Kuba leżał na chodniku za domem. Nie był w stanie się
ruszyć. Nie wiedział w zasadzie, co się stało. Słyszał tylko ciągle głuche
łupnięcia, które rzucały jego ciałem, jakby ktoś go kopał. Łupnięcia były coraz
cichsze, jego uszy powoli odmawiały posłuszeństwa. Nie widział już nic od
dłuższego czasu. Jego oczy odmówiły posłuszeństwa znacznie wcześniej. Jego
ciało także miało dość. Tylko jego serce walczyło o każde kolejne uderzenie.
Świat dookoła niego rozpływał się w nicość.
Zaczynał sobie coś przypominać. Był u siebie w pokoju.
Czekał na ojca, aż go zabierze na tę ważną rozmowę z inwestorami. Tak, ojciec
przyszedł, ale nie sam. Przyszedł z dwoma osiłkami. Wywlekli go z pokoju i
wyrzucili przez okno w korytarzu. Wpadli tak szybko, że nie mógł nic zrobić.
Leżał więc na uliczce za domem. Tam czekali dwaj kolejni. Wiedział, że nikogo
dobrego tu nie spotka, nikt mu nie pomoże. Anki nie ma. Nie będzie mogła
wizjami napędzić stracha oprawcom.
Chciał się poddać. Tak bardzo chciał, żeby to wszystko się
skończyło. Już nie chciał cierpieć. Było
mu wszystko jedno. Zapadał się w ciemność.
Nagle kopanie ustało, zdążył jeszcze tylko usłyszeć krzyki
uciekających napastników i zobaczył purpurową łunę, którą skądś chyba znał.
Zapadła cisza. Kompletna. Poczuł, że dookoła niego nie ma. Nic... Zupełnie nic.
Zero światła, dźwięku, dotyku. Nic...
Jego ciało bezwładnie leżało na chodniku, a jego dusza nie
wiedziała, co ma robić. W zasadzie odeszłaby już dawno, gdyby nie jakaś
niepowstrzymana siła, która trzymała ją w miejscu. Jakby kraty…
Ktoś podniósł jego ciało i gdzieś je niósł. Było mu wszystko
jedno. Odpłynął w nicość.
……
W jasnozielonym pokoju było ciemno. Tylko jedna mała lampka
w rogu rzucała nikłe, żółtawe światło, które pozwalało jedynie na odróżnienie
podstawowych kształtów. W łóżku na środku pokoju leżał siedemnastolatek. Jego
pierś z wysiłkiem unosiła się i opadała z każdym urywanym oddechem. Serce biło
nierówno i zdecydowanie za wolno. Twarz pokrywały liczne sińce i rozcięcia, a
odsunięty do wysokości pasa koc ukazywał dalsze obrażenia. Połamane,
posiniaczone żebra. Chłopak niespokojnie rzucał się we śnie i mamrotał jedno
imię.
− Eveline − cichy szept zniekształcony przez napuchnięte
usta.
Eve ścisnęła jego rękę i wierzchem dłoni otarła łzy, które
kapały na jego łóżko.
…….
Eveline siedziała na brzegu łóżka Ryana, obok niej Kathy
usiłowała doprowadzić go do porządku. Połamane żebra zrastały się powoli. Rozcięcie
nad brwią pozostawiło już tylko cienką bliznę, która miała zostać wieczną
pamiątką tamtego wieczoru. Sińce pod oczami powoli zanikały, a skóra nabierała
normalnego kolorytu.
Za drzwiami trwała
kłótnia między Klivem i Alice, a Evanem.
Od pewnego czasu w
pokoju słychać było wszystko, bo zaczęli krzyczeć.
− Nie wiem, czy to dobrze, że go teraz zabraliśmy. Nie może
być jeszcze gotów, jest za młody. A jeśli ktoś z jego darem zacznie wariować,
może spowodować poważne obrażenia u każdego z nas.
− Myślę, że on jest gotowy. Jeśli rok temu nauczył się
wykorzystywać swój dar…
− Eveline mówiła, że on nad tym nie panował…
− Nie do końca panował, ale jednak był świadom tego, do
jakiego stanu musi się doprowadzić, żeby wywołać ten efekt. I robił to w
obronie siostry. Tylko w obronie siostry. Nie zrobił tego nigdy dla samego
siebie.
− Moim zdaniem to za wcześnie − skwitowała Alice, kręcąc z
niedowierzaniem głową.
Do dyskusji dołączyła Karen.
− Słuchajcie. Przecież wiecie, że pełnoletniość to tylko
jeden z warunków. Nawet pełnoletni czasem nie są wystarczająco dojrzali.
Pamiętacie Roberta? Miał… ile to było? Ze dwadzieścia lat i nie był gotów.
Zwariował i skoczył z mostu.
− Tak samo z nauką. Klive, ty masz dziewiętnaście lat i
bronisz swego umysłu tak, że nawet ja nie mogę się tam dostać − wtrącił Evan. −
A do Marka może się włamać każdy. Mimo że był starszy podczas uświadamiania i
trenuje dużo dłużej niż ty – ciągnął. − Poza tym, Karen go potrzebuje
–powiedział to zdanie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
− On zostaje, możecie przestać dyskutować? − powiedziała,
wychodząc na chwilę z pokoju Kathy. – To dobry dzieciak. Nie ma w nim krzty zła
czy chciwości. A teraz idźcie się zająć sobą. Ciebie Evanie i ciebie Karen będę
potrzebowała do pomocy. Chodźcie ze mną – powiedziała i pociągnęła ich za sobą
do kuchni.
…………
Do pokoju Ryana ktoś zapukał.
− Eve?
− Mark, cześć. − Eve uśmiechnęła się słabo. Była wykończona.
Od kilku dni nie spała, tylko non stop siedziała przy łóżku Ryana.
− Odzyskał przytomność?
− Nie.
− Chodź ze mną − jego głos był spokojny, ale pełen tęsknoty.
Z troską powiedział: – Zjesz coś, prześpisz się.
− Nie mogę go zostawić.
− Ale on jest pod opieką. Jak chcesz, zawołam Kliva i Alice,
posiedzą przy nim.
− On nie zna Kliva i Alice…
Ja jestem jego rodziną. Ja powinnam przy nim siedzieć! Ja go tam
zostawiłam! − krzyczała przez łzy.
− Eve, on jest nieprzytomny. Jak się obudzi, ktoś cię
zawoła. − Mark wydawał się zniecierpliwiony.
− Nie, Mark, nie porzucę go. Nie zostawię go znowu! −
wrzasnęła Eve.
− Mnie obiecywałaś to samo! Niespełna tydzień temu. Mówiłaś,
że mnie nigdy nie zostawisz! − Mark był bliski łez. − Myślałem, że… − głos mu
się załamał, machnął ręką, odwrócił się i wyszedł trzaskając za sobą drzwiami.
− Mark… − wykrztusiła Eve, ale jego już nie było.
Przecież nie mogła tak zostawić Ryana, był jej bratem.
Wspierał ją zawsze. Był z nią od kiedy pamiętała, nawet kiedy Marka jeszcze nie
było. Kochał ją. Jak mogła go zostawić dla kogoś poznanego kilka dni wcześniej?
Poczuła ukłucie w sercu. Była rozdarta. Silne uczucie trzymało ją przy Ryanie,
wizyta Marka rozbudziła niepowstrzymane pragnienie, które odrywało ją od tego
łóżka i ciągnęło do szmaragdowo-lazurowego pokoju. Ich pokoju.
Postanowiła być twarda. Przez cały kolejny tydzień nie
ruszała się z miejsca. Kathy
przychodziła, kiedy tylko mogła, i leczyła Ryana. Karen również odwiedzała go
często. Bardzo zżyły się z sobą przez ten czas.
…..
Eve siedziała przy łóżku Ryana praktycznie w tej samej
pozycji od kilku tygodni. Po drugiej stronie Karen snuła opowieść o „starych
dobrych czasach”.
− … i właśnie wtedy wszedł Evan. Możesz sobie wyobrazić minę
Marka? − Zaczęła się śmiać, ale Eve była nieobecna. Patrzyła na Ryana
zmęczonymi oczami, które już od kilku tygodni nie były zielone. Miała
podkrążone oczy, zapadnięte policzki. Jej mięśnie krzyczały o odrobinę ruchu.
Jeszcze chwila i gotowa była wrosnąć w miejsce, w którym siedziała.
− Eve? − Karen wyrwała ją z letargu.
Podniosłą głowę i spojrzała na nią.
− Długo jeszcze? Nie mogę już tego znieść, Karen −
powiedziała zbolałym głosem.
− Nie wiem, Eve, naprawdę nie wiem…
Drzwi do pokoju Ryana otworzyły się. Stał w nich Mark z tacą
jedzenia i uśmiechem.
− Eve, przyniosłem ci coś do jedzenia.
− Nie jestem głodna. Martwię się, Ryan się nie budzi.
− Chodź na chwilę do nas do pokoju, odpoczniesz, nabierzesz
dystansu. Karen z nim zostanie. Kathy go w końcu naprawi.
− Mój brat nie jest rzeczą! − wrzasnęła Eve. − Nie da się go
naprawić.
− Eve, ja nie chciałem… − Mark zaczął przepraszać.
− Wiem co chciałeś. Idź stąd. Nie masz pojęcia o niczym!
Mark postawił na stoliku tacę z jedzeniem i wyszedł bez
słowa.
− Eve, to nie było konieczne. On chce ci pomóc. Chce, żebyś
się oderwała od tego koszmaru choć na chwilę. Chce ci poprawić humor, dlatego
taki jest… − Karen stała za nią i trzymała ręce na jej ramionach. – Uważaj, bo
jeśli będziesz go tak dalej traktować, to się może źle skończyć. – Ścisnęła ją
lekko i odwróciła się, żeby wyjść.
− Nie mogę zostawić Ryana... − Łzy ciekły po policzkach Eve.
Wyszeptała: − Nie znowu…
− A Marka możesz? − rzuciła przez ramię. Wychodząc, zamknęła
za sobą drzwi.
…..
Pukanie do drzwi. Eve go nie usłyszała. Zmęczona siedziała
obok łóżka Ryana z głową koło jego dłoni i machinalnie głaskała go po ręku.
Wątłe światło żarówki rzucało za mało światła, żeby można było zobaczyć, jak
jest wykończona.
− Eve… − zaczął Mark.
− Odpocznij chwilę. Ja przy nim posiedzę. Musisz odpocząć.
− Nie muszę… Nic nie muszę. Zajmij się swoimi sprawami. Ja
muszę się zająć rodziną.
− Eve, teraz ty jesteś moimi sprawami. − Wyciągnął do niej
ręce.
− Nie gadaj bzdur. Znajdź sobie inne zajęcie – warknęła.
Twarz Marka zbladła. Spuścił głowę i odwrócił się. Eve
wydawało się, że na jego policzku zalśniła łza.
− Mark, poczekaj, nie o to mi chodziło… − powiedziała, ale
on już nie słyszał.
Wyszedł…
− Co ja najlepszego zrobiłam? − powiedziała cicho do siebie,
ale nie ruszyła się z miejsca.
Mark więcej nie przyszedł. Siedział w ich wspólnym pokoju.
Na przemian czytał książki i rzucał nienawistne spojrzenia na fortepian.
Brakowało mu jej. Nie rozumiał, jak mogła go tak zostawić. Porzuciła go.
Kolejna kobieta go porzuciła, z tym że tym razem jego uczucie było prawdziwe,
nie było iluzji…
…..
Do Ryana jak przez mgłę zaczęły docierać dźwięki rozmów.
− Ryan? Ryan! Budzi się! − Ryan chyba pamiętał ten głos.
− Tak, powoli dochodzi do siebie. Chyba będzie dobrze, dasz
jeszcze radę Kathy? − szorstki męski głos wydawał się pełen troski.
− Nie teraz. Muszę odpocząć. Za godzinę do niego wrócę. To,
co mu zrobili, jest koszmarne − miękki, kobiecy, pełen troski głos chyba
należał do tej kobiety, która gładziła go po twarzy, po oczach. Ciągnęła: –
Niestety, wyleczenie go zajmie mi dużo czasu. Bardzo dużo. I nie wiem, czy uda
mi się wszystko naprawić. Bardzo dużo wycierpiał. Evan, przyjdź do mnie za
chwilę i pomóż mi... − Gładzenie ustało. Ryan słyszał oddalające się kroki.
Spróbował otworzyć oczy.
Był w jakimś pomieszczeniu. Było ciemno, kotary zasłaniające
okna nie przepuszczały światła. Jedyne światło w okolicy pochodziło od lampy
ustawionej na stoliku obok łóżka. Rozejrzał się po pokoju. Jasnozielony kolor
ścian coś mu przypominał. Widział brązowy koc, którym był przykryty, obrócił
głowę na bok i skrzywił się z bólu, ale zaraz potem próbował się uśmiechnąć.
Siedziała przy nim. Wiedział, że go nie porzuci w takiej
sytuacji.
− Eveline − wyjąkał… − Eve.
− Cicho, nie mów nic, niedługo będzie lepiej. Kathy ci
pomoże. − Do jej oczu napłynęły łzy. −
Mało brakowało, a byłoby za późno. Dobrze, że Karen była z nami. − Eve wskazała
na niewysoką brunetkę, którą Ryan dostrzegał jak przez mgłę.
− Eveline, zostaw ich. Karen powinna porozmawiać z Ryanem
sam na sam − odezwał się znów ten sam szorstki głos.
− Nie mogę go zostawić − odpowiedziała Eve. − To mój brat.
− Eve, są inne rzeczy, którymi musisz się zająć − ciągnął
mężczyzna, kładąc dłoń na ramieniu Eve i spoglądając na nią porozumiewawczo.
Stanowczo rzekł: – I to natychmiast, bo dojdzie do tragedii.
Eve spojrzała na Ryana, a on pokiwał nieznacznie głową,
tłumiąc jęk bólu.
− Idź – powiedział cicho. − Nic mi nie będzie. Wyciągnęłaś
mnie stamtąd… − Nagle jego głos zmienił się. Wyszeptał: − Skąd w ogóle
wiedziałaś?
− Eve nie może ci udzielić odpowiedzi na to pytanie −
powiedział mężczyzna, który już ciągnął ją do wyjścia. − Musi iść. Karen ci
odpowie.
− Ryan, nie bój się. Karen… Karen jest twoim Markiem.
Zobaczysz, teraz już wszystko będzie dobrze. Zawsze będę przy tobie −
powiedziała Eveline, głaszcząc go po dłoni i wyszła z pokoju, zostawiając go
sam na sam z Karen.
Evan pchnął ją do drzwi.
− Eveline, jestem pod wrażeniem, że i ty to zobaczyłaś. I
twierdzisz, że nie chciałaś wtedy patrzeć w przyszłość, że wizja przyszła do
ciebie sama? − zapytał Evan, rozmawiali po raz pierwszy od czasu przybycia
Ryana.
− Tak, zamknęłam tylko oczy i wtedy to zobaczyłam − odparła
spokojnie Eve.
− Iluzjonistka i wieszczka. I to tak utalentowana! Mnie dużo
czasu zajęło, zanim nauczyłem się patrzeć w przyszłość. Doprawdy, niesamowite…
− Evan nie krył fascynacji. − Co prawda zagrożenie osób bliskich naszemu sercu
znacznie łatwiej zobaczyć niż inne rzeczy, ale mimo wszystko jestem pod
wrażeniem…. Zostawię cię teraz, widzę, że chcesz odpocząć i musisz koniecznie
iść do Marka, źle z nim – powiedział z naciskiem. − Ja idę do Kathy. − Uśmiechnął się do niej.
Eveline
podeszła do pokoju swojego i Marka. Bała się, co tam zobaczy. Nie było jej tam
od blisko dwóch miesięcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!