Wylądowali w Nowym Jorku.
Hala przylotów JFK w niczym nie przypominała Okęcia. Była
kilkukrotnie większa i koszmarnie zatłoczona. Tłumy ludzi biegających w tę i z
powrotem, poszukujących zaginionego bagażu, wykłócających się z obsługą
lotniska, że to nie jest normalne, gdy oni lecą do Nowego Jorku, a ich walizka
ląduje w Mexico City. Patrząc na gąszcz ludzi plączących się bezładnie po hali
lotniska, można było dostać zawrotów głowy. Wszyscy bez wyjątku gdzieś się
spieszyli. Ktoś biegł, żeby zdążyć na inny samolot, ktoś inny nerwowo się
rozglądał i wołał dziecko, które zniknęło gdzieś w tłumie. Wielkie przeszklone
ściany wpuszczały dużo światła, ale widoczny przez nie ruch na płycie lotniska
potęgował wrażenie bałaganu. Tak, lotnisko wyglądało, jakby cały chaos tego
świata razem z najczystszą formą hałasu zmaterializowały się w jednym miejscu.
Harmider tu panujący szybko zmęczyłby nawet najbardziej wytrawnego podróżnika.
Dla Eve był to koszmar. Nie była przyzwyczajona do takich tłumów.
Mark po długich rozważaniach doszedł w końcu do wniosku, że
nie obroni się przed tym, co nieuniknione. Powstrzymywanie się przed
okazywaniem uczuć męczyło go coraz bardziej, zwłaszcza w obliczu tego, jak
ufnie podchodziła do niego Eve. Ostatecznie stwierdził, że skoro Evan już to
widział, to i tak prędzej czy później musiało się tak skończyć. Nie miał
wyboru. Odwlekanie tego w czasie nie miało sensu. Przecież miało być już tylko
dobrze…
Gdy przemierzali w milczeniu halę lotniska, kierując się do
wyjścia, Mark delikatnie musnął dłoń Eve, która natychmiast podniosła na niego
wzrok. Kąciki jej ust powędrowały nieznacznie do góry w delikatnym uśmiechu,
który rozjaśnił jej twarz.
− Nie chcę, żebyś się
zgubiła − powiedział, widząc jej pozytywną reakcję. Złapał ją delikatnie za
rękę. COŚ mówił Eve, że nie tylko o to mu chodzi. Nie przeszkadzało jej to.
Ścisnęła dłoń Marka i puściła do niego oko.
Karen zachichotała.
− „Ziemia obiecana. Zaczynam nowe życie. A może już
zaczęłam” − pomyślała, spoglądając na
splecione ręce swoje i Marka.
Karen szła przodem. Prowadzili ją przez lotnisko. Wyszli na
zewnątrz i natychmiast wsiedli do taksówki.
− Róg Central Park West i West 64th Street − powiedziała
Karen i taksówkarz ruszył.
Wysiedli przed niedużym, jak na nowojorskie warunki
budynkiem z brązowawej cegły. Dokładnie naprzeciw Central Parku.
− Jesteśmy. − Mark się uśmiechnął. Pchnął drzwi prowadzące
do hallu. − Zajmujemy ostatnich kilka
pięter − powiedział z uśmiechem, kiedy wsiadali do windy. Przyłożył dłoń do
panelu z guzikami. Eve nie widziała, żeby coś wciskał, ale po chwili winda
ruszyła do góry.
Kiedy drzwi windy otworzyły się, znaleźli się w bardzo
wysokim, nowocześnie urządzonym salonie. Po prawej stały trzy wielkie sofy, na
wprost widać było ogromny telewizor z wysokiej jakości sprzętem grającym. Eve
poznała charakterystyczny design odtwarzacza Bang & Olufsen. Obok
telewizora zobaczyła gigantyczny zbiór filmów i muzyki. Po lewej widać było
jadalnię z wielkim stołem, który pomieściłby co najmniej dziesięć osób. Zaraz
za jadalnią widoczna była przestronna kuchnia. W kolorystyce tego pomieszczenia
przeważały stonowane szarości i beże przełamywane kolorystyką mebli i dywanów.
Sofy i dywan w salonie były w kolorze soczystej śliwki. Meble kuchenne miały
krwiście czerwony kolor, podobnie jak stół i krzesła w jadalni. Eve strasznie podobała się podłoga z jasnego,
prawie białego drewna.
Mark postawił torby na ziemi. Naprzeciw nich stały cztery
osoby, których Eveline jeszcze nie znała. Ten komitet powitalny speszył ją
nieco.
Wszyscy mieli nieskazitelną, lekko opalizującą skórę i
piękne, hipnotyzujące, duże oczy. Było w nich coś magnetycznego. Nie było
klasycznego piękna, które zwykliśmy widzieć w filmach, ale w każdym z nich było
coś niezwykle pociągającego. Widać było cechy łączące ich z Karen i Markiem.
Eve od razu rozpoznała Evana. Był niskim, przysadzistym
brunetem w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miał trochę siwych włosów,
krótki wąsik i okrągłe okulary na nosie. Miał też czerwone oczy, z których biła
niesamowita mądrość i spokój. Jego półprzezroczysta skóra była lekko
zaróżowiona, jakby prześwitywała przez nią krew. Eve poczuła dziwne ukłucie,
gdy ich oczy się spotkały. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi podwójnie.
Otrząsnęła się i zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, wszystko wróciło do
normy.
Evan obejmował ręką niziutką, pulchną kobietę o delikatnych,
matczynych rysach twarzy. Miała niebieskie oczy, ale był to inny odcień
niebieskiego niż u Marka. Jej oczy prawie wpadały w fiolet. Miała krótkie,
jasne włosy i malutkie, wąskie usta. Wydawała się bardzo sympatyczna.
– Mam na imię Kathy, jestem żoną Evana − powiedziała, kiedy
Eve miała o to spytać. − Karen i Marka już znasz. Evana poznałaś trochę dzięki
Markowi. − Uśmiechnęła się pobłażliwie do niego. − Masz szczęście, że Eveline była gotowa. Już
od jakiegoś czasu intuicja podpowiadała jej, że nie jest zwykłym człowiekiem.
Prawda Eveline? − zwróciła się do Eveline. Eve skinęła głową, a Kathy ciągnęła
dalej: − Byłoby bardzo źle, gdyby usłyszała o nas zbyt wcześnie. Niemniej
nieźle ci poszło. Gratuluję Mark. − Jej głos przypominał szum strumienia i
zdecydowanie było w nim coś matczynego. Kathy wyglądała na najstarszą z całego
grona.
− Eveline, powinnaś poznać jeszcze dwie osoby. Klive i Alice
to najnowsi członkowie naszej rodziny − odezwał się Evan, wskazując pozostałą
dwójkę. Miał niski, szorstki głos. Eve nie była pewna, czy go lubi…
Ciemnoskóry, barczysty chłopak o twarzy małego dziecka
podszedł do niej i teatralnie ukłonił się w pas. Miał nie więcej niż 20 lat.
− Cześć. Fajnie, że w końcu będzie ktoś nowszy ode mnie.
Pewnie niedługo dołączysz do naszej grupy treningowej. Ja, Alice i Mark
ćwiczymy razem. Teraz w końcu Mark nie będzie nam przeszkadzał, bo też będzie
miał parę − powiedział niskim, grubym głosem, który brzmiał, jakby wydobywał
się zza ciężkich, dębowych drzwi. Eve mu się przyjrzała. Posturą przypominał
jej brata, był wysoki i pięknie zbudowany. Miał duże brązowe oczy.
− A ja jestem Alice − powiedziała jakby za szybko dziewczyna
stojąca obok Kliva. Eveline nie wiedziała, jakim cudem znalazła się obok niej,
kiedy jeszcze przed chwilą była kilka metrów dalej. Czerwonooka Alice była
wysoka i szczupła. Wydawała się zbyt szczupła, ale poruszała się z niezwykłą
gracją. Ciemna, oliwkowa cera łagodziła nieco szok wywołany połączeniem
bystrych czerwonych oczu i brązowo-rudych włosów. Alice dyskretnie objęła Kliva
w talii. „Więc oni też są parą” − pomyślała Eveline.
Zapadła niezręczna cisza. Mark szturchnął delikatnie Eveline
na znak, że teraz wszyscy czekają na nią.
− Taaaak, miło mi was poznać. Ja jestem Eve. Eveline i… −
Zakłopotana Eveline nie wiedziała, co ma powiedzieć.
− I nie musisz nic więcej mówić. I tak wszyscy wiemy, co
myślisz – dokończyła za nią Karen. Eve była jej za to bardzo wdzięczna. − Nie
musicie robić zbiegowiska. Wiem, że dawno nikt do nas nie dołączał, ale musimy
dać dziewczynie chwilę, żeby się oswoiła. Oczywiście Markowi dużo mniej czasu
zajęło przekonanie jej do siebie, ale wiecie, TA siła przyciągania. − Karen
uśmiechnęła się znacząco do Evana, a ten roześmiał się w głos.
− Wiedziałem, że tak będzie − powiedział triumfalnie. − Czuj
się jak u siebie w domu, Eveline – powiedział, zapraszając ją gestem do środka.
Tak właśnie się czuła. COŚ mówił jej, że to jest jej
prawdziwy DOM. Eve była oszołomiona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!