Obudził ich straszny hałas. Mieli wrażenie, jakby nad nimi
ktoś usiłował rozwalić ściany. Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Kiedy ich
oczy się spotkały, uśmiechnęli się. Mark delikatnie przesunął dłonią po jej
nagim ramieniu. Przez chwilę patrzyli
sobie w oczy, przypominając sobie wczorajszy wieczór. Przez ich twarze
przebiegł cień zadowolenia.
Kolejny głuchy łomot sprowadził ich na ziemię.
− Czy to też jakieś treningi? − Spojrzała na niego pytająco.
− Nie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek coś takiego
słyszał.
Przeciągły kobiecy wrzask zakończył się kolejnym hukiem.
Jakby ofiara straciła przytomność. Eve zbladła i zaczęła się trząść. Wróciły
wspomnienia z dzieciństwa. Usiadła z podkulonymi nogami i zaczęła się kiwać w
przód i w tył.
− Eve, co to mogło być, jak myśl… − zaczął, ale spojrzał na
nią i urwał w pół słowa. − Eve? Co się dzieje? – Eve dalej bujała się w przód i
w tył. Jej wzrok utkwiony był gdzieś w przestrzeni. Nie słyszała go.
Kolejny wrzask. Znowu głuchy łomot i cisza. Eve zatrzęsła
się, zacisnęła dłonie na uszach i zaczęła bezgłośnie łkać. Po jej policzkach
spływały ogromne łzy.
− Eveline! Spójrz na mnie! − Złapał ją za ramiona i próbował
zmusić do spojrzenia na siebie.
Znowu krzyk. Tym razem przeciągły. Jakby kobieta o coś
błagała. Po chwili cisza.
Eve zamknęła oczy i skuliła się jeszcze bardziej. Mark
wstał, założył szybko spodnie i koszulkę. Znowu huk. Zarzucił na Eve sukienkę,
wziął ją na ręce i wyniósł z pokoju. Na korytarzu łomot był jeszcze
głośniejszy. Popędził do windy i zjechał na dół. Wyszedł na dwór. Eve dalej
kuliła się w jego ramionach. Czuł jej przyspieszony oddech. Przeszedł na drugą
stronę ulicy i wszedł do parku. Usiadł z nią na trawie. Delikatnie zaczął ją
kołysać i szeptać jej do ucha.
− Jestem przy tobie. Nic ci nie grozi. Nikt cię nie
skrzywdzi. Nie musisz się bać. Obronię cię przed każdym złem. Obiecuję… − Cały
czas mocno ją obejmował, żeby się nie bała, że ją zostawi. W ten sposób chciał
jej zasygnalizować, że to, co mówi, to prawda. Był gotów na każde poświęcenie,
żeby ją chronić. Oddałby za to własne życie.
Siedzieli tak ponad
godzinę, aż w końcu Eve zaczęła się rozluźniać. Oparła głowę na jego ramieniu i
rozpłakała się.
− Myślałam, że to już koniec moich koszmarów… że nigdy
więcej mi się nie przyśnią… Wydawało mi się, że przy tobie one mnie nie
nawiedzą.
− Eve to nie był sen. Ja też słyszałem te krzyki.
− Jak to? − Podniosła głowę. Powoli docierało do niej, co
Mark mówi.
− Eve, to się działo naprawdę. To nie był sen. Ktoś tam
katował kobietę. Wydaje mi się, że masz rację. Tam jest jeszcze jedno piętro.
Nigdy tego nie analizowałem. Ślepo wierzyłem w to, co mi mówią. Ty nie masz
tendencji to bezmyślnego ufania ludziom. Ja mam.
− Nieprawda. Tobie zaufałam od razu.
− Tak, ale zauważyłaś, że z Evanem coś jest nie tak. Kiedy
byłaś zajęta Ryanem, Evan wyprawiał dziwne rzeczy. Słyszałem dziwne głosy…
Generalnie, dużo cię ominęło. Chyba Kristen przeszła do akcji.
− Opowiedz mi! −
Wyprostowała się.
− Po pierwsze, kiedyś potrzebowałem czegoś od Evana. Kiedy
wychodziłem z pokoju, zauważyłem, że idzie na klatkę schodową prowadzącą do
sali ćwiczeń. Poszedłem za nim. Usłyszałem dziwny łomot i pobiegłem na górę,
ale nie było go nigdzie ani na schodach, ani w sali ćwiczeń. Za to na schodku,
gdzieś w połowie wysokości, był wyraźny ślad, jakby ktoś coś przesuwał.
Niestety nie udało mi się znaleźć tam żadnego wejścia.
− To dobrze. Gdyby Evan cię przyłapał, Bóg wie, co by ci
zrobił… dobrze, że tam za nim nie wszedłeś. Coś jeszcze?
Mark zaczął opowiadać o tym, co widział. Jak Evan przynosił
różne dziwne przedmioty do domu. Między innymi wielkie, stare lustro w złotej
oprawie. Pewnie byłoby to całkiem normalne, gdyby nie fakt, że lustro było całe
potłuczone, a Evan za wszelką cenę chciał je ukryć przed Kathy. Potem zaczął
znosić jedzenie do tajnego pokoju. Jedzenie i te duże tabletki na wzmocnienie.
Eve powoli zaczynała się domyślać prawdy. Zaczęła ją składać z tym, co widziała
we wspomnieniach Evana…
− Mark… − zaczęła, ale on już wiedział, co chce powiedzieć.
− To jest właśnie najdziwniejsze w tym wszystkim i to mnie
najbardziej skłania ku stwierdzeniu, że Evan jest pod wpływem Kristen i… że
kogoś ukrywa na strychu.
− Mark, co się stało z… − próbował ją uciszyć, ale Eve
postanowiła dokończyć to zdanie i położyła mu tylko palec na ustach − … z Kristen po tym, jak cię
zostawiła?
− No właśnie, tego mi nigdy nie powiedziano, a ja nigdy nie
pytałem. Wcale nie chciałem wiedzieć. Nie interesował mnie jej los.
Najwyraźniej niesłusznie. − Westchnął ciężko. Eve wiedziała, że dalsza część
tej rozmowy będzie dla niego trudna.
− Mark, wiem, że to trudne i że to boli... ale powiedz mi,
co widziałeś i słyszałeś.
− Kristen... Nie widziałem jej, ale ten głos zapamiętałem na
całe życie. Była czymś podekscytowana. Rozmawiali półgłosem, ale po intonacji
wywnioskowałem kilka rzeczy. − Mark wziął głęboki oddech. − Po pierwsze,
cokolwiek ma się stać, planują to od dawna. Po drugie, Evan uratował mnie na
jej prośbę, wtedy jeszcze nie był pod jej wpływem. Kristen potrzebowała mnie...
− Przełknął głośno ślinę. − Musi cofnąć czas, żeby ocalić swojego ukochanego,
ale ponieważ moja moc nie ujawniła się przy niej, to postanowiła zaryzykować
moją śmiercią i przekazać mnie Karen. Miała nadzieję, że między nami zaskoczy,
ale Karen jest dla mnie jak siostra, więc znaleźli ciebie. Jesteś tu tylko ze
względu na mnie. Po trzecie, realizacja planów Kristen jest prawdopodobnie
kwestią kilku tygodni. Wtedy rozmawiali o dwóch, trzech miesiącach, ale od
tamtego czasu przez ponad miesiąc siedziałem zamknięty w pokoju. – Spojrzał na
Eve, żeby sprawdzić, czy może kontynuować. Nie chciał jej robić wyrzutów, ale
taka była prawda. Jej oczy zrobiły się nagle ciemnoszare, a jej usta wyszeptały
tylko nieme „przepraszam”.
− Czy masz jakieś podejrzenia, o co im może chodzić?
− Nie mam pojęcia, ale powiem ci jedno… Jeśli Kristen jest w
to zamieszana, to nic dobrego z tego nie wyniknie. Ona nie ma żadnych
skrupułów, a jedyne, co ją interesuje, to jej własne interesy. Nie zdziwiłbym
się, gdyby planowała zamach stanu albo coś podobnego… − Zawahał się chwilę i
dodał: − Zrobi wszystko, żeby osiągnąć swój cel.
− Hmmm….
− A ty? Nie widziałaś w myślach Evana nic, co mogłoby nam
wyjaśnić ich plany?
Eve rozejrzała się. Miasto dopiero budziło się do życia.
Było wcześnie nad ranem, ale słońce wisiało już nad horyzontem i zalewało park
nieśmiałym światłem poranka. Co jakiś czas mijali ich biegacze. Wszyscy ze
słuchawkami na uszach. Nie mogli usłyszeć rozmowy. Poza tym już jakiś czas temu
Eve zauważyła, że w tym mieście każdy jest na tyle pochłonięty samym sobą, że
nie zareagowałby nawet, jakby mu ktoś do ucha krzyczał o nadprzyrodzonych
zdolnościach. Przez chwilę jeszcze się rozglądała, ale nie zauważyła niczego
podejrzanego, wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić.
− Tak. Widziałam ją, jak rozmawiała o zawładnięciu
ludzkością. Z jakimś czerwonookim imieniem Marcus. − Eve poczekała chwilę z
nadzieją, że Mark jej coś podpowie, ale on milczał zamyślony. − Mówi ci to coś?
− Nie. − Pokręcił głową. − Co jeszcze mówiła?
− Chciała odzyskać ciebie. A Marcus… − urwała − …Marcus
chciał użyć mnie do ogarnięcia iluzją wszystkich ludzi. Mówili, że on i Kristen
nie mają takiej mocy i to ich zabije.
− Po moim trupie jak Kristen dostanie cię w swoje łapy! −
zacisnął pięści ze złości.
− Uważaj, czego sobie życzysz, Mark. − głos Eve był cichy,
miała wrażenie, że nie należy do niej.
− Czy udało ci się zobaczyć coś jeszcze?
− Nie, niestety nic, co by mi się teraz kojarzyło.
Podejrzewam, że to nie Kristen rządzi tym wszystkim, tylko ten Marcus. Mówili
coś o ratowaniu kogoś. Może to ten ukochany Kristen… − Westchnęła i dodała: − Musimy się
dowiedzieć, kim on jest. Kim jest ten Marcus. I co zamierzają zrobić z Evanem,
jak przestanie im być potrzebny.
− A co z Kathy? − zapytał smutno Mark. − Widziałaś ją
ostatnio?
− Katny… − Eve powtórzyła to imię zupełnie nieświadomie.
Myślami była już gdzie indziej. − Kathy! − krzyknęła nagle. − Przecież to ona
krzyczała z rana!
− Cholera, masz rację!
Zerwali się na równe nogi i popędzili z powrotem do domu.
Wypadli z windy prosto na Evana. Wyglądał co najmniej dziwnie. Jego koszula
była podarta. Włosy miał rozczochrane, na policzku w kilku miejscach rozmazane
ślady szminki. Eve gotowa była przysiąc, że ten sam odcień nosiła Kathy. Jego spodnie nosiły ślady jakiejś czerwonej
substancji, ale Eve wolała nie myśleć, że to może być krew. Stanęła osłupiała i
pociągnęła Marka za rękaw. Oboje patrzyli chwilę na Evana zszokowani, ale on
udawał, że nie wie, o co im chodzi. Stał przed nimi jak gdyby nigdy nic z
założonymi rękami. Zadał im nieme pytanie.
− Ścigaliśmy się. Wygląda na to, że wygrałam. − Eve
uśmiechnęła się od ucha do ucha i szturchnęła Marka w bok. − Chyba musisz
potrenować. Od jutra codziennie rano zabieram cię na jogging po Central Parku.
− Obdarzyła Marka złośliwym uśmieszkiem i zwróciła się do Evana. − Chcesz
biegać z nami?
Markowi opadła szczęka, tego się nie spodziewał. Eve
dyskretnie go kopnęła, żeby przywołać go do porządku.
− Zobaczymy, który z was jest lepszym długodystansowcem. −
Zachęcała, przechyliwszy nieco głowę na bok.
− Dobra, w sumie czemu nie. − Evan się uśmiechnął, ale
patrzył podejrzliwie na Eveline. − O której jutro zbiórka, pani trener?
− 6.30 przy windzie. − Zakomenderowała Eve. − Do zobaczenia!
− Uśmiechnęła się i złapała Marka za rękę, ciągnąc go do pokoju.
W połowie drogi przypomniała sobie jeszcze o jednym.
Postawiła zasłonę dla swoich myśli i krzyknęła przez korytarz.
− Evan!
− Co?! – odwrócił się i spojrzał jej w oczy. O to jej
chodziło. Teraz tylko musiała ciągnąć tę konwersację jak najdłużej. Z takiej
odległości było mniejsze niebezpieczeństwo, że Evan się zorientuje, co chciała
zrobić. Niestety, odległość okazała się zbyt duża i nie udało jej się zobaczyć
żadnych wspomnień.
− Nie wiesz, czy Alice i Klive byliby zainteresowani?
− Raczej nie. Klive teraz intensywnie ćwiczy. Niedawno
odkrył swoją moc. Umie władać żywiołami − powiedział i uśmiechnął się
triumfalnie. − Ostatnio starał się zapanować nad ogniem i podpalił ulubiony
dywan swojej ukochanej. Alice odbudowała wtedy ścianę dzielącą ich pokoje.
Teraz non stop stoi nad nim z wiadrem wody, pilnując, żeby nie puścił z dymem
całego mieszkania.
Mark krztusił się ze śmiechu. Eve także się uśmiechnęła, a
po chwili dołączył do nich Evan.
− Szkoda… im nas więcej, tym raźniej. − Wiedziała, że dużo
ryzykuje, ale liczyła na to, że Evan się niczego nie domyśli. Modliła się, żeby
Mark myślał teraz o ptaszkach. − To może Kathy?
− Kathy? − Evan wyraźnie zesztywniał na wspomnienie żony. −
Dlaczego o niej pomyślałaś?
− Bo… − Eve zawahała się chwilę − …bo tylko ona nam została.
Evan i Alice odpadli, Ryan nie jest w stanie. Karen nie odciągniemy od jego
łóżka nawet wołami. Została tylko Kathy. Wiesz, im więcej, tym raźniej − Eve
uśmiechnęła się porozumiewawczo do Marka.
− No tak. − Evan wyraźnie się rozluźnił. − Kathy nie ma. Wyjechała na sympozjum medyczne
do… do Baltimore. Wiesz Mark, że lubi jeździć na takie zjazdy.
− No tak… − mamrotał Mark, a Eve szturchnęła go nieznacznie,
żeby wykazał więcej entuzjazmu − Tak, pamiętam. W zeszłym roku jeździła niemal
co miesiąc.
− Cóż. Zostaje nasza trójka. Do zobaczenia o 6.30 przy
windzie! − Eve uśmiechnęła się najserdeczniej jak potrafiła, po czym odwróciła
się na pięcie i pociągnęła Marka do ich pokoju.
− Widziałaś jak?… − zaczął Mark, ale Eveline natychmiast
zamknęła mu usta pocałunkiem. Mark od razu pojął, o co chodzi. Podejrzewała, że
Evan podsłuchuje. Ba, nie tylko podsłuchuje, ale i podgląda. W przeciwnym razie
nie ryzykowałaby pocałunku, tylko zakryłaby mu usta dłonią. Świadom powodu czy
nie, nie zamierzał zaprzepaścić szansy. Skoro Eveline zdecydowała się
zaryzykować, należało wykorzystać sytuację. Tak bardzo brakowało mu jej
bliskości w ostatnim czasie. Tak bardzo stęsknił się za zapachem jej włosów, za
miękkością ust, za ciepłem jej ciała, że nie mógł jej teraz wypuścić. Było mu
tak niesamowicie dobrze. Tak wspaniale, że nie miał najmniejszej ochoty, żeby
to się kiedykolwiek skończyło.
Usta Eve powoli odsuwały się od jego ust. Objął ją mocno i
przyciągnął do siebie. Chciała coś powiedzieć, ale pocałował ją. Po chwili
odsunął się i spojrzał na nią. Od jego gorącego wzroku zakręciło jej się w
głowie. Otworzyła usta, ale znów zamknął je pocałunkiem. Próbowała jeszcze
kilka razy, ale Mark za każdym razem robił to samo. Trzymał ją mocno. Trochę za
mocno. Z początku usiłowała się dyskretnie wyswobodzić z jego objęć, ale nie
miał najmniejszego zamiaru jej puścić, więc w końcu poddała mu się. Kiedy
przestała się szamotać, Mark zwolnił uścisk, wplótł jedną rękę w jej włosy,
przyciągnął jej twarz do siebie i bardzo delikatnie musnął wargami jej usta.
Ciepło jego warg i bicie jego serca były tym, czego
potrzebowała Eve, żeby się uspokoić po odkryciach tego dnia. Przylgnęła do
niego i odwzajemniła pocałunek. Oboje zamarli, oczekując zmian czasu lub
iluzji. Nic się nie stało. Odetchnęli z ulgą i zaczęli się namiętnie całować.
Pragnęli tego od czasu spotkania na lotnisku.
Błysk srebrzystego jak poświata księżyca światła rozświetlił
cały pokój.
Usta Eve powoli odsuwały się od jego ust. Objął ją mocno i
przyciągnął do siebie. Chciała coś powiedzieć, ale pocałował ją. Po chwili
odsunął się i spojrzał na nią. Od jego gorącego wzroku zakręciło jej się w
głowie. Otworzyła usta, ale znów zamknął je pocałunkiem. Próbowała jeszcze
kilka razy, ale Mark za każdym razem robił to samo. Trzymał ją mocno. Trochę za
mocno. Z początku usiłowała się dyskretnie wyswobodzić z jego objęć, ale nie
miał najmniejszego zamiaru jej puścić, więc w końcu poddała mu się. Kiedy
przestała się szamotać, Mark zwolnił uścisk, wplótł jedną rękę w jej włosy,
przyciągnął jej twarz do siebie i bardzo delikatnie musnął wargami jej usta.
Ciepło jego warg i bicie jego serca były tym, czego
potrzebowała Eve, żeby się uspokoić po odkryciach tego dnia. Przylgnęła do
niego i odwzajemniła pocałunek. Oboje zamarli, oczekując zmian czasu lub
iluzji. Nic się nie stało. Odetchnęli z ulgą i zaczęli się namiętnie całować.
Pragnęli tego od czasu spotkania na lotnisku.
Błysk srebrzystego jak poświata księżyca światła rozświetlił
cały pokój.
Usta Eve powoli odsuwały się od jego ust. Objął ją mocno i
przyciągnął do siebie. Chciała coś powiedzieć, ale pocałował ją. Po chwili
odsunął się i spojrzał na nią. Od jego gorącego wzroku zakręciło jej się w głowie.
Otworzyła usta, ale znów zamknął je pocałunkiem. Próbowała jeszcze kilka razy,
ale Mark za każdym razem robił to samo. Trzymał ją mocno. Trochę za mocno. Z
początku usiłowała się dyskretnie wyswobodzić z jego objęć, ale nie miał
najmniejszego zamiaru jej puścić, więc w końcu poddała mu się. Kiedy przestała
się szamotać, Mark zwolnił uścisk, wplótł jedną rękę w jej włosy, przyciągnął
jej twarz do siebie i bardzo delikatnie musnął wargami jej usta.
Ciepło jego warg i bicie jego serca były tym, czego potrzebowała
Eve, żeby się uspokoić po odkryciach tego dnia. Przylgnęła do niego i
odwzajemniła pocałunek. Oboje zamarli, oczekując zmian czasu lub iluzji. Nic
się nie stało. Odetchnęli z ulgą i zaczęli się namiętnie całować. Pragnęli tego
od czasu spotkania na lotnisku.
− Mark, ty to robisz specjalnie − wysapała Eve, gdy udało
się jej wyswobodzić z jego objęć.
Mark uśmiechał się szelmowsko w odpowiedzi.
− Czy możesz sobie nie robić ze mnie żartów.
− Wiedziałem, czułem, że odpływasz i że za chwilę to przerwiesz,
a wcale tego nie chciałem – wyznał, patrząc się na własne buty.
− Tak, zapomniałeś mi tylko wymazać to z pamięci.
− Ale ja nie chciałem ci tego wymazywać z pamięci. Chyba
sama byś tego nie chciała, co? – Odpowiedź na to pytanie była aż nadto oczywista.
– Chciałem, żebyś miała takie same wspomnienia jak ja. To był nasz pierwszy
prawdziwy pocałunek bez przeszkód.
− Prawie. − Eve się skrzywiła. − Masz rację, zaczynałam
tracić kontrolę…
− Ale byłaś tego świadoma i byłaś gotowa przestać. To
ogromny postęp. Jeszcze ze trzy lata i będziemy się mogli całować jak normalni
ludzie. – Uśmiechnął się ironicznie.
− Taaaaa… Jeszcze tylko trzy lata… − westchnęła Eve. −
Chciałabym, żebyśmy byli zwyczajnymi ludźmi…
− To by nie było fajne. Jestem od ciebie ze sto lat starszy.
Gdybyśmy się urodzili zwykłymi śmiertelnikami, nigdy bym cię nie poznał. Chyba
tak jest jednak lepiej, co? − Uśmiechnął się i pocałował ją w czubek nosa.
Uśmiechnęła się. Miał rację. To, że się spotkali, jest wbrew
porządkowi tego świata i powinni być wdzięczni losowi, że mogli się poznać. W
normalnych warunkach Mark byłby co najwyżej chłopakiem jej praprababci.
− Mark, kiedy ty się właściwie urodziłeś? − zapytała nagle
Eve, uświadomiwszy sobie, że w zasadzie nic o Marku nie wie.
− 28 lutego.
− Roku Pańskiego?
− 1877 roku, w Paryżu.
− O cholerka. Faktycznie jesteś mocno starszy!
− Tak.
Niezręczna cisza. Eve chciała się dowiedzieć więcej o Marku.
Chwyciła się myśli, która była najbliżej. Jedynego punktu zaczepienia, który
miała.
− A ten fortepian? Mówiłeś, że należał do twojego
przyjaciela…
− Nie do końca…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!