Me

Me

środa, 30 stycznia 2013

Zwierciadła 23 - Jogging

Świt zaglądał do pokoju nieśmiałym światłem. Promienie odbite od lazurowego kamienia leżącego na parapecie tańczyły na przeciwległej ścianie.
Eve powoli otworzyła oczy i przeciągnęła się. Rozejrzała się dookoła. Mark leżał wyciągnięty, z głową wspartą na ramieniu i przypatrywał się jej. 
− Dawno wstałeś? − zapytała, przecierając oczy.
− Kilka minut temu. − Mark obdarzył ją najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. Ścisnęło ją w gardle.
− Czemu mnie nie obudziłeś? − Wydęła usta.
− Bo ślicznie wyglądasz, jak śpisz. − Mark ponownie się wyszczerzył, po czym spoważniał i dodał: – Jest szósta rano. Za pół godziny idziemy na jogging, pamiętasz? Trzeba się szybko ogarnąć, zjeść coś na śniadanie i lecimy. Nie wiem, jaki masz plan, szczerze powiedziawszy…
− Będziemy biegać po Central Parku, gdzie nogi poniosą. Trasę wymyślę po drodze − powiedziała, przerywając Markowi w pół zdania. Wiedziała, że nie o to chciał zapytać, ale bała się mówić otwarcie o swoich obawach w domu. Dalej miała wrażenie, że Evan ich nieustannie podsłuchuje. Mark ciągle o tym zapominał. Tyle lat czuł się tu swobodnie, że nie mógł się teraz przyzwyczaić do tego, że musi zachować powściągliwość w wyrażaniu swoich poglądów. W jej domu było to normalne. Tylko z Ryanem mogła swobodnie rozmawiać. I zawsze robili to poza domem. Wychodzili pod pozorem pójścia na spacer, do sklepu, albo do biblioteki.
Eve podniosła się z łóżka i poszła do łazienki odrobinę się obmyć, po czym razem z Markiem udali się do kuchni, gdzie krzątał się już Evan.
− Cześć, gotowi na poranny jogging? − zapytał, wręczając im szklanki z jakimś płynem. − Moja autorska mieszanka minerałów i składników odżywczych. Całą noc ją opracowywałem.
Mark spojrzał niepewnie na Eve. Wiedzieli, że nie mogą odmówić, tak żeby nie wzbudzać podejrzeń. COŚ mówił Eve, że może to spokojnie wypić, skinęła więc głową na Marka, po czym wzięła od Evana szklankę i wypiła zawartość duszkiem.
− Bleeee, ale słodkie. − Wzdrygnęła się.
Mark wypił zawartość swojej szklanki i z ulgą zauważył, że Evan nalewa sobie napoju z tego samego dzbanka i także wypija.
− Masz rację, Eveline, paskudnie słodkie. Wczoraj wieczorem wydawało się być smaczniejsze... − tłumaczył się Evan z miną niewiniątka. − Może dlatego, że wcześniej piłem wino.
− To co? Idziemy? − zapytała Eve i nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę windy.
− Przecież jeszcze nie ma wpół do siódmej − wydukał zaskoczony Evan i spojrzał Eve w oczy. Tylko na to czekała. Zajrzała do jego wspomnień, ale nie miała czasu ich analizować. Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie.
− I co z tego? − Mark przerwał ciszę.
− Jesteśmy w komplecie, zjedliśmy specjalnie przygotowane śniadanie. Na co czekać? − Eve czuła, że coś jest nie tak. Wiedziała, że Mark też coś podejrzewa. Jego głos był napięty.
− Właśnie, chodźmy − powiedział z przesadnym entuzjazmem Mark i popchnął Evana w stronę windy.
Tego ranka winda hałasowała znacznie bardziej niż zwykle, a może to grobowa cisza, która nagle zapadła, potęgowała to wrażenie, może to napięcie, które dało się wyczuć między Evanem a Eve i Markiem powodowało, że winda jechała głośniej.
Kiedy wyszli na dwór, rześkie powietrze wywiało z ich głów wszelkie wątpliwości. Krew zaczęła szybciej krążyć w ich żyłach. Eve myślała tylko o jednym − jak przyprzeć Evana do muru, żeby zdradził im plany Kristen i Marcusa. Po tym, co przed chwilą zobaczyła w jego wspomnieniach, coś zaczęło jej świtać.  Niestety nie miała jak i kiedy skonsultować tego z Markiem.
Chłodnawe poranne powietrze zaczynało się jej dawać we znaki, więc zarządziła bieg i ruszyła przed siebie, żeby się rozgrzać. Biegli przez jakiś czas, nie zatrzymując się.
W Eve narastało poczucie, że grozi im niebezpieczeństwo. Zwolniła i odwróciła się. Zdążyła zobaczyć, jak jakaś kobieta wciąga Marka w pobliskie krzaki. Chciała pobiec mu na ratunek, ale w tym samym momencie Evan zwalił ją z nóg i przygwoździł do ziemi. Była przerażona. Jogging był jej pomysłem, a teraz przez nią Mark znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wiedziała, że jeśli coś mu się stanie, nigdy sobie nie wybaczy. Próbowała się wyrwać Evanowi, ale był od niej znacznie silniejszy.
− Myślałaś, że mnie przechytrzysz? − dyszał.
− Puść mnie − wycedziła przez zęby.
− Że zdołasz mi przeszkodzić? Że nie osiągnę tego, co planowałam? − Był coraz bardziej wściekły, a jego głos był wyższy. Za wysoki. Mówił, jakby był kobietą. To nie on mówił! To Kristen mówiła przez niego!
− PUŚĆ MNIE! − Eve syknęła ponownie, a chwilę później Evan ją spoliczkował.
− Do tej pory szło mi świetnie! Aż pojawiłaś się TY! Ty umiesz tylko psuć! Nie dziwię się, że twoi rodzice nie mogli się pogodzić z twoim istnieniem. Ty jesteś najgorszym sennym koszmarem!
Eve skupiła się najmocniej, jak potrafiła. Musiała przełamać iluzję Kristen. Musiała nałożyć nową, silniejszą iluzję na Evana i zmusić go do wyjawienia planu.
Poczuła kopnięcie w brzuch. Skuliła się.
Nad horyzontem pojawiła się na ułamek sekundy purpurowa łuna.
− P U Ś Ć!!!   M N I E!!! − Zabrzmiało jak rozkaz, którego nie sposób nie wykonać. Uścisk Evana się rozluźnił. − A teraz powiedz mi, jaki konkretnie masz plan i co chcesz właściwie zrobić? Czemu chcesz skrzywdzić ludzi? I do czego ja ci jestem potrzebna?
− Mam swój plan, który jest znacznie szerszy, niż możesz to pojąć − wysapał. − A co do ludzi − mnie oni nie interesują. To nie moja sprawa. ON uważa, że nie są godni życia wśród nieśmiertelnych istot takich jak my − mówił, jak w transie. Eve zrozumiała, że „ON” odnosi się do tego, kto kierował Kristen. Do Marcusa.
− I dlatego zabiłeś Kathy?
Evanem wstrząsnął dreszcz. Na chwilę Eve zobaczyła w jego oczach smutek i żal, ale po sekundzie jego oczy stały się puste. Znów był pod wpływem iluzji Kristen.
− Nie zabiłam jej, nas nie można zabić. Sama się zabiła w momencie, kiedy pokochała Evana, kiedy oddała mu duszę. Mogła się ocalić, przystając do nas, dzieląc z nami ideały…  − Eve wiedziała, że Kristen znów mówi o tym samym Marcusie.
− Ideały?! Chyba koszmary! Jesteś chora! − krzyknęła z odrazą, zwracając się bezpośrednio do Kristen i zrzuciła Evana z siebie. − Naprawdę myślałaś, że ci pomogę, że wykorzystam iluzje do oszukania i zniewolenia tylu tysięcy osób? Naprawdę myślałaś, że Mark do ciebie wróci? Czy liczyłaś na to, że go po raz kolejny opętasz swoimi wizjami? Jak właściwie chciałaś to osiągnąć?
Evan uśmiechnął się złowieszczo. A w jego myślach przez ułamek sekundy pojawiła się twarz Ryana.
− Przecież Ryan ma opanowaną tylko telekinezę i umie wpływać na decyzje… − dukała Eveline. − Nie… − Nagle ją oświeciło, że przy Ryanie jej iluzje były zawsze silniejsze, doskonalsze. − Ryan jest wzmacniaczem! Potrafi z każdego z nas uczynić mistrza. W ten sposób chciałaś zawładnąć umysłami ludzi, przy pomocy mojej i Ryana. Ja miałam tworzyć iluzję. Zbudowałabyś imperium. Tak?
„Tylko dlaczego przejmujesz się ludźmi. Oni nic nie znaczą w porównaniu z nami. Dlaczego chcesz ich zniewolić iluzją, a nie pozwolić na to, żeby po prostu sobie żyli. Dlaczego ich po prostu nie uczynisz poddanymi?” −  rozważała w myślach Eve.
Na niebie pojawiły się ciężkie, burzowe chmury. Zrobiło się ciemno jak w nocy. Niebo rozświetliły błyskawice i lunął deszcz. W ciągu sekundy ubranie Eve przemokło całkowicie.
Wiedziała, że to nie jej iluzja. Traciła kontrolę. Kristen się przez nią przebijała.
Nad horyzontem pojawiła się na ułamek sekundy purpurowa łuna.
Chmury nagle zniknęły. Na niebie znów świeciło słońce i nie było śladu po deszczu. Ubranie Eve było całkowicie suche.
Evan uśmiechał się triumfalnie.
− Tak, taki jest plan − powiedział. − I wiesz, co? Nikt mi nie przeszkodzi! A wiesz, czemu? Bo nikt się nie odważy. Zobaczysz. Tylko uważaj, bo może się okazać, że nie jesteś po właściwej stronie! To, że przez chwilę mnie przechytrzyłaś, nie znaczy, że zawsze ci się będzie udawać − przerwał na chwilę, nasłuchując. − No, już niedługo.
− Eveline! NIE!!! – Mrożący krew w żyłach krzyk sprawił, że Eve skamieniała. 
− Mark! − krzyknęła i rzuciła się biegiem w stronę, z której dobiegał głos. − Mark!
Mark leżał na ziemi pod drzewem. Kulił się ze strachu. Eveline podeszła do niego, ale jej nie zauważył. Rozglądał się dookoła, jakby jej nie było. Jego oczy były czarne. Całkowicie czarne. Zacisnął powieki i mamrotał pod nosem coś niezrozumiałego.
„Karen!” − krzyknęła w duchu Eveline i natychmiast usłyszała w myślach odpowiedź: „Widzę. Pomogę. Już idę, tylko ukryję Ryana”.
Mark był pod wpływem niezwykle silnej iluzji. Eve wiedziała, że żeby ją przerwać, musi znaleźć Kristen, ale nie widziała jej nigdzie.
Evan zaśmiał się złowieszczo za jej plecami.
− Masz jakieś pięć minut, zanim twój ukochany na zawsze nas opuści. Właśnie zafundowałam mu powtórkę horroru, który już raz mu sprzedałam. − Wybuchnął szyderczym śmiechem. − Porzuciłaś go, mówiąc, że nie jest nic wart. To koniec. − Zaśmiał się. Znów przemawiała przez niego Kristen.
Eve rozejrzała się dookoła. Krajobraz był zbyt doskonały. To nie było naturalne, coś tu nie grało. Eve czuła, że Kristen jest w pobliżu. Jeśli jej nie widziała, musiała być pod wpływem iluzji. Wytężyła się więc z całych sił i usiłowała zobaczyć to, co niewidzialne. Wiedziała dobrze, że każdą iluzję można przejrzeć i zobaczyć poza nią mniej lub bardziej wyraźny obraz rzeczywistości.
Zobaczyła ją. Stała nonszalancko oparta o drzewo, pod którym leżał Mark, i patrzyła się prosto w jej stronę. Eve spojrzała jej w oczy i odczytała jedno wspomnienie, które było jej w tej chwili potrzebne. Musiała tylko wiedzieć, komu Kristen oddała duszę.
Skupiła się i stworzyła najlepszą iluzję w swoim życiu.
Nad horyzontem pojawiła się na ułamek sekundy purpurowa łuna.
Kristen zbladła i osunęła się na ziemię, błagając.
Evan stał obok i nie rozumiał, co się dzieje. Podbiegł do Kristen i zaczął nią potrząsać. Iluzja otaczająca Marka i Eve zaczęła słabnąć. Kristen zwinęła się na ziemi tak jak Mark, a jej oczy stały się niemal całkowicie czarne.
− NIEEEEE!!! − krzyknął Evan i rzucił się na Eveline z pięściami. − Zatrzymaj to! Przestań.
− Za późno. Zostawił cię. Porzucił. Powiedział, że nie jesteś nic warta − mówiła Eve. Jej głos był chłodny i dziwnie obcy. Mówiła do Kristen. − Masz jakieś pięć minut, żeby się ocalić.
− Zatrzymaj to, rozumiesz? Bo…
− Bo co? Bardziej już mnie skrzywdzić nie możesz.
− Mogę. Zaraz dorwę tego… jak mu tam… − Evan znów przypominał szaleńca.
− Nikogo nie dorwiesz! − Zza kępy krzaków wyłoniła się Karen. Podbiegła do Marka i zaczęła coś do niego szeptać. Evan rzucił się na nią, ale położyła rękę na jego sercu, spojrzała mu w oczy. – Evan, wróć – powiedziała, po czym odwróciła się do Eve. − Eve, on potrzebuje ciebie. − Wskazała głową Marka. −  Ja tu nie pomogę. Nic nie wskóram. Musisz go przekonać, żeby otworzył oczy i zrozumiał, że go nie opuściłaś. Inaczej już po nim.
Evan rozglądał się nieprzytomnie po okolicy. Wyszedł spod wpływu iluzji Kristen i nie wiedział, co się z nią dzieje.
− Tylko ON może ją ocalić. Jest teraz bardzo słaba. Nie da rady wznowić żadnej iluzji. Jest na granicy − powiedziała. Widząc jak Eve spogląda na Marka, pokręciła głową. − Nie chodzi o Marka, chodzi o tego, komu oddała duszę. Widzę to − powiedziała spokojnie Karen, patrząc na Kristen, po czym zwróciła się ostro do Eve. – Bardziej zależy ci na zabiciu jej, czy na ocaleniu jego? Bo dwóch rzeczy na raz nie dasz rady zrobić! − Widząc wahanie Eve, skarciła ją: − Nie jesteś jak oni! Zajmij się Markiem. Jej niewiele życia zostało.
Nad horyzontem pojawiła się na ułamek sekundy purpurowa łuna.
Eve przerwała iluzję, uklękła przy Marku i zaczęła szeptać.
− Jestem tu. Nie zostawiłam cię. Przecież ci obiecałam, że nigdy już cię nie zostawię! Nie odchodź! Zostań ze mną! Potrzebuję cię… − Jej głos coraz bardziej się załamywał. Spojrzała bezradnie na Karen.
− Przecież wiesz, co musisz powiedzieć − powiedziała zniecierpliwiona Karen. − I lepiej, żebyś była przekonana, że to prawda. Masz jedną szansę. Możesz go ocalić albo dobić. On czeka na jedno słowo.
Eve wzięła głęboki oddech. Nie wiedziała tylko jak ma to powiedzieć, żeby zabrzmiało prawdziwie. Żeby on w to uwierzył. Rozejrzała się bezradnie dookoła. Evan klęczał i ukrył twarz w dłoniach i chyba płakał. Kristen prawie się nie ruszała. Park wyglądał normalnie. Jasne światło poranka i ptaki śpiewające na drzewach, zdawały się nie zauważać, że na ich oczach może się rozegrać tragedia. Jakby świat nie widział anomalii związanych z iluzjami. Od czasu do czasu jakiś biegacz przemierzał ścieżkę koło nich, ale byli ukryci za krzakami. Nikt ich nie widział. Nikt nie mógł jej pomóc.
− Pospiesz się! Nie będzie czekał w nieskończoność! − ostry głos Karen wyrwał ją z otępienia.
− Ale…
− Co będzie, jeśli on umrze?! − zapytała ostro Karen. − No?!
− Nie wiem, co będzie… pewnie nic… dla mnie nie będzie już nic… − wyjąkała Eve.
− Nie zależy ci na nim! Będziesz szczęśliwa, jak się go pozbędziesz! Uważasz go za zbędny balast! − kucnęła przy niej, patrząc jej w oczy, i wskazała Marka. – Ty będziesz jedyną osobą odpowiedzialną za jego śmierć!
− Nie! On nie może umrzeć! Nie będę miała nic… − Gula w gardle dusiła ją coraz bardziej. − Co może mi pozostać, jeśli stracę jedyną osobę, którą… − urwała.
Łzy płynęły jej po policzkach. Przez swoją głupotę mogła stracić kogoś, na kim jej zależało. Kogoś, bez kogo nie wyobrażała sobie dalszego życia. Kogoś, kto był jej tak bliski jak brat. Bliższy niż brat. Kogoś, kto rozjaśniał jej każdy dzień. Przypomniała sobie jego dotyk, jak na nią działał. Jak przeszywał ją cudowny dreszcz, gdy ją gładził po włosach. Dotykała ręką wszystkich miejsc, które kiedykolwiek musnęły jego usta. Mark. Jej Mark. Jej bratnia dusza. Leżał pod drzewem. Wspaniały jak zawsze, ze smutną twarzą. Usta miał rozchylone, oddychał płytko. Jego serce biło wolno i nierówno. Słyszała je. Każde uderzenie mogło być ostatnim. Zawsze wydawał jej się silny. Teraz widziała jego bezradność. Był od niej całkowicie zależny. Mogła go uratować. Chciała tego. Nagle wiedziała dokładnie, czego chce.
Karen patrzyła na nią spod półprzymkniętych powiek i szeptała coś bezgłośnie, jakby rzucała zaklęcie.
− Mark nie jest dla mnie balastem! − krzyknęła w końcu Eve. − Jest jak powietrze, bez którego nie da się oddychać, nie da sie żyć… − mówiła nieskładnie, urywanymi zdaniami, szlochając co chwilę. − Bez niego nie ma dla mnie życia. NIE MA, rozumiesz?! Nie mogę go stracić! Nie jego! KOCHAM GO! − Wybuchła histerycznym płaczem i ukryła twarz w dłoniach.
Karen wyprostowała się i uśmiechnęła triumfalnie.
Eve odwróciła się do niej plecami.
− To koniec, nie ma już ratunku. To koniec, koniec, koniec, nie ma… − powtarzała bez końca przez łzy. Kucała plecami do drzewa, rękoma oplotła kolana i kiwała się w przód i w tył, powtarzając: − Nie ma go... To koniec... Nie ma...
Nagle poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Już chciała ją strącić, ale ręka przeniosła się do góry i pogładziła ją po policzku. Poczuła znajomy dreszcz. Przyjemny, pociągający. Odczuła ten gest każdą komórką ciała. Znała ten dotyk. Znała ten zapach. Powoli podniosła głowę i odwróciła się w jego stronę. Stał za nią i uśmiechał się delikatnie jak gdyby nigdy nic się nie stało. Wstała i rzuciła się mu na szyję. Musiał się oprzeć o drzewo, żeby się nie przewrócić.
− Żyjesz…  nie umarłeś… − szeptała mu do ucha, a wielkie łzy ściekały jej po policzkach − …jesteś…
− Jestem − powiedział spokojnie, objął ją i wtulił twarz w jej włosy.
− Dobra, dość już, musimy wracać do Ryana − głos Karen zdradzał lekkie rozbawienie.
− TY! − Eve chciała się na nią rzucić, ale Mark ją powstrzymał.
− Ja, a co? − zapytała Karen, krzyżując ręce na piersi. − Gdyby nie ja, nigdy byś nie powiedziała tego, co powinnaś, więc pohamuj się troszkę, dobra?
Eve westchnęła. Karen miała rację. Jej ponaglanie pomogło uratować Marka.
Mark uśmiechnął się.
− Faktycznie, masz lekki problem z wyrażaniem uczuć… − powiedział miękko. Nie było w tym wyrzutu. Było to zwyczajne stwierdzenie nader oczywistego faktu.
− Przepraszam − zwróciła się do Karen. − Chciałaś pomóc… a ja byłam przekonana, że chcesz mi przeszkodzić…
Karen skinęła głową i spojrzała na Marka, trochę zbyt długo zatrzymując na nim wzrok. Eve miała wrażenie, że rozmawiają ze sobą, chciała wiedzieć o czym, ale Karen postawiła silną zasłonę, chroniąc dwa umysły.
− Idziemy? – zapytała Karen.
− Czekajcie. − Eve spojrzała na Evana, który kręcił się w kółko, powtarzając imię Kathy.
Spojrzała na niego.
− Evan?
− Gdzie Kathy? Co się stało? Ja… − jąkał się.
Eve złapała go za ramiona i spojrzała mu w oczy, wyszukując wspomnienia z jego ostatniego spotkania z Kathy. Evan skulił się na ziemi, kiedy otworzył oczy, były całkowicie czarne.
− Mój gabinet. Tam znajdziecie wszystko – wyszeptał do Eve. – Wybaczcie mi, więcej nie mogę wam pomóc. – Spojrzał na nią błagalnie. – Zrozum…
− Evan, to nie ty. Nie byłeś sobą.
− Kathy. Zabiłem Kathy… − wymamrotał, a jego ciało osunęło się bezwładnie na ziemię.
Kristen leżała pod drzewem i patrzyła się na nich z przerażeniem… 
Nagle znaleźli się z powrotem w mieszkaniu.
− Jak?
− Alice − powiedziała Karen. − Okazuje się, że jest całkiem utalentowanym…
− Teleporterem − przerwała jej Eveline, rozglądając się po pokoju. − Mogłam się domyślić.
Alice stała z boku oparta o ścianę.
− Skąd o tym wiesz? − zapytała.
− Długa historia − powiedział Mark i uśmiechnął się. − Mamy kupę roboty. Eve, czy możesz stworzyć iluzję na przedmiocie tak, żeby go ukryć?
− Spróbuję. Nigdy tego nie robiłam.
− Weź Ryana, on ci pomoże. Ukryj mieszkanie.
− Karen, gdzie Ryan?
Karen spojrzała na Alice. Pokazała jej w myślach drogę do miejsca, gdzie ukryła Ryana.
− Zaraz go przyprowadzę − powiedziała wesoło Alice i zniknęła.
Eve spojrzała na Marka. Uśmiechał się do niej.
− Mamy coś do zrobienia − powiedział. − Jesteś na to gotowa?
− Eve, jeśli to zrobicie, będziecie zawsze od siebie zależni − mówiła Karen. − Jeśli jedno z was zginie, drugie nigdy nie zazna spokoju i najprawdopodobniej samo się zabije. Tak jak przed chwilą zrobił to Evan. Wasza dusza będzie w rękach tej drugiej osoby. Być może ochroni to was przed iluzją ze strony kogokolwiek innego, bo podzielicie swoją duszę na dwie części i dopóki nie będą razem, ciężko będzie was objąć iluzją. Nie jest to reguła. Jak widzieliście, Evan, mimo wszystko, był pod wpływem Kristen. Generalnie, im większa moc Zwierciadła i im silniejsze uczucie, tym większe prawdopodobieństwo, że iluzje przestaną na was działać. Być może więc będziecie odporni na Kristen. − Westchnęła, widząc, że dziwnie się na nią patrzą i wzruszyła ramionami. − Chciałam, żebyście wiedzieli.
− A czy ja mogę jeszcze… − zaczął Mark.
− Tak, to już nie ma znaczenia. Ona oddała ci duszę, gdy cię odrzuciła. Jest twoja. Cała. Możesz ją oddać każdemu. − Wzięła głęboki oddech. − Tylko tym razem bądź pewien tego, co robisz… − Uśmiechnęła się delikatnie do Eve i tak, żeby tylko ona usłyszała, szeptem dodała: − Jeśli mogę coś powiedzieć… Uważam, że jesteście dla siebie stworzeni. − Spojrzała znacząco na Marka, ale Eve tego nie zauważyła.
− Ale… − zaczęła Eve, ale Karen już znała jej myśli.
− Nie Eve, on był wtedy na granicy światów. Nie był w stanie przyjąć takiego daru. Nie mógł go przyjąć. Ta deklaracja pozwoliła mu tylko uwierzyć, że ma po co wracać.
Mark stanął przed Eve i złapał ją za ręce. Patrzył na nią i czekał, aż ona spojrzy na niego. Kiedy podniosła wzrok, jego lazurowe oczy się zaświeciły.
− Jestem pewien swojej decyzji − powiedział spokojnie Mark. − Jeśli przyjmiesz mnie, jestem twój. Na zawsze − powiedział, patrząc na jej naszyjnik.
Eveline cała się trzęsła. Nie wiedziała, czy to zdenerwowanie, czy podekscytowanie, czy jeszcze coś innego. Pokiwała głową.
− Mark, ufam ci bezgranicznie. Nie chcę spędzić nawet minuty swojego nieśmiertelnego życia bez ciebie. Chcę ci ofiarować to, co mam najcenniejszego. − Spokój i pewność bijąca z jej głosu zaskoczyły nawet ją samą.
Karen stała z boku i uśmiechała się. W mieszkaniu nagle zrobiło się ciemniej, ale nikt tego nie zauważył.
Eve i Mark patrzyli sobie w oczy.
− Kocham cię, Eve... − Eve poczuła, jak nieznane ciepło otacza jej serce.
Przełknęła głośno ślinę.
− Kocham cię, Mark… − Jej głos był pewny, a ona była przekonana, że to prawda, czuła to w głębi siebie. Nieznane ciepło otoczyło jego serce. Mark spojrzał zdziwiony na swoją pierś i podniósł wzrok na Eve. Ppocałował ją w policzek.
− Dziękuję − wyszeptał. Po czym głośniej dodał: − Ty też to czułaś?
− Takie dziwne ciepło? − Pokiwała głową.
− Karen, o co chodzi z tym ciepłem?
− Nie wiem. − Karen drapała się po głowie. −  Poprzednio tego nie czułeś?
− Nie.
− Dziwne. − Przechyliła głowę na bok. − Może dlatego, że deklaracja nie była obustronna? Może dlatego, że nigdy jej nie kochałeś? Kochała ją iluzja, nie ty. 
− Może… − powiedział zamyślonym głosem Mark, nie spuszczając wzroku z Karen.
Światło w pokoju wróciło do normy. Za oknem właśnie mijało południe w Nowym Jorku. Mnóstwo ludzi i samochodów, i nikt niczego niezwykłego nie zauważał. Zupełnie jakby świat ludzi i świat Zwierciadeł istniały na zupełnie innych poziomach. Jakby się przenikały, ale nie do końca.
Mark położył dłoń na policzku Eve, wcisnął palec za jej ucho i delikatnie przechylił jej głowę. Jego wargi odnalazły jej usta, całował ją namiętnie, jakby nigdy więcej nie mieli się zobaczyć, jakby od tego zależało jego życie. Jego ręka prześlizgnęła się po jej ramieniu, talii, aż oparła się na biodrze. Palce drugiej dłoni wplótł jak zwykle w jej włosy. Eve objęła go w pasie, przyciągając się bliżej. Nie chciała, żeby między nią i Markiem była choć odrobina przestrzeni. Jedną dłoń wsunęła pod koszulkę Marka i delikatnie muskała go palcami po plecach. Poczuła, że jest szczęśliwa. Czuła się lżejsza niż zwykle. Nie miała pojęcia, że dwa słowa mogą mieć taką moc. Umysł miała jasny jak nigdy dotąd.
Z zamyślenia wyrwała ją Alice, która stała obok z Ryanem.

− To jak? Stawiamy tę zasłonę? − zapytał Ryan, uśmiechając się promiennie. Wrócił do pełni sił. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!