Eve poczuła lekkie szturchnięcie w ramię. Nie chciała się
budzić. Ten sen był taki cudowny. Sen o chłopaku, który ją rozumiał, i który
jej się podobał, nawet bardzo, i któremu ona się chyba podobała, i...
„On nie może być prawdziwy. A jeśli nie jest prawdziwy, to
ja nie chcę wstawać. Dobrze mi tak, jak jest” − myślała Eve.
− Obudź się, to nie był sen. Mogę cię uszczypnąć, żebyś mi
uwierzyła − powiedział ktoś głosem z jej sennego marzenia. Czuła jego oddech na
policzku.
− Och… − Eve przeciągnęła się, ziewając, i otworzyła oczy.
− Jesteśmy prawie na miejscu. − Mark się uśmiechnął. Był tak
blisko, że prawie muskał ją ustami.
− Cholera − zaklęła Eve. Właśnie sobie przypomniała, że Mark
słyszy jej myśli. − Słyszałeś to wszystko? − Odsunęła się nieco, żeby spojrzeć
na niego.
− Tak − powiedział, uśmiechając się promiennie. Jego oczy
miały znowu tę lazurową barwę, która tak strasznie jej się podobała. Eve miała
wrażenie, że jego twarz się zmieniła. Był mniej spięty, bardziej rozluźniony.
Wyglądał na…
„Matko! Nie myśl o tym! Przestań myśleć!
On to wszystko słyszy!” − Skarciła
się w duchu Eve.
Karen z przodu chichotała. Śmiała się z niej.
− Nie śmieję się z ciebie, śmieję się z niego, bo strasznie
usiłuje mi bronić dostępu do swojego umysłu, ale mu nie wychodzi. Nie dociera
do niego to, co słyszy, mimo że jest to zupełnie oczywiste. Możesz się nie bać
swoich myśli. On je słyszy, ale jest za głupi, żeby zrozumieć. − Karen
uśmiechnęła się serdecznie, a Eve zastanawiała się, dlaczego Mark się śmieje,
kiedy Karen go obraża.
− On wie, że go
uwielbiam. Tylko się z nim przekomarzam. Jesteśmy jak rodzeństwo. Ale czasem
nie mogę pojąć, jak można być tak ograniczonym w niektórych kwestiach. − Karen
puknęła się otwartą dłonią w czoło i wyszczerzyła zęby.
− Ja to wszystko rozumiem − żachnął się Mark. − Chyba
rozumiem, to znaczy, wiem, że tak będzie, tylko… jakoś… to za szybko. To
niemożliwe! To się tak szybko nie może dziać. Musimy mieć jakiś wybór! Musimy!
Przecież to dla nas niebezpieczne!
− Mark! Ten sam scenariusz nie musi się powtarzać w kółko,
wyluzuj. Evan to przewidział. Wiedział, że tak się stanie. Dlatego to ty miałeś
pojechać. Powiedział ci, że ja jestem tu, bo się uparłam, bo bałam się ciebie
puścić samego. I po części tak było. Nie wątpiłam w powodzenie misji.
Wiedziałam, że tylko ty będziesz odpowiedni. Z różnych względów. Zgodziłam się
jednak z nim, że za mało o tobie wiemy, że ty za mało o sobie wiesz i że nie
panujesz nad sobą na tyle, żeby nie roznieść samolotu z tej radości. Aż cały
śpiewasz. Nawet twarz ci się zmieniła. To niesamowite. Chciałabym tego
doświadczyć. Evan mówi, że uczucie jest cudowne. Kiedy tylko dopuścisz do
siebie tę możliwość… − urwała na chwilę i się zamyśliła. − Zazdroszczę wam... −
Westchnęła, po czym spojrzała Markowi głęboko w oczy. Przez chwilę patrzyli na
siebie i tylko wyraz twarzy im się zmieniał. Eve odniosła wrażenie, że
rozmawiają ze sobą w duchu, ale nie wiedziała o czym. W końcu ją to
zdenerwowało. Czuła, że rozmawiają o niej, choć nie mogła nic usłyszeć.
− Przestańcie! Nieładnie tak kogoś obgadywać! − Naburmuszyła
się i skrzyżowała ręce na piersi.
− A to ciekawostka! Słyszysz nas? − Karen patrzyła na nią
zdziwiona.
− Nie. Po prostu wiem, o czym mówicie. Nie wiem skąd. Tak
samo jak wiedziałam, dokąd mam kupić bilet, i wiedziałam, że Markowi mogę
zaufać. Nie wiem skąd. − Eve zarumieniła się, gdy wymieniła imię Marka.
− Masz niesamowicie rozwiniętą intuicję. Być może będziesz
ogromną pomocą dla Evana. Tego dowiemy się już niedługo. Zapnijcie pasy,
będziemy lądować. − Karen odwróciła się i zapięła swój pas.
Mark w milczeniu przyglądał się Eve. Lekko falowane czarne
włosy sięgały łopatek. Usta, których kąciki skierowane w dół nadawały owalnej
twarzy nieco smutny wygląd. Jej oczy miały kolor czystych szmaragdów. Gładka
skóra koloru kości słoniowej podkreślała krągłości jej ciała. Eve miała bardzo
kobiece kształty. Mogło się wydawać, że ma nieco za krótkie nogi, ale Mark tego
nie zauważał. W jego oczach była idealna.
W jego głowie kłębiły
się myśli, które mówiły „nie, to
niemożliwe” na zmianę z „przecież to tak oczywiste” i „nie mogę, to niebezpieczne” na zmianę z „przecież Evanowi i Kathy
się udało, i są szczęśliwi”. Karen
też mu dała do myślenia: „Ten sam scenariusz nie musi się powtarzać”.
Z zamyślenia wyrwała go Eve, której ręka nagle kurczowo
ścisnęła jego dłoń. Mark nie czuł się komfortowo, kiedy go dotykała. Bał się
tego dotyku. Bał się uczucia, które się w nim rodziło. Bał się przyspieszonego
rytmu serca, kiedy na nią patrzył i kiedy była blisko. Chciał zabrać rękę, ale
Eve trzymała mocno.
– „Może i scenariusz nie musi się powtarzać” –
myślał Mark. – „Tylko czy znajdę w sobie odwagę, żeby po raz kolejny komuś aż tak
zaufać?”. − Spojrzał na Eve i po dłuższej chwili doszedł do jednego wniosku: −
„Nie mam wyboru. To się już stało…”.
W duchu cieszył się, że tak było. Spojrzał na zaciśniętą na
swojej ręce dłoń Eve. Jego wzrok prześlizgnął się po jej ustach i zatrzymał się
na szmaragdowych oczach.
− Chyba boję się latać. – Eve skłamała. Nagle dopadła ją fala przerażenia. Nieznane
było co raz bliżej. Nie wiedziała, co ją czeka. Z drugiej strony COŚ mówił jej,
że będzie dobrze. Ten wewnętrzny COŚ nigdy dotąd się nie mylił. Tym razem też
musiał mieć rację.
− Nie kłam. Wiesz przecież dobrze, że nie chodzi o samoloty.
− Mark wyczytał wszystko w myślach Eve. − Podczas lotu się nie bałaś. Spałaś
spokojnie jak dziecko, używając mojego ramienia jak poduszki. Spójrz, tam, za
oknem widać pas startowy. − Zaśmiał się,
po czym zbliżył usta do jej ucha i szeptem dodał: − Cieszę się, że jesteś obok
mnie. – Delikatnie uścisnął jej dłoń.
Jego szept, jego bliskość była rozpraszająca. Eve ściskało w
żołądku, jej serce przyspieszało, a oddech stawał się płytszy, gdy Mark był tak
blisko. Było to bardzo przyjemne uczucie. Poczuła, że oblewa ją rumieniec.
Wychyliwszy się przed Marka, spojrzała za okno, żeby oderwać swoje myśli od
niego. Faktycznie, widać już było pas startowy i halę lotniska w Nowym Jorku.
Było koło południa. Słońce wisiało wysoko nad horyzontem, zalewając całą
okolicę złotym blaskiem. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Nowy Jork z
oddali wydawał się ogromy. Jak miało się później okazać, z bliska sprawiał
jeszcze bardziej przytłaczające wrażenie.
Mark zawahał się nieco, czy gest nie będzie zbyt śmiały, po
czym drżąc, objął ją ramieniem, żeby dodać jej otuchy.
− Nie bój się. Lecimy do DOMU. Takiego prawdziwego domu, do
którego chce się wracać − powiedział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!