Me

Me

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zwierciadła 6 - DOM

Wylądowali w Nowym Jorku.
Hala przylotów JFK w niczym nie przypominała Okęcia. Była kilkukrotnie większa i koszmarnie zatłoczona. Tłumy ludzi biegających w tę i z powrotem, poszukujących zaginionego bagażu, wykłócających się z obsługą lotniska, że to nie jest normalne, gdy oni lecą do Nowego Jorku, a ich walizka ląduje w Mexico City. Patrząc na gąszcz ludzi plączących się bezładnie po hali lotniska, można było dostać zawrotów głowy. Wszyscy bez wyjątku gdzieś się spieszyli. Ktoś biegł, żeby zdążyć na inny samolot, ktoś inny nerwowo się rozglądał i wołał dziecko, które zniknęło gdzieś w tłumie. Wielkie przeszklone ściany wpuszczały dużo światła, ale widoczny przez nie ruch na płycie lotniska potęgował wrażenie bałaganu. Tak, lotnisko wyglądało, jakby cały chaos tego świata razem z najczystszą formą hałasu zmaterializowały się w jednym miejscu. Harmider tu panujący szybko zmęczyłby nawet najbardziej wytrawnego podróżnika. Dla Eve był to koszmar. Nie była przyzwyczajona do takich tłumów.
Mark po długich rozważaniach doszedł w końcu do wniosku, że nie obroni się przed tym, co nieuniknione. Powstrzymywanie się przed okazywaniem uczuć męczyło go coraz bardziej, zwłaszcza w obliczu tego, jak ufnie podchodziła do niego Eve. Ostatecznie stwierdził, że skoro Evan już to widział, to i tak prędzej czy później musiało się tak skończyć. Nie miał wyboru. Odwlekanie tego w czasie nie miało sensu. Przecież miało być już tylko dobrze…
Gdy przemierzali w milczeniu halę lotniska, kierując się do wyjścia, Mark delikatnie musnął dłoń Eve, która natychmiast podniosła na niego wzrok. Kąciki jej ust powędrowały nieznacznie do góry w delikatnym uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz.
−  Nie chcę, żebyś się zgubiła − powiedział, widząc jej pozytywną reakcję. Złapał ją delikatnie za rękę. COŚ mówił Eve, że nie tylko o to mu chodzi. Nie przeszkadzało jej to. Ścisnęła dłoń Marka i puściła do niego oko.  Karen zachichotała.
− „Ziemia obiecana. Zaczynam nowe życie. A może już zaczęłam” −  pomyślała, spoglądając na splecione ręce swoje i Marka.
Karen szła przodem. Prowadzili ją przez lotnisko. Wyszli na zewnątrz i natychmiast wsiedli do taksówki.
− Róg Central Park West i West 64th Street − powiedziała Karen i taksówkarz ruszył.
Wysiedli przed niedużym, jak na nowojorskie warunki budynkiem z brązowawej cegły. Dokładnie naprzeciw Central Parku.
− Jesteśmy. − Mark się uśmiechnął. Pchnął drzwi prowadzące do hallu.  − Zajmujemy ostatnich kilka pięter − powiedział z uśmiechem, kiedy wsiadali do windy. Przyłożył dłoń do panelu z guzikami. Eve nie widziała, żeby coś wciskał, ale po chwili winda ruszyła do góry.
Kiedy drzwi windy otworzyły się, znaleźli się w bardzo wysokim, nowocześnie urządzonym salonie. Po prawej stały trzy wielkie sofy, na wprost widać było ogromny telewizor z wysokiej jakości sprzętem grającym. Eve poznała charakterystyczny design odtwarzacza Bang & Olufsen. Obok telewizora zobaczyła gigantyczny zbiór filmów i muzyki. Po lewej widać było jadalnię z wielkim stołem, który pomieściłby co najmniej dziesięć osób. Zaraz za jadalnią widoczna była przestronna kuchnia. W kolorystyce tego pomieszczenia przeważały stonowane szarości i beże przełamywane kolorystyką mebli i dywanów. Sofy i dywan w salonie były w kolorze soczystej śliwki. Meble kuchenne miały krwiście czerwony kolor, podobnie jak stół i krzesła w jadalni.  Eve strasznie podobała się podłoga z jasnego, prawie białego drewna.
Mark postawił torby na ziemi. Naprzeciw nich stały cztery osoby, których Eveline jeszcze nie znała. Ten komitet powitalny speszył ją nieco.
Wszyscy mieli nieskazitelną, lekko opalizującą skórę i piękne, hipnotyzujące, duże oczy. Było w nich coś magnetycznego. Nie było klasycznego piękna, które zwykliśmy widzieć w filmach, ale w każdym z nich było coś niezwykle pociągającego. Widać było cechy łączące ich z Karen i Markiem.
Eve od razu rozpoznała Evana. Był niskim, przysadzistym brunetem w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miał trochę siwych włosów, krótki wąsik i okrągłe okulary na nosie. Miał też czerwone oczy, z których biła niesamowita mądrość i spokój. Jego półprzezroczysta skóra była lekko zaróżowiona, jakby prześwitywała przez nią krew. Eve poczuła dziwne ukłucie, gdy ich oczy się spotkały. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi podwójnie. Otrząsnęła się i zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, wszystko wróciło do normy.
Evan obejmował ręką niziutką, pulchną kobietę o delikatnych, matczynych rysach twarzy. Miała niebieskie oczy, ale był to inny odcień niebieskiego niż u Marka. Jej oczy prawie wpadały w fiolet. Miała krótkie, jasne włosy i malutkie, wąskie usta. Wydawała się bardzo sympatyczna.
– Mam na imię Kathy, jestem żoną Evana − powiedziała, kiedy Eve miała o to spytać. − Karen i Marka już znasz. Evana poznałaś trochę dzięki Markowi. − Uśmiechnęła się pobłażliwie do niego.  − Masz szczęście, że Eveline była gotowa. Już od jakiegoś czasu intuicja podpowiadała jej, że nie jest zwykłym człowiekiem. Prawda Eveline? − zwróciła się do Eveline. Eve skinęła głową, a Kathy ciągnęła dalej: − Byłoby bardzo źle, gdyby usłyszała o nas zbyt wcześnie. Niemniej nieźle ci poszło. Gratuluję Mark. − Jej głos przypominał szum strumienia i zdecydowanie było w nim coś matczynego. Kathy wyglądała na najstarszą z całego grona.
− Eveline, powinnaś poznać jeszcze dwie osoby. Klive i Alice to najnowsi członkowie naszej rodziny − odezwał się Evan, wskazując pozostałą dwójkę. Miał niski, szorstki głos. Eve nie była pewna, czy go lubi… 
Ciemnoskóry, barczysty chłopak o twarzy małego dziecka podszedł do niej i teatralnie ukłonił się w pas. Miał nie więcej niż 20 lat.
− Cześć. Fajnie, że w końcu będzie ktoś nowszy ode mnie. Pewnie niedługo dołączysz do naszej grupy treningowej. Ja, Alice i Mark ćwiczymy razem. Teraz w końcu Mark nie będzie nam przeszkadzał, bo też będzie miał parę − powiedział niskim, grubym głosem, który brzmiał, jakby wydobywał się zza ciężkich, dębowych drzwi. Eve mu się przyjrzała. Posturą przypominał jej brata, był wysoki i pięknie zbudowany. Miał duże brązowe oczy.
− A ja jestem Alice − powiedziała jakby za szybko dziewczyna stojąca obok Kliva. Eveline nie wiedziała, jakim cudem znalazła się obok niej, kiedy jeszcze przed chwilą była kilka metrów dalej. Czerwonooka Alice była wysoka i szczupła. Wydawała się zbyt szczupła, ale poruszała się z niezwykłą gracją. Ciemna, oliwkowa cera łagodziła nieco szok wywołany połączeniem bystrych czerwonych oczu i brązowo-rudych włosów. Alice dyskretnie objęła Kliva w talii. „Więc oni też są parą” − pomyślała Eveline.  
Zapadła niezręczna cisza. Mark szturchnął delikatnie Eveline na znak, że teraz wszyscy czekają na nią.
− Taaaak, miło mi was poznać. Ja jestem Eve. Eveline i… − Zakłopotana Eveline nie wiedziała, co ma powiedzieć.
− I nie musisz nic więcej mówić. I tak wszyscy wiemy, co myślisz – dokończyła za nią Karen. Eve była jej za to bardzo wdzięczna. − Nie musicie robić zbiegowiska. Wiem, że dawno nikt do nas nie dołączał, ale musimy dać dziewczynie chwilę, żeby się oswoiła. Oczywiście Markowi dużo mniej czasu zajęło przekonanie jej do siebie, ale wiecie, TA siła przyciągania. − Karen uśmiechnęła się znacząco do Evana, a ten roześmiał się w głos.
− Wiedziałem, że tak będzie − powiedział triumfalnie. − Czuj się jak u siebie w domu, Eveline – powiedział, zapraszając ją gestem do środka.

Tak właśnie się czuła. COŚ mówił jej, że to jest jej prawdziwy DOM. Eve była oszołomiona. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!