Pamięci dziadka
Augusta, który opowiadał najlepsze bajki na świecie
“There is power in controlling something that
can do so much damage - in controlling something, period.”
― Veronica Roth, Divergent
Zegar wybił północ. Był 10 lipca − jej osiemnaste urodziny.
Od dawna wiedziała, co dziś zrobi. Czekała na ten dzień, jakby miał być dla
niej zbawieniem. W przeciwieństwie do swoich kolegów i koleżanek nie planowała
wielkiej, hucznej imprezy. W zasadzie, to i tak nie miała kogo zaprosić na tę
potencjalną imprezę. Jej klasa liczyła trzydzieścioro sześcioro osób, ale
wiedziała, że większość z nich jej nie lubi. Wszyscy tylko udawali, jakby
istniała jakaś niewidzialna siła, która pchała ich do niej. Nikt jej nie lubił
tak po prostu, za to, kim jest, za to, jaka jest. Wiedziała o tym. Była tego
pewna. Jej wewnętrzny głos, przez większość nazywany intuicją, a na który ona
mówiła COŚ, mówił jej, że ci ludzie nie są przy niej bezinteresownie. Chcieli
czegoś dla siebie. Zawsze. Intencje ludzi nie były czyste. Nigdy. Zwłaszcza
mężczyzn. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie było tego widać. Za
zainteresowaniem jej osobą zawsze stał jakiś ukryty powód. Musiał być.
COŚ jeszcze nigdy jej nie zawiódł, zawsze miał rację. Była
pewna, że i w tej kwestii się nie myli. Jedyną osobą, która ją naprawdę
kochała, był jej młodszy brat, śpiący teraz za ścianą z podkulonymi nogami na
zbyt krótkim łóżku.
Tak, osiemnastka…. Od dziś zgodnie z polskim prawem była
dorosła, mogła nareszcie robić to, na co miała ochotę. Na to właśnie czekała.
Na możliwość opuszczenia domu rodzinnego bez konsekwencji, bez strachu przed
pościgiem policji. Wiedziała, że nie ścigają pełnoletnich, ale uciekającego z
domu małolata zawsze doprowadzali na miejsce.
Przez chwilę leżała w łóżku, patrząc się po ciemku w sufit,
który wydawał się być dużo za nisko. Wszyscy poza nią jeszcze spali. Zza ściany
słyszała miotającego się w niespokojnym śnie brata, a z dalszego pokoju
dochodziło miarowe chrapanie ojca. Znów nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś
ją obserwuje. Czuła na sobie czyjś wzrok, ale w pokoju nie było nikogo poza
bzyczącą, natrętną muchą. Westchnęła i usiadła na łóżku, przecierając oczy.
Zapaliła starą lampkę stojącą na biurku. Słabe światło żarówki wystarczało do
oświetlenia całej dostępnej w tym pomieszczeniu przestrzeni. Ledwo mieściło się tu łóżko, malutkie
biureczko i komoda. Mikroskopijnego lufciku pod sufitem nie można było nawet
nazwać oknem. Powietrze w pokoju było wilgotne i zatęchłe. Nie było żadnego
przewiewu.
Spod poduszki wyjęła wysłużony pamiętnik i narysowała grubą
kreskę, żeby oddzielić to, co było, od tego, co będzie. W ten sposób wyzerowała
swoje życie. Postanowiła nie rozpamiętywać tego, co ją dotychczas spotkało, i z
niecierpliwością czekała na to, co miało nastąpić. Przecież teraz już będzie
dobrze. Nie mogło być źle cały czas. Przecież wszyscy mówili, że w życiu są
górki i dołki. Miała wrażenie, że w jej życiu do tej pory był jeden wielki dół.
Zastanawiała się, czy nie sięgał aż na antypody...
„Rów Mariański już był, teraz będą
Himalaje” − pomyślała i uśmiechnęła
się do siebie w duchu. COŚ także się uśmiechnął.
Wstała z łóżka i powoli podeszła do starej komody wciśniętej
w róg tej żałosnej namiastki pokoju nastolatki. Otworzyła pierwszą szufladę.
Leżało tam zaledwie kilka rzeczy, które nie zajmowały nawet połowy dostępnej
przestrzeni. Pogrzebała chwilę i wyjęła swoje ulubione ubranie. Resztę rzeczy
rzuciła na łóżko. Powoli ubrała się, po czym spakowała do małej walizki
wszystko, co miała. Na wierzchu położyła pamiętnik. Zgasiła lampkę, otworzyła
drzwi i wyszła na ciemny korytarz. W ręku trzymała kopertę. Patrzyła na nią
chwilę, po czym westchnęła, pogrzebała w kieszeni spodni i wyjęła niesamowity,
lazurowy kamień, który lekko opalizował mimo całkowitych ciemności panujących w
korytarzu. Chwilę mu się przyglądała, po czym trzymając go w półotwartej dłoni,
chuchnęła na niego, tak jak się chucha na znalezioną jednogroszówkę, żeby przyniosła
szczęście. Wrzuciła kamień do koperty i zakleiła ją. Podeszła do drzwi, zbyt
wąskich jak na drzwi do pokoju, i wsunęła pod nie kopertę. Za drzwiami jej brat
po raz kolejny niespokojnie wiercił się na łóżku. Rozejrzała się raz jeszcze, jakby chciała
zapamiętać każdy szczegół tego pomieszczenia. Dziś miała to wszystko zostawić
na zawsze. Miała tu nigdy nie wrócić. Uśmiechnęła się do siebie. Tak, o to
właśnie chodziło. Na palcach przeszła korytarz i znalazła się u drzwi
wejściowych. Szybko wsunęła nogi w buty, przekręciła klucz i pchnęła drzwi.
Wyszła z domu.
Na ulicy odetchnęła świeżym powietrzem. Był środek nocy, ale
było ciepło. Nie spieszyło się jej, znała dokładnie drogę na lotnisko. To było
zaledwie kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut spacerkiem od jej domu. Czasem
tam chadzała. Lubiła patrzeć na odlatujące samoloty, które codziennie po
kilkadziesiąt razy przelatywały nad jej domem, niemiłosiernie hałasując. Postanowiła pójść pieszo. Po raz ostatni chciała przejść się po
rodzinnym mieście. Szła powoli, rozkoszując się każdą sekundą spokoju. Ciągnęła
za sobą cały swój dobytek – malutką walizkę na kółkach. W kieszeni spodni miała
wszystkie pieniądze, które do tej pory uzbierała. Wiedziała, że to wystarczy.
Szła tą drogą wiele razy, ale dopiero dziś zaczęła widzieć
ją naprawdę. Minęła boisko po prawej, potem mały sklepik z niebieskim dachem po
lewej. Szła wolno, noga za nogą, niemal celebrując każdy następny krok i
ciesząc się narastającym poczuciem wolności. Wsłuchiwała się w monotonny turkot
kółek walizki na nierównym chodniku. W końcu dowlokła się do lotniska i kupiła
bilet w jedną stronę. Nawet nie bardzo się zastanawiała, gdzie pojedzie. Przy
kasie jej usta same wypowiedziały nazwę miejsca docelowego. Chciała wyjechać
jak najdalej od tego miejsca, które chyba powinna nazywać domem, ale które
nigdy DOMEM nie było… Przecież DOM to miejsce, do którego chce się wracać,
które daje poczucie bezpieczeństwa. To przystań strudzonego wędrowca. Ona czuła
się bezpiecznie zawsze wtedy, kiedy z niego wychodziła. Nigdy nie czuła się w
nim dobrze.
W hali lotniska było prawie pusto. Po lewej zauważyła
zakochaną parę. Skądś wiedziała, że lecą w podróż poślubną. Byli bardzo
przejęci, co chwilę się całowali i przytulali. Poczuła ukłucie zazdrości. Ona
nigdy nikogo takiego nie miała. Nikt jej nigdy nie całował, nie przytulał w TEN
sposób. W ich gestach widać było miłość.
Po prawej z kolei żywo gestykulując, rozmawiało kilku
biznesmenów z Chin. Zapewne wracali z jakiegoś ważnego biznesowego spotkania,
które nie potoczyło się po ich myśli. Byli bardzo poruszeni i przypuszczalnie
obmyślali strategię na kolejne spotkania.
Jej samolot miał odlecieć dopiero za cztery godziny. Nie
mogła nawet przejść teraz do hali odlotów, ponieważ przy okienku odprawy nikogo
jeszcze nie było. Wszystkie lotniskowe sklepy były zamknięte. Usiadła więc na
jednym z krzesełek pod ścianą. Była ubrana w niebieskie, wysłużone dżinsy,
tenisówki i koszulkę z jakimś nic nieznaczącym napisem. Jej długie,
kruczoczarne włosy miękko opadały na ramiona. Oddychała płytko, z przejęciem,
jakby była czymś podekscytowana. Jej serce biło za to spokojnym, miarowym
rytmem, charakterystycznym dla kogoś, kto wie, co robi, i jest w stu procentach
pewien swojej decyzji. Wzrok miała wbity w ziemię, a w rękach ściskała kurczowo
bilet do wolności, do nowego życia, choć wszystkim innym wydawało się, że jest
to zwykły bilet na samolot. Przeczytała po raz kolejny napis na bilecie − New
York. „Tam właśnie musisz polecieć” − tak podpowiedział jej wewnętrzny głos
przy kasie. Podniosła wzrok znad biletu i spojrzała w dal. Przez chwilę
siedziała bez ruchu, w końcu westchnęła i wstała z krzesełka. Nie mogła tak
bezczynnie siedzieć. Narastało w niej podniecenie związane z ucieczką. Czuła
się trochę tak, jakby uciekała z więzienia. A może faktycznie tak było?
Nie zastanawiała się, gdzie idzie. Ciągnęła za sobą walizkę.
Znalazła się przy płocie lotniska. Wiał chłodny wiatr, powietrze miało typową
dla lipcowej nocy ciepłą temperaturę. Na płycie lotniska samoloty lądujące i przygotowujące
się do startu mieszały się z maszynami obsługi naziemnej w sposób, który z
początku przyprawiał ją o ból głowy, ale po dłuższym przyglądaniu się
zauważyła, jak bardzo uporządkowane i przemyślane są te ruchy. Jakby jakiś
wzięty choreograf mocno się natrudził, przygotowując taki układ, w którym
wszystkie te wielkie maszyny wyglądały niezwykle harmonijnie.
Czerwono-pomarańczowa tarcza słońca zaczęła się wyłaniać
znad horyzontu i oświetliła płytę lotniska. „Sto lat, dziś dostajesz
najważniejszy prezent urodzinowy w życiu” − pomyślała. Tak, tak wyglądały jej
urodziny. Miała je spędzić na lotnisku, a wymarzonym prezentem miała być
ucieczka z domu. Westchnęła.
− Czy coś się stało? − odezwał się męski głos za jej
plecami.
Odwróciła się powoli. Już od pewnego czasu miała wrażenie,
że ktoś ją obserwuje. Nie tylko tu, na lotnisku, ale nawet w domu. Miała
wrażenie, że ktoś jej pilnuje. Chciała myśleć, że to Anioł Stróż wreszcie sobie
o niej przypomniał, ale niewiele na to wskazywało. Wolała nie znać prawdy, nie
chciała wiedzieć, kto ją właściwie obserwował i dlaczego.
Teraz COŚ podpowiadał, że powinna się odwrócić i
odpowiedzieć, bo rozmówca nie da za wygraną.
− Nic − rzuciła niecierpliwym tonem przez ramię.
− Jesteś pewna? − naciskał zniecierpliwiony rozmówca.
Podniosła wzrok, żeby przyjrzeć się natrętowi. Wydawał się
jej znajomy, ale nie wiedziała, skąd go zna, więc porzuciła tę myśl. Jej
ciemnoszare oczy zaczęły uważnie badać jego twarz i sylwetkę. Był całkiem
przystojny. Miał delikatną, południową urodę. Młody, najwyżej kilka lat starszy
od niej, wysoki brunet o szaro-niebieskich oczach. Jego twarz i sylwetka, jego
wzrok, to, jak na nią patrzył… Podświadomie pragnęła się do niego zbliżyć. Z
drugiej strony bała się, że będzie taki, jak wszyscy inni. Wszyscy chcieli jej
bliskości, ale nie wiedziała, dlaczego. Nikomu na niej nie zależało. Nikomu
poza… Na wspomnienie brata w jej oczach stanęły łzy. Nie mogła go zabrać ze
sobą. Nie teraz. Dla niego było za wcześnie.
Poczuła na sobie niecierpliwy wzrok mężczyzny stojącego
obok. Czekał na odpowiedź. Nie pamiętała pytania. Pamiętała, że uderzyła ją
jego bezpośredniość.
− Przepraszam, ale kiedy przeszliśmy na ty? − zapytała,
nerwowo krzyżując ręce na piersi. Nie bardzo wiedziała, jak wygonić chłopaka z
własnej głowy. Te błyszczące oczy, ta delikatna, lekko opalizująca skóra, te
pełne, kształtne usta… To wszystko wołało do niej. Czuła, jakby jakaś
niewidzialna siła przyciągała ją do niego. Czuła, że może mu całkowicie zaufać.
− Jestem Mark − powiedział spokojnie, udając, że nie słyszy
irytacji w jej głosie.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że od kiedy chłopak
się przedstawił, nie rozmawiają po polsku. Mark czuł się pewniej w angielskim.
Pewnie był jednym z turystów, których czasem widuje się na lotniskach. Tak
podejrzewała, choć po polsku mówił całkiem płynnie i bez akcentu. Zastanawiało
ją tylko jedno − dlaczego założył, że i ona mówi po angielsku?
Nie miała problemów z językami. Twierdziła, że urodziła się,
znając większość języków świata. Bez trudu rozmawiała w co najmniej piętnastu.
Podejrzewała, że nie jest to kres jej możliwości. Nie spotkała jeszcze żadnego
obcokrajowca, z którym by się nie dogadała. Nie stosowała też zasady swego
ojca, że do obcokrajowca należy mówić „głośno, wyraźnie, ale niekoniecznie w
jego języku”. Jej umysł automatycznie przestawiał się na język rozmówcy.
− Eveline – rzuciła bez zastanowienia. Zawsze chciała mieć
tak na imię. Jej poprzednie nie pasowało do „nowego” życia. Zostawiła je w domu
razem z bolesnymi wspomnieniami. Teraz mogła być kim chciała. Zaczynała od
nowa. W nowym miejscu, z nowym imieniem. Miała napisać nową historię swojego
życia.
Mark przyglądał jej się przez chwilę zdziwiony, ale w końcu
uśmiechnął się promiennie, odsłaniając równiusieńkie, białe jak śnieg zęby,
które doskonale kontrastowały z jego ciemną karnacją. Dopiero teraz mogła mu
się dokładnie przyjrzeć – lekko garbaty, jakby trochę za duży nos,
rozczochrane, brązowe włosy, które zaczynały już wchodzić w oczy. Co jakiś czas
wykonywał delikatny ruch dłonią, żeby je odgarnąć. Przede wszystkim jednak
uwagę zwracały hipnotyzująco piękne, duże oczy. Miał wyraziste, męskie rysy,
choć można było w nich dostrzec pewną dziecięcą łagodność. Był szczupły, ale
ładnie zbudowany, pod koszulką widać było delikatny zarys wytrenowanych mięśni.
Stał nonszalancko oparty o ścianę, ubrany w znoszone dżinsy i rozpiętą u góry
koszulę z krótkim rękawkiem. Na głowie miał czapkę z logo jakiejś drużyny
koszykarskiej. Na ramieniu trzymał torbę z laptopem. Wyglądało na to, że nic innego
przy sobie nie ma. Chłopak drgnął lekko i nieznacznie kiwnął głową, kiedy za
jego plecami przechodziła młodziutka, drobna dziewczyna o bursztynowych oczach.
Na twarzy Eve mimowolnie pojawił się uśmiech, a jej oczy
stały się nagle bardziej zielone niż szare. Mark powoli podchodził do niej.
Wyglądało, jakby bał się, że Eve mu ucieknie, ale ona nie zamierzała się
nigdzie ruszać. Nawet, gdyby chciała, nie było to możliwe. Nogi miała ciężkie
jak z ołowiu. Była pewna, że próba ucieczki nie odniesie skutku. Czuła, że COŚ
trzyma ją w miejscu i nakłania do rozmowy z nieznajomym.
Mark stanął obok niej i zauważył, że Eve drży na całym
ciele.
− Może wrócimy do hali odlotów? Chyba ci zimno − powiedział,
wpatrując się w nią badawczo. W jego wzroku i wyrazie twarzy było coś dziwnego.
Patrzył na nią tak, jakby ją dobrze znał.
Spojrzała za jego ramieniem w stronę swojego dawnego domu i
jej twarz wykrzywił nieprzyjemny grymas.
− Chodźmy. − Usiłowała się uśmiechnąć.
Mark odwzajemnił uśmiech, potem spojrzał w stronę, w którą
patrzyła wcześniej i przez jego twarz przebiegł nieznaczny cień złości. A może
jej się wydawało. Kiedy ponownie na niego spojrzała, jego twarz nabrała
przyjaznego wyrazu.
− Panie przodem. − Lekko się ukłonił, kiedy puszczał ją w
drzwiach.
W milczeniu weszli do hali odlotów. Eve usiadła na pierwszym
z brzegu krzesełku. Mark zrzucił torbę z ramienia i usiadł dwa krzesełka dalej.
Uśmiechnął się. Jego oczy były jaśniejsze niż przedtem, bardziej niebieskie.
− „Nie… wydaje mi się, to niemożliwe” − pomyślała Eve.
− No więc, czemu tak spochmurniałaś, kiedy patrzyłaś w
stronę miasta? − wrócił do tematu.
− Zauważyłeś? Hmmm… wiesz, co? Nie mam powodów, żeby się
uśmiechać… „Są moje urodziny, a ja
nie świętuję, tylko opuszczam jedyną osobę, którą kocham, żeby zacząć życie
gdzie indziej. Z dala od osób, które
powinny mnie kochać” − dokończyła w myślach.
− Dobra, dam ci dobry powód, żebyś się uśmiechnęła. Pochylił
się w jej stronę i cichutko dokończył: −
Wszystkiego najlepszego − Uśmiechał się, jakby to, co zrobił przed
chwilą, było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. − Wybacz, że nie mam
kwiatka, ale kwiaciarnia jeszcze zamknięta. − Skinął głową w stronę
lotniskowych sklepów.
− „Świetnie, a już
myślałam, że będę miała spokój od natrętów”
− Eve westchnęła w duchu.
Tymczasem właśnie jeden natręt siedział obok niej, uśmiechał się zachęcająco
i najwyraźniej nie miał zamiaru zostawić jej w spokoju.
− Skąd wiesz, że mam dzisiaj urodziny? − wydukała.
− Hmm… Jakby ci to… − zaczął niepewnie. − Zgadłem…, tak, zgadłem.
Tak smutnym można być tylko w urodziny, o których nikt nie pamięta − skłamał,
zadowolony, że nie musi mówić, skąd tak naprawdę o tym wie. Wiedział, że prawda
wyjawiona w tej chwili spowodowałaby niechybną ucieczkę dziewczyny.
Eve spojrzała na niego podejrzliwie. Przez chwilę myślała,
że to pewnie on obserwował ją od dłuższego czasu, ale szybko odrzuciła tę myśl,
uznając ją za nieprawdopodobną.
− To aż tak widać? − westchnęła smutno i spuściła wzrok, a
jej oczy zrobiły się znów ciemnoszare.
Na lotnisku tłum ludzi oczekujących na samoloty zaczął
gęstnieć. Eveline i Mark przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mark nie wiedział,
co ma zrobić. Nie wiedział, jak ją pocieszyć. Nie chciał się zbytnio spoufalać,
więc nie poklepał jej po ramieniu. W końcu postanowił zmienić temat.
− Dokąd lecisz?
− Przed siebie, w sumie wszystko mi jedno, ale bilet mam do
Nowego Jorku, jeśli o to pytasz − odparła spokojnie, pewna, że i tak nieznajomy
nie pojmie jej rozterek.
− To tak jak ja − Mark się uśmiechnął. − Wiesz co? Tak sobie
pomyślałem… − Eve spojrzała na niego pytająco. − Znam obsługę tego lotu.
Załatwię, że będziemy siedzieć razem. Dobrze mi się z tobą rozmawia, a i tobie
przydałaby się chyba bratnia dusza w tej sytuacji, co? − Szturchnął ją
delikatnie łokciem w bok.
− Yyyyy…. Dobrze, chyba tak… − odarła Eve, nie do końca
pewna tego, czy Mark jest jej bratnią duszą. COŚ jednak mówił jej, że nie
powinna odmawiać, że Mark może się okazać idealnym rozwiązaniem na długą,
sprzyjającą rozmyślaniom podróż. Jego gadatliwość mogła ją odciągnąć od
niepotrzebnego roztrząsania tego, co już było i czego nie da się cofnąć. Poza
tym Mark jej się podobał. Dlaczego właściwie miałaby rezygnować z podróży w
towarzystwie miłego przystojniaka?
Nagle Mark poderwał się z krzesła, jakby przypomniał sobie o
czymś bardzo ważnym. Spojrzała na niego
pytająco.
− Zaraz wracam, znajoma mnie wzywa, potrzebuje mnie. Nigdzie
się stąd nie ruszaj − powiedział i zniknął.
Eve była pewna, że już go nie zobaczy. Też mi pretekst
„znajoma mnie potrzebuje… teraz!” − tak jakby była w stanie na odległość go
przywołać, przecież to nie jest możliwe. To, że ona zawsze wiedziała, kiedy jej
brat ma kłopoty, to było co innego. Byli rodzeństwem. Mieli urodziny tego
samego dnia, choć on urodził się rok później.
Ich relacje musiały być inne niż Marka i jakiejś dziewczyny, przepraszam
„znajomej”, jak ją określił. Nie wiedziała czemu, ale myśl o tym, że Mark nie
wróci i że zostawił ją dla innej kobiety, napawała ją smutkiem i… obecność
drugiego uczucia była dziwna i zupełnie nielogiczna, biorąc pod uwagę to, że
znali się mniej więcej od dwóch godzin.
Eve zauważyła, że Mark zostawił torbę z laptopem.
− „Dziwne” −
pomyślała. − „I co ja niby mam
zrobić z tą torbą, jeśli on nie wróci? Przecież nie wezmę jej jako swojej do samolotu… chyba nie pozostaje mi nic
innego, jak poczekać na niego. Jeśli wróci
tak jak obiecał, może być ciekawie. Przecież chciałam poznać nowych ludzi. Nie
mam nic do stracenia”.
Eve bezmyślnie obserwowała ludzi na lotnisku. Najbliżej niej
stała jakaś rodzina. Matka, ojciec i dwóch małych chłopców. Dzieci aż
podskakiwały z przejęcia. Eve mimowolnie przysłuchiwała się ich rozmowie.
− Będziemy lecieć samolotem? − zapytał starszy chłopiec.
Mógł mieć najwyżej cztery latka.
− Tak synku − odpowiedział spokojnie tata.
− A dlaczego samoloty latają?
− Bo mają skrzydła.
− I machają nimi jak ptaki?
− Nie synku, samoloty nie machają skrzydłami. Samoloty mają
silniki, więc nie muszą machać skrzydłami.
− Silniki? Jak w naszym aucie?
− Tak. Takie jak w naszym aucie.
− Aaaaaaa − w głosie malucha słychać było aprobatę i podziw.
Rodzice uśmiechnęli się i spojrzeli na siebie.
Eve patrzyła na nich zafascynowana.
− „Więc tak powinna się zachowywać kochająca rodzina?” − myślała. − „Piękny obrazek”.
Zamyśliła się. Słowo „rodzina” przywodziło jej na myśl tylko
jedną osobę − brata, który pewnie jeszcze spał w tym okropnym domu niedaleko
lotniska. Wiedziała, że musi go stamtąd wyciągnąć. Jak to zrobić, żeby w ciągu roku w Nowym
Jorku zarobić tyle pieniędzy, żeby być w stanie ściągnąć tam brata i uwolnić go
z tego więzienia, jakim był dla nich dom rodzinny? Wiedziała, że zrobi
wszystko, co będzie musiała, żeby mu pomóc. Tylko, co to znaczy WSZYSTKO?
Czas mijał zadziwiająco szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!