. Powoli ubrała się, po czym spakowała do małej walizki wszystko, co miała. Na wierzchu położyła pamiętnik. Zgasiła lampkę, otworzyła drzwi i wyszła na ciemny korytarz. W ręku trzymała kopertę. Patrzyła na nią chwilę, po czym westchnęła, pogrzebała w kieszeni spodni i wyjęła niesamowity, lazurowy kamień, który lekko opalizował mimo całkowitych ciemności panujących w korytarzu. Chwilę mu się przyglądała, po czym trzymając go w półotwartej dłoni, chuchnęła na niego, tak jak się chucha na znalezioną jednogroszówkę, żeby przyniosła szczęście. Wrzuciła kamień do koperty i zakleiła ją. Podeszła do drzwi, zbyt wąskich jak na drzwi do pokoju, i wsunęła pod nie kopertę. Za drzwiami jej brat po raz kolejny niespokojnie wiercił się na łóżku.  Rozejrzała się raz jeszcze, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół tego pomieszczenia. Dziś miała to wszystko zostawić na zawsze. Miała tu nigdy nie wrócić. Uśmiechnęła się do siebie. Tak, o to właśnie chodziło. Na palcach przeszła korytarz i znalazła się u drzwi wejściowych. Szybko wsunęła nogi w buty, przekręciła klucz i pchnęła drzwi. Wyszła z domu. 
Na ulicy odetchnęła świeżym powietrzem. Był środek nocy, ale było ciepło. Nie spieszyło się jej, znała dokładnie drogę na lotnisko. To było zaledwie kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut spacerkiem od jej domu. Czasem tam chadzała. Lubiła patrzeć na odlatujące samoloty, które codziennie po kilkadziesiąt razy przelatywały nad jej domem, niemiłosiernie hałasując.  Postanowiła pójść pieszo.  Po raz ostatni chciała przejść się po rodzinnym mieście. Szła powoli, rozkoszując się każdą sekundą spokoju. Ciągnęła za sobą cały swój dobytek – malutką walizkę na kółkach. W kieszeni spodni miała wszystkie pieniądze, które do tej pory uzbierała. Wiedziała, że to wystarczy.
Szła tą drogą wiele razy, ale dopiero dziś zaczęła widzieć ją naprawdę. Minęła boisko po prawej, potem mały sklepik z niebieskim dachem po lewej. Szła wolno, noga za nogą, niemal celebrując każdy następny krok i ciesząc się narastającym poczuciem wolności. Wsłuchiwała się w monotonny turkot kółek walizki na nierównym chodniku. W końcu dowlokła się do lotniska i kupiła bilet w jedną stronę. Nawet nie bardzo się zastanawiała, gdzie pojedzie. Przy kasie jej usta same wypowiedziały nazwę miejsca docelowego. Chciała wyjechać jak najdalej od tego miejsca, które chyba powinna nazywać domem, ale które nigdy DOMEM nie było… Przecież DOM to miejsce, do którego chce się wracać, które daje poczucie bezpieczeństwa. To przystań strudzonego wędrowca. Ona czuła się bezpiecznie zawsze wtedy, kiedy z niego wychodziła. Nigdy nie czuła się w nim dobrze.     
W hali lotniska było prawie pusto. Po lewej zauważyła zakochaną parę. Skądś wiedziała, że lecą w podróż poślubną. Byli bardzo przejęci, co chwilę się całowali i przytulali. Poczuła ukłucie zazdrości. Ona nigdy nikogo takiego nie miała. Nikt jej nigdy nie całował, nie przytulał w TEN sposób. W ich gestach widać było miłość.
Po prawej z kolei żywo gestykulując, rozmawiało kilku biznesmenów z Chin. Zapewne wracali z jakiegoś ważnego biznesowego spotkania, które nie potoczyło się po ich myśli. Byli bardzo poruszeni i przypuszczalnie obmyślali strategię na kolejne spotkania.
Jej samolot miał odlecieć dopiero za cztery godziny. Nie mogła nawet przejść teraz do hali odlotów, ponieważ przy okienku odprawy nikogo jeszcze nie było. Wszystkie lotniskowe sklepy były zamknięte. Usiadła więc na jednym z krzesełek pod ścianą. Była ubrana w niebieskie, wysłużone dżinsy, tenisówki i koszulkę z jakimś nic nieznaczącym napisem. Jej długie, kruczoczarne włosy miękko opadały na ramiona. Oddychała płytko, z przejęciem, jakby była czymś podekscytowana. Jej serce biło za to spokojnym, miarowym rytmem, charakterystycznym dla kogoś, kto wie, co robi, i jest w stu procentach pewien swojej decyzji. Wzrok miała wbity w ziemię, a w rękach ściskała kurczowo bilet do wolności, do nowego życia, choć wszystkim innym wydawało się, że jest to zwykły bilet na samolot. Przeczytała po raz kolejny napis na bilecie − New York. „Tam właśnie musisz polecieć” − tak podpowiedział jej wewnętrzny głos przy kasie. Podniosła wzrok znad biletu i spojrzała w dal. Przez chwilę siedziała bez ruchu, w końcu westchnęła i wstała z krzesełka. Nie mogła tak bezczynnie siedzieć. Narastało w niej podniecenie związane z ucieczką. Czuła się trochę tak, jakby uciekała z więzienia. A może faktycznie tak było?
Nie zastanawiała się, gdzie idzie. Ciągnęła za sobą walizkę. Znalazła się przy płocie lotniska. Wiał chłodny wiatr, powietrze miało typową dla lipcowej nocy ciepłą temperaturę. Na płycie lotniska samoloty lądujące i przygotowujące się do startu mieszały się z maszynami obsługi naziemnej w sposób, który z początku przyprawiał ją o ból głowy, ale po dłuższym przyglądaniu się zauważyła, jak bardzo uporządkowane i przemyślane są te ruchy. Jakby jakiś wzięty choreograf mocno się natrudził, przygotowując taki układ, w którym wszystkie te wielkie maszyny wyglądały niezwykle harmonijnie.
Czerwono-pomarańczowa tarcza słońca zaczęła się wyłaniać znad horyzontu i oświetliła płytę lotniska. „Sto lat, dziś dostajesz najważniejszy prezent urodzinowy w życiu” − pomyślała. Tak, tak wyglądały jej urodziny. Miała je spędzić na lotnisku, a wymarzonym prezentem miała być ucieczka z domu. Westchnęła.
− Czy coś się stało? − odezwał się męski głos za jej plecami.
Odwróciła się powoli. Już od pewnego czasu miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Nie tylko tu, na lotnisku, ale nawet w domu. Miała wrażenie, że ktoś jej pilnuje. Chciała myśleć, że to Anioł Stróż wreszcie sobie o niej przypomniał, ale niewiele na to wskazywało. Wolała nie znać prawdy, nie chciała wiedzieć, kto ją właściwie obserwował i dlaczego.
Teraz COŚ podpowiadał, że powinna się odwrócić i odpowiedzieć, bo rozmówca nie da za wygraną.
− Nic − rzuciła niecierpliwym tonem przez ramię.
− Jesteś pewna? − naciskał zniecierpliwiony rozmówca.
Podniosła wzrok, żeby przyjrzeć się natrętowi. Wydawał się jej znajomy, ale nie wiedziała, skąd go zna, więc porzuciła tę myśl. Jej ciemnoszare oczy zaczęły uważnie badać jego twarz i sylwetkę. Był całkiem przystojny. Miał delikatną, południową urodę. Młody, najwyżej kilka lat starszy od niej, wysoki brunet o szaro-niebieskich oczach. Jego twarz i sylwetka, jego wzrok, to, jak na nią patrzył… Podświadomie pragnęła się do niego zbliżyć. Z drugiej strony bała się, że będzie taki, jak wszyscy inni. Wszyscy chcieli jej bliskości, ale nie wiedziała, dlaczego. Nikomu na niej nie zależało. Nikomu poza… Na wspomnienie brata w jej oczach stanęły łzy. Nie mogła go zabrać ze sobą. Nie teraz. Dla niego było za wcześnie.
Poczuła na sobie niecierpliwy wzrok mężczyzny stojącego obok. Czekał na odpowiedź. Nie pamiętała pytania. Pamiętała, że uderzyła ją jego bezpośredniość. 
− Przepraszam, ale kiedy przeszliśmy na ty? − zapytała, nerwowo krzyżując ręce na piersi. Nie bardzo wiedziała, jak wygonić chłopaka z własnej głowy. Te błyszczące oczy, ta delikatna, lekko opalizująca skóra, te pełne, kształtne usta… To wszystko wołało do niej. Czuła, jakby jakaś niewidzialna siła przyciągała ją do niego. Czuła, że może mu całkowicie zaufać.
− Jestem Mark − powiedział spokojnie, udając, że nie słyszy irytacji w jej głosie.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że od kiedy chłopak się przedstawił, nie rozmawiają po polsku. Mark czuł się pewniej w angielskim. Pewnie był jednym z turystów, których czasem widuje się na lotniskach. Tak podejrzewała, choć po polsku mówił całkiem płynnie i bez akcentu. Zastanawiało ją tylko jedno − dlaczego założył, że i ona mówi po angielsku?
Nie miała problemów z językami. Twierdziła, że urodziła się, znając większość języków świata. Bez trudu rozmawiała w co najmniej piętnastu. Podejrzewała, że nie jest to kres jej możliwości. Nie spotkała jeszcze żadnego obcokrajowca, z którym by się nie dogadała. Nie stosowała też zasady swego ojca, że do obcokrajowca należy mówić „głośno, wyraźnie, ale niekoniecznie w jego języku”. Jej umysł automatycznie przestawiał się na język rozmówcy.
− Eveline – rzuciła bez zastanowienia. Zawsze chciała mieć tak na imię. Jej poprzednie nie pasowało do „nowego” życia. Zostawiła je w domu razem z bolesnymi wspomnieniami. Teraz mogła być kim chciała. Zaczynała od nowa. W nowym miejscu, z nowym imieniem. Miała napisać nową historię swojego życia.
Mark przyglądał jej się przez chwilę zdziwiony, ale w końcu uśmiechnął się promiennie, odsłaniając równiusieńkie, białe jak śnieg zęby, które doskonale kontrastowały z jego ciemną karnacją. Dopiero teraz mogła mu się dokładnie przyjrzeć – lekko garbaty, jakby trochę za duży nos, rozczochrane, brązowe włosy, które zaczynały już wchodzić w oczy. Co jakiś czas wykonywał delikatny ruch dłonią, żeby je odgarnąć. Przede wszystkim jednak uwagę zwracały hipnotyzująco piękne, duże oczy. Miał wyraziste, męskie rysy, choć można było w nich dostrzec pewną dziecięcą łagodność. Był szczupły, ale ładnie zbudowany, pod koszulką widać było delikatny zarys wytrenowanych mięśni. Stał nonszalancko oparty o ścianę, ubrany w znoszone dżinsy i rozpiętą u góry koszulę z krótkim rękawkiem. Na głowie miał czapkę z logo jakiejś drużyny koszykarskiej. Na ramieniu trzymał torbę z laptopem. Wyglądało na to, że nic innego przy sobie nie ma. Chłopak drgnął lekko i nieznacznie kiwnął głową, kiedy za jego plecami przechodziła młodziutka, drobna dziewczyna o bursztynowych oczach.
Na twarzy Eve mimowolnie pojawił się uśmiech, a jej oczy stały się nagle bardziej zielone niż szare. Mark powoli podchodził do niej. Wyglądało, jakby bał się, że Eve mu ucieknie, ale ona nie zamierzała się nigdzie ruszać. Nawet, gdyby chciała, nie było to możliwe. Nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Była pewna, że próba ucieczki nie odniesie skutku. Czuła, że COŚ trzyma ją w miejscu i nakłania do rozmowy z nieznajomym. 
Mark stanął obok niej i zauważył, że Eve drży na całym ciele.
− Może wrócimy do hali odlotów? Chyba ci zimno − powiedział, wpatrując się w nią badawczo. W jego wzroku i wyrazie twarzy było coś dziwnego. Patrzył na nią tak, jakby ją dobrze znał.
Spojrzała za jego ramieniem w stronę swojego dawnego domu i jej twarz wykrzywił nieprzyjemny grymas.
− Chodźmy. − Usiłowała się uśmiechnąć.
Mark odwzajemnił uśmiech, potem spojrzał w stronę, w którą patrzyła wcześniej i przez jego twarz przebiegł nieznaczny cień złości. A może jej się wydawało. Kiedy ponownie na niego spojrzała, jego twarz nabrała przyjaznego wyrazu.
− Panie przodem. − Lekko się ukłonił, kiedy puszczał ją w drzwiach. 
W milczeniu weszli do hali odlotów. Eve usiadła na pierwszym z brzegu krzesełku. Mark zrzucił torbę z ramienia i usiadł dwa krzesełka dalej. Uśmiechnął się. Jego oczy były jaśniejsze niż przedtem, bardziej niebieskie.
− „Nie… wydaje mi się, to niemożliwe − pomyślała Eve.
− No więc, czemu tak spochmurniałaś, kiedy patrzyłaś w stronę miasta? − wrócił do tematu.
− Zauważyłeś? Hmmm… wiesz, co? Nie mam powodów, żeby się uśmiechać… „Są moje urodziny, a ja nie świętuję, tylko opuszczam jedyną osobę, którą kocham, żeby zacząć życie gdzie indziej. Z dala od osób, które powinny mnie kochać” − dokończyła w myślach.
− Dobra, dam ci dobry powód, żebyś się uśmiechnęła. Pochylił się w jej stronę i cichutko dokończył: −  Wszystkiego najlepszego − Uśmiechał się, jakby to, co zrobił przed chwilą, było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. − Wybacz, że nie mam kwiatka, ale kwiaciarnia jeszcze zamknięta. − Skinął głową w stronę lotniskowych sklepów.
− „Świetnie, a już myślałam, że będę miała spokój od natrętów − Eve westchnęła w duchu.
Tymczasem właśnie jeden natręt  siedział obok niej, uśmiechał się zachęcająco i najwyraźniej nie miał zamiaru zostawić jej w spokoju. 
− Skąd wiesz, że mam dzisiaj urodziny? − wydukała.
− Hmm… Jakby ci to… − zaczął niepewnie. − Zgadłem…, tak, zgadłem. Tak smutnym można być tylko w urodziny, o których nikt nie pamięta − skłamał, zadowolony, że nie musi mówić, skąd tak naprawdę o tym wie. Wiedział, że prawda wyjawiona w tej chwili spowodowałaby niechybną ucieczkę dziewczyny.
Eve spojrzała na niego podejrzliwie. Przez chwilę myślała, że to pewnie on obserwował ją od dłuższego czasu, ale szybko odrzuciła tę myśl, uznając ją za nieprawdopodobną.
− To aż tak widać? − westchnęła smutno i spuściła wzrok, a jej oczy zrobiły się znów ciemnoszare.
Na lotnisku tłum ludzi oczekujących na samoloty zaczął gęstnieć. Eveline i Mark przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mark nie wiedział, co ma zrobić. Nie wiedział, jak ją pocieszyć. Nie chciał się zbytnio spoufalać, więc nie poklepał jej po ramieniu. W końcu postanowił zmienić temat.
− Dokąd lecisz?
− Przed siebie, w sumie wszystko mi jedno, ale bilet mam do Nowego Jorku, jeśli o to pytasz − odparła spokojnie, pewna, że i tak nieznajomy nie pojmie jej rozterek.
− To tak jak ja − Mark się uśmiechnął. − Wiesz co? Tak sobie pomyślałem… − Eve spojrzała na niego pytająco. − Znam obsługę tego lotu. Załatwię, że będziemy siedzieć razem. Dobrze mi się z tobą rozmawia, a i tobie przydałaby się chyba bratnia dusza w tej sytuacji, co? − Szturchnął ją delikatnie łokciem w bok.
− Yyyyy…. Dobrze, chyba tak… − odarła Eve, nie do końca pewna tego, czy Mark jest jej bratnią duszą. COŚ jednak mówił jej, że nie powinna odmawiać, że Mark może się okazać idealnym rozwiązaniem na długą, sprzyjającą rozmyślaniom podróż. Jego gadatliwość mogła ją odciągnąć od niepotrzebnego roztrząsania tego, co już było i czego nie da się cofnąć. Poza tym Mark jej się podobał. Dlaczego właściwie miałaby rezygnować z podróży w towarzystwie miłego przystojniaka?
Nagle Mark poderwał się z krzesła, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym.  Spojrzała na niego pytająco.
− Zaraz wracam, znajoma mnie wzywa, potrzebuje mnie. Nigdzie się stąd nie ruszaj − powiedział i zniknął.
Eve była pewna, że już go nie zobaczy. Też mi pretekst „znajoma mnie potrzebuje… teraz!” − tak jakby była w stanie na odległość go przywołać, przecież to nie jest możliwe. To, że ona zawsze wiedziała, kiedy jej brat ma kłopoty, to było co innego. Byli rodzeństwem. Mieli urodziny tego samego dnia, choć on urodził się rok później.  Ich relacje musiały być inne niż Marka i jakiejś dziewczyny, przepraszam „znajomej”, jak ją określił. Nie wiedziała czemu, ale myśl o tym, że Mark nie wróci i że zostawił ją dla innej kobiety, napawała ją smutkiem i… obecność drugiego uczucia była dziwna i zupełnie nielogiczna, biorąc pod uwagę to, że znali się mniej więcej od dwóch godzin. 
Eve zauważyła, że Mark zostawił torbę z laptopem.
− „Dziwne” −  pomyślała. − I co ja niby mam zrobić z tą torbą, jeśli on nie wróci? Przecież nie wezmę jej jako swojej do samolotu… chyba nie pozostaje mi nic innego, jak poczekać na niego. Jeśli wróci tak jak obiecał, może być ciekawie. Przecież chciałam poznać nowych ludzi. Nie mam nic do stracenia”.
Eve bezmyślnie obserwowała ludzi na lotnisku. Najbliżej niej stała jakaś rodzina. Matka, ojciec i dwóch małych chłopców. Dzieci aż podskakiwały z przejęcia. Eve mimowolnie przysłuchiwała się ich rozmowie.
− Będziemy lecieć samolotem? − zapytał starszy chłopiec. Mógł mieć najwyżej cztery latka. 
− Tak synku − odpowiedział spokojnie tata.
− A dlaczego samoloty latają?
− Bo mają skrzydła.
− I machają nimi jak ptaki?
− Nie synku, samoloty nie machają skrzydłami. Samoloty mają silniki, więc nie muszą machać skrzydłami.
− Silniki? Jak w naszym aucie?
− Tak. Takie jak w naszym aucie.
− Aaaaaaa − w głosie malucha słychać było aprobatę i podziw.
Rodzice uśmiechnęli się i spojrzeli na siebie.
Eve patrzyła na nich zafascynowana.
− „Więc tak powinna się zachowywać kochająca rodzina? − myślała. − „Piękny obrazek”.
Zamyśliła się. Słowo „rodzina” przywodziło jej na myśl tylko jedną osobę − brata, który pewnie jeszcze spał w tym okropnym domu niedaleko lotniska. Wiedziała, że musi go stamtąd wyciągnąć.  Jak to zrobić, żeby w ciągu roku w Nowym Jorku zarobić tyle pieniędzy, żeby być w stanie ściągnąć tam brata i uwolnić go z tego więzienia, jakim był dla nich dom rodzinny? Wiedziała, że zrobi wszystko, co będzie musiała, żeby mu pomóc. Tylko, co to znaczy WSZYSTKO?

Czas mijał zadziwiająco szybko. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!