Me

Me

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zwierciadła 5 - Sen czy jawa?

Eve poczuła lekkie szturchnięcie w ramię. Nie chciała się budzić. Ten sen był taki cudowny. Sen o chłopaku, który ją rozumiał, i który jej się podobał, nawet bardzo, i któremu ona się chyba podobała, i...
„On nie może być prawdziwy. A jeśli nie jest prawdziwy, to ja nie chcę wstawać. Dobrze mi tak, jak jest”  − myślała Eve.
− Obudź się, to nie był sen. Mogę cię uszczypnąć, żebyś mi uwierzyła − powiedział ktoś głosem z jej sennego marzenia. Czuła jego oddech na policzku.
− Och… − Eve przeciągnęła się, ziewając, i otworzyła oczy.
− Jesteśmy prawie na miejscu. − Mark się uśmiechnął. Był tak blisko, że prawie muskał ją ustami.
− Cholera − zaklęła Eve. Właśnie sobie przypomniała, że Mark słyszy jej myśli. − Słyszałeś to wszystko? − Odsunęła się nieco, żeby spojrzeć na niego.
− Tak − powiedział, uśmiechając się promiennie. Jego oczy miały znowu tę lazurową barwę, która tak strasznie jej się podobała. Eve miała wrażenie, że jego twarz się zmieniła. Był mniej spięty, bardziej rozluźniony. Wyglądał na…
 „Matko! Nie myśl o tym! Przestań myśleć! On to wszystko słyszy! − Skarciła się w duchu Eve.
Karen z przodu chichotała. Śmiała się z niej.
− Nie śmieję się z ciebie, śmieję się z niego, bo strasznie usiłuje mi bronić dostępu do swojego umysłu, ale mu nie wychodzi. Nie dociera do niego to, co słyszy, mimo że jest to zupełnie oczywiste. Możesz się nie bać swoich myśli. On je słyszy, ale jest za głupi, żeby zrozumieć. − Karen uśmiechnęła się serdecznie, a Eve zastanawiała się, dlaczego Mark się śmieje, kiedy Karen go obraża.
 − On wie, że go uwielbiam. Tylko się z nim przekomarzam. Jesteśmy jak rodzeństwo. Ale czasem nie mogę pojąć, jak można być tak ograniczonym w niektórych kwestiach. − Karen puknęła się otwartą dłonią w czoło i wyszczerzyła zęby.
− Ja to wszystko rozumiem − żachnął się Mark. − Chyba rozumiem, to znaczy, wiem, że tak będzie, tylko… jakoś… to za szybko. To niemożliwe! To się tak szybko nie może dziać. Musimy mieć jakiś wybór! Musimy! Przecież to dla nas niebezpieczne!
− Mark! Ten sam scenariusz nie musi się powtarzać w kółko, wyluzuj. Evan to przewidział. Wiedział, że tak się stanie. Dlatego to ty miałeś pojechać. Powiedział ci, że ja jestem tu, bo się uparłam, bo bałam się ciebie puścić samego. I po części tak było. Nie wątpiłam w powodzenie misji. Wiedziałam, że tylko ty będziesz odpowiedni. Z różnych względów. Zgodziłam się jednak z nim, że za mało o tobie wiemy, że ty za mało o sobie wiesz i że nie panujesz nad sobą na tyle, żeby nie roznieść samolotu z tej radości. Aż cały śpiewasz. Nawet twarz ci się zmieniła. To niesamowite. Chciałabym tego doświadczyć. Evan mówi, że uczucie jest cudowne. Kiedy tylko dopuścisz do siebie tę możliwość… − urwała na chwilę i się zamyśliła. − Zazdroszczę wam... − Westchnęła, po czym spojrzała Markowi głęboko w oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie i tylko wyraz twarzy im się zmieniał. Eve odniosła wrażenie, że rozmawiają ze sobą w duchu, ale nie wiedziała o czym. W końcu ją to zdenerwowało. Czuła, że rozmawiają o niej, choć nie mogła nic usłyszeć.
− Przestańcie! Nieładnie tak kogoś obgadywać! − Naburmuszyła się i skrzyżowała ręce na piersi.
− A to ciekawostka! Słyszysz nas? − Karen patrzyła na nią zdziwiona.
− Nie. Po prostu wiem, o czym mówicie. Nie wiem skąd. Tak samo jak wiedziałam, dokąd mam kupić bilet, i wiedziałam, że Markowi mogę zaufać. Nie wiem skąd. − Eve zarumieniła się, gdy wymieniła imię Marka.
− Masz niesamowicie rozwiniętą intuicję. Być może będziesz ogromną pomocą dla Evana. Tego dowiemy się już niedługo. Zapnijcie pasy, będziemy lądować. − Karen odwróciła się i zapięła swój pas.
Mark w milczeniu przyglądał się Eve. Lekko falowane czarne włosy sięgały łopatek. Usta, których kąciki skierowane w dół nadawały owalnej twarzy nieco smutny wygląd. Jej oczy miały kolor czystych szmaragdów. Gładka skóra koloru kości słoniowej podkreślała krągłości jej ciała. Eve miała bardzo kobiece kształty. Mogło się wydawać, że ma nieco za krótkie nogi, ale Mark tego nie zauważał. W jego oczach była idealna.
 W jego głowie kłębiły się myśli, które mówiły nie, to niemożliwe na zmianę z przecież to tak oczywistei nie mogę, to niebezpieczne na zmianę z „przecież Evanowi i Kathy się udało, i są szczęśliwi”. Karen też mu dała do myślenia: „Ten sam scenariusz nie musi się powtarzać”.
Z zamyślenia wyrwała go Eve, której ręka nagle kurczowo ścisnęła jego dłoń. Mark nie czuł się komfortowo, kiedy go dotykała. Bał się tego dotyku. Bał się uczucia, które się w nim rodziło. Bał się przyspieszonego rytmu serca, kiedy na nią patrzył i kiedy była blisko. Chciał zabrać rękę, ale Eve trzymała mocno.
– „Może i scenariusz nie musi się powtarzać myślał Mark. Tylko czy znajdę w sobie odwagę, żeby po raz kolejny komuś aż tak zaufać?”. − Spojrzał na Eve i po dłuższej chwili doszedł do jednego wniosku: − „Nie mam wyboru. To się już stało…”.
W duchu cieszył się, że tak było. Spojrzał na zaciśniętą na swojej ręce dłoń Eve. Jego wzrok prześlizgnął się po jej ustach i zatrzymał się na szmaragdowych oczach.
− Chyba boję się latać. – Eve skłamała.  Nagle dopadła ją fala przerażenia. Nieznane było co raz bliżej. Nie wiedziała, co ją czeka. Z drugiej strony COŚ mówił jej, że będzie dobrze. Ten wewnętrzny COŚ nigdy dotąd się nie mylił. Tym razem też musiał mieć rację.
− Nie kłam. Wiesz przecież dobrze, że nie chodzi o samoloty. − Mark wyczytał wszystko w myślach Eve. − Podczas lotu się nie bałaś. Spałaś spokojnie jak dziecko, używając mojego ramienia jak poduszki. Spójrz, tam, za oknem widać pas startowy. −  Zaśmiał się, po czym zbliżył usta do jej ucha i szeptem dodał: − Cieszę się, że jesteś obok mnie. – Delikatnie uścisnął jej dłoń.
Jego szept, jego bliskość była rozpraszająca. Eve ściskało w żołądku, jej serce przyspieszało, a oddech stawał się płytszy, gdy Mark był tak blisko. Było to bardzo przyjemne uczucie. Poczuła, że oblewa ją rumieniec. Wychyliwszy się przed Marka, spojrzała za okno, żeby oderwać swoje myśli od niego. Faktycznie, widać już było pas startowy i halę lotniska w Nowym Jorku. Było koło południa. Słońce wisiało wysoko nad horyzontem, zalewając całą okolicę złotym blaskiem. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Nowy Jork z oddali wydawał się ogromy. Jak miało się później okazać, z bliska sprawiał jeszcze bardziej przytłaczające wrażenie.
Mark zawahał się nieco, czy gest nie będzie zbyt śmiały, po czym drżąc, objął ją ramieniem, żeby dodać jej otuchy.

− Nie bój się. Lecimy do DOMU. Takiego prawdziwego domu, do którego chce się wracać  − powiedział. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!