Eve obudziła się drżąc
z zimna. Mark siedział obok, przypatrując się jej. Ściągnął koszulkę, i przykrył
ją. Jego ciało było sine z zimna, ale nie dygotał. Nie trząsł się. Wszystkie
mięśnie miał napięte. Siedział jak posąg i patrzył na nią tak, jakby miał jej
więcej nie zobaczyć.
- Dziękuję. - usiadła
i podała mu koszulkę.
Mark machnął ręką,
pokazując jej, żeby ją założyła. Wciąż się trzęsła.
- Mark, tak nie można…
- zaczęła.
- W sensie, że jak? –
zapytał wciąż nie ruszając ani jednym mięśniem.
- Nie możesz tak
egzystować. – usiadła koło niego kładąc mu rękę na ramieniu. – Musisz się wziąć
w garść!
- Eve… - podniósł
głowę i spojrzał na nią. – Nie po tym, co mi wczoraj kazałaś obiecać. Nie mogę…
- Musisz. – złapała go
za podbródek i zmusiła do spojrzenia w oczy. Wzdrygnęła się na widok szarych
tęczówek – Potrzebuję cię dzisiaj. Potrzebuję twojego wsparcia. Sama nie dam
rady…
Mark wyprostował się.
- Co mam zrobić? –
zapytał nieco ożywiony.
- Bądź przy mnie. Bądź
ze mną. Trzymaj mnie za rękę. Potrzebuję jednej przyjaznej duszy…
Mark nie odpowiedział.
Objął ją i przyciągnął mocno do siebie. Dotyk jego gładkiej skóry działał na
nią kojąco. Nagle zrobiło jej się cieplej. Położyła głowę na jego ramieniu i
głęboko wciągnęła powietrze. Chciała się skupić, ale drzwi do celi otworzyły
się. Marcus podszedł do nich szybkim krokiem.
- Gdzie jest Kristen?
– zapytał łapiąc Marka za ramię i z łatwością podnosząc go do góry. – Jeremy
nie może jej nigdzie znaleźć!
- Nie wiem. – pokręcił
głową – Kiedy Jeremy zabrał mnie z jej mieszkania, była w dziewiętnastowiecznym
Paryżu. Gdzie jest teraz, nie wiem. –
rozłożył ręce - Możemy ją znaleźć, ale to potrwa…
- Wiesz, że nie mamy
na to czasu! – uderzył go w twarz, po czym zwrócił się do Eve – Chodź! Już
czas. Dzięki swojemu kochasiowi będziesz miała znacznie mniejszą pomoc niż
zakładałem. Został ci tylko Jeremy.
Marcus odwrócił się do
drzwi i czekał aż Eve pójdzie za nim, ale ona się nie ruszała. Odwrócił się do
niej i rzucił jej wściekłe spojrzenie.
- Chodź. – powiedział
z naciskiem.
- Nigdzie nie idę bez
niego. – wskazała głową Marka wsuwając rękę w jego dłoń i splatając palce.
- Niech ci będzie, nie
mam czasu na ciebie czekać. – popchnął ją do wyjścia.
Weszli do salonu, w
którym stały dwa lustra. Jedno – to, które miała scalić – w ozdobnej złoconej
ramie. Drugie, mniejsze w prostej białej ramie. Takie samo widziała w wizji.
Serce podskoczyło jej do gardła. Spojrzała na Marka, który usiłował się
uśmiechnąć zachęcająco, ale tylko wykrzywił nieznacznie twarz. Jeremy klęczał
przed zbitym lustrem i rozkładał potłuczone kawałki na ziemi. Kiedy skończył
wstał i spojrzał na Eve.
- Dasz radę? – zapytał
szeptem.
- Tak. – odpowiedziała
spokojnie. Już dawno przeszła przez krainę „Nie wiem”. Wiedziała, że albo jej
się uda, albo umrze. Nie była gotowa umierać. Musiała dać radę. Nie miała
wyboru.
Odwróciła się w stronę
lustra. Zamknęła na chwilę oczy i głęboko odetchnęła. Mark stał za nią i
obejmował ją mocno w talii. Oparła się o niego plecami, odchyliła głowę do góry
i spojrzała w sufit. Przez chwilę oddychała głęboko, żeby się uspokoić. W końcu
spojrzała na lustro spod przymrużonych powiek i skinęła na Jeremy’ego.
Nad horyzontem
pojawiła się na ułamek sekundy zielonkawa łuna.
Eve uparcie wpatrywała
się w lustro. Widziała jak kolejne jego kawałki wędrują z podłogi na właściwe
miejsce. Czuła, że słabnie z każdą minutą.
- Jeremy! – krzyknęła.
Zielonkawa łuna
pojawiła się ponownie. Tym razem dołączyła do niej druga, żółto-pomarańczowa, w
odcieniu zachodzącego słońca.
Eve poczuła nagły
przypływ energii. Jeremy bardzo ją odciążał. Pomagał jej. Zobaczyła ich odbicie
w lustrze. Okalała ich zdobiona rama. Jej twarz była napięta z wysiłku i blada.
Jeremy osuwał się na kolana.
- Jeremy! – krzyknęła
jeszcze raz – Jeszcze chwila! Wytrzymaj.
Podniósł się z
klęczek. Wszystkie mięśnie miał napięte do granic możliwości.
Eve czuła, że
opuszczają ją wszystkie siły. Nogi się pod nią ugięły. Gdyby nie Mark,
osunęłaby się na ziemię. Uśmiechnęła się wątle i straciła przytomność.
Mark wziął ją na ręce
delikatnie przyciskając usta do jej szyi, żeby sprawdzić tętno. Jej serce biło
bardzo wolno. Była kompletnie wyczerpana, ale udało jej się spełnić przysięgę. Wiedział,
że nie umrze. Nie dziś.
Marcus przesunął
wielki, ciężki stół na środek pokoju i położył na nim lustro po czym wyciągnął
z kąta starą, drewnianą skrzynię. Otworzył ją, pogrzebał chwilę a po chwili
wyprostował się trzymając w ręku okropnie zniszczoną czarną książkę.
Mark oprzytomniał,
odwrócił się i zaczął iść w stronę wyjścia z zamku. Wiedział, że Jeremy nie da
rady się teraz teleportować. Klęczał na podłodze z rękami opartymi na kolanach
i dyszał ciężko. Patrzył się w stronę białego lustra, jakby spodziewał się tam
kogoś zobaczyć.
- Gdzie się wybierasz?
– krzyknął za nim Marcus.
- Wychodzę. –
odpowiedział – Obiecałeś, że nas wypuścisz.
- Ale nie powiedziałem
kiedy. – wykrzywił się.
- Więc równie dobrze
możesz to zrobić teraz. – upierał się Mark.
- Albo w ogóle… - kolejny przerażający grymas pojawił się na
jego twarzy.
- Obiecałeś! –
krzyknął Mark, bliski obłędu.
- Kto ci to obiecał? –
zapytał ze złośliwym uśmiechem Marcus.
- Ty… - zaczął Mark,
ale przypomniał sobie słowa przysięgi. Marcus nie użył swojego imienia.
Przysięga była nieważna.
- Ty! – krzyknął i
rzucił się w jego stronę, ale Marcus był szybszy. Podszedł do niego i wyrwał mu
Eve z objęć.
- Uważaj! Wystarczy,
że spojrzę jej w oczy. – powiedział szorstko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podobało ci się? A może nie? Powiedz mi o tym!